Salonowe burze – Niespokojny duch
Rozmowa z KATARZYNĄ ŚMIECHOWICZ, polską aktorką zamieszkałą w Los Angeles
Rozmowa z Katarzyną Śmiechowicz, polską aktorką z Los Angeles.
Studiowała aktorstwo w Beverly Hills Playhouse, Margie Haber Studios. W Polsce zagrała w około 40 produkcjach telewizyjno-filmowych. Znana ze „Szwedów w Warszawie”, „Gier ulicznych”, Wielkich rzeczy”, „Poradni pozamałżeńskiej”, „Bardzo ostrego dyżuru”, „Idealnego faceta dla mojej dziewczyny”, „U Pana Boga za miedzą”, „Paradoksu”, „Biletu na Księżyc”. Wystąpiła też w kilku hollywoodzkich filmach, takich jak „Lista Schindlera”, „Beyond forgiveness”, „Dr. Sugar”, produkcjach dubbingowych oraz w teatrze „Caffee Hollywood”. Wkrótce zobaczymy ją w nowym filmie Jacka Bromskiego „Solid Gold”, gdzie zagrała Wandę Szulc. Od kilku lat pracuje nad tworzeniem koprodukcji filmowych.
– Jesteś bardzo aktywną osobą, mieszkasz w Stanach, a nieustannie działasz w Polsce. Co tak naprawdę cię tutaj ciągnie?
– Jestem niepoprawną sentymentalistką ceniącą swoje korzenie, nieustannie czegoś poszukuję. Taki niespokojny duch. Żyję w ciągłym pośpiechu, ale nauczyłam się doceniać każdą chwilę i ludzi, którzy mnie otaczają.
– Tym razem przyjechałaś do Polski, żeby promować nowy film Jacka Bromskiego „Solid Gold”. Jaką postać tam zagrałaś?
– Jacek zaproponował mi rolę silnej, wyrachowanej kobiety, barmanki i menedżerki restauracji, w której odbywały się niezłe przekręty. Ucieszyłam się z tej propozycji, bowiem Wanda jest zupełnie inną postacią niż te, które miałam okazje stworzyć.
– Aż trudno sobie wyobrazić ciebie wyrachowaną. Silną i przebiegłą tak, ale wyrachowaną?
– Życie mnie nauczyło, że nie mogę się nad sobą rozczulać. Jestem już na takim etapie, że nie mogę sobie pozwolić, aby nie realizować własnych planów. Kiedy jesteś podlotkiem, masz pewne prawo popełniać mniejsze lub większe błędy, które zresztą zawsze ktoś ci przypomni. Wkraczając w etap dojrzałości, trzeba mieć innego rodzaju odniesienie. – A co jest twoim odniesieniem? – Od wielu lat staram się tworzyć tylko takie rzeczy, które dodają mi i innym skrzydeł. Jak już coś robić, to po to, żeby przyniosło odpowiednie rezultaty. Wierzę, że kobiety się przebudziły i zaczynają używać swojej siły, aby tworzyć zupełnie nowy nurt. Taka poskromiona złośnica, szekspirowska silna Kaśka, znająca swoje miejsce.
– Pamiętamy twoją rolę w filmie i serialu „U Pana Boga za miedzą”. Czy masz świadomość, że do Ludmiły wielu widzów wzdychało?
– Ludmiła ma szczególne miejsce w moim serduchu, bowiem to od niej zaczęła się moja współpraca z Jackiem Bromskim. Świetnie się rozumiemy. Doceniam go jako twórcę, biznesmena, a przede wszystkim przyjaciela. Cieszę się, że nasze rodziny się zaprzyjaźniły.
– Niedawno w telewizji pokazywany był film Jacka Bromskiego „Bilet na Księżyc”, w którym Ania Przybylska pojawia się po raz ostatni. Twoja rola też była wyrazista. Jak wspominasz tę produkcję?
– Ania była wyjątkowa, taki wamp artystyczny o niecodziennych zaletach i zasadach życiowych. Pierwszy raz spotkałyśmy się podczas jej debiutu w „Ciemnej stronie Wenus”, potem w „Daleko od noszy”, a na koniec w „Bilecie na Księżyc”. Obserwowałam ją przez wiele lat. Jeden z moich pierwszych scenariuszy powstał częściowo dla niej. Niestety, nie zdążyłam go dokończyć. A potem jej odejście sprawiło, że do tej chwili nie mogę znaleźć kogoś o podobnej energii, kogoś, kto mógłby udźwignąć tę postać. – Co spowodowało, że zaczęłaś pisać? – Szczerze? Chyba kilku moich przyjaciół rozbudziło we mnie chęć pisania. Janusz Głowacki powiedział: „Najlepiej sama dla siebie napisz rolę, to będziesz mieć prawie 100 procent, że będzie taka, na jaką czekasz. A jak nie dasz rady, to ja ci napiszę”. I nie zdążył...
Krzysztof Krauze, z którym współpracowałam wielokrotnie, nauczył mnie spoglądać na każdy temat z punktu dokumentu. On sam zresztą uwielbiał Krzysztofa Kieślowskiego, m.in. za to, że każdy jego projekt był solidnie przygotowany. Krauze powiadał, że obojętnie co się robi, trzeba mieć pełną świadomość, jakiego rodzaju przekazuje się przesłanie. Niewiele pewnie osób pamięta, że Krauze wyreżyserował wiele wspaniałych reklam. Jedną z nich była reklama oleju silnikowego „Slick 50”. Krzysiek zaprosił mnie i Rocha Siemianowskiego do współpracy. Nagrywając kilka wersji, wierzyliśmy, że tworzymy coś świetnego. Potem, po latach, śmialiśmy się, że reklama tak łatwo sprzedawała produkt, że stawała się mało wygodna, ale to już osobny, długi temat. To Krzysztof Krauze, Jacek Bromski, Janusz Głowacki i oczywiście mój małżonek Dominik J. Leconte mieli największy wpływ na fakt, że zaczęłam pisać. Dzisiaj chylę przed nimi czoło, bo nie podcięli mi skrzydeł.
– Zwykle, jak ktoś zaczyna pisać, jest to wynikiem jakichś wydarzeń lub doświadczeń. Jak było z tobą?
– Moje życie to szalenie intensywny scenariusz. Mnóstwo tragedii, smutków, ale też wzlotów i cudnych przeżyć. Utraciłam w dzieciństwie tatę, który został śmiertelnie przejechany przez milicję. Od dziecka sztywniałam na widok milicjanta. Zajęło mi sporo czasu, żeby nauczyć się z tym żyć. Niestety, czternaście lat temu, znów policjanci, pogotowie i wiele innych służb się nie popisało. Mój 19-letni bratanek jadący rowerem został potrącony przez samochód. Jego ciało zostało wyrzucone na 51 metrów, a kierowca nawet nie otrzymał mandatu. Damian był wspaniałym, młodym, świetnie rozwijającym się poetą, piszącym w stylu K.K. Baczyńskiego.
– Widzowie znają cię z wielu projektów. Odtwarzałaś delikatne kobiety, wampy, seksbomby, feministki. Skąd pomysł na zmianę wizerunku?
– Dramatem zauroczyłam się od początku. To właśnie od teatru zaczynałam, a potem przyszedł czas na film, telewizję, reklamę. Sądzę, że wszyscy dojrzewamy do różnego rodzaju zmian w życiu. Ci, co mnie znają, wiedzą, że mimo wielu przeciwności losu zawsze staram się być taka sama. Z domu rodzinnego wyniosłam rzetelność, sumienność, umiejętność obserwacji i otwartość na potrzeby drugiego człowieka. – Chcesz teraz grać inne role. Jakie? – Myślę, że przyszedł czas na inne role, lecz nie odcinam się od programów i seriali rozrywkowych. Występowałam w „Bardzo ostrym dyżurze” w reżyserii Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny, „Poradni pozamałżeńskiej” w reżyserii Jerzego Kryszaka, „Daleko od noszy” Krzysztofa Jaroszyńskiego. Mogłam się rozwijać u boku najlepszych artystów komediowych. – A teraz? – Chcę rozwijać swoją firmę „Kasia Films”, która specjalizuje się w produkcji i usługach filmowo-telewizyjnych. Ponadto nadal piszę i będę pisać, bowiem jest to taka dziedzina, która sprawia mi mnóstwo satysfakcji, Przygotowuję książkę, kończę scenariusze. Od kilku lat pracuję z koleżankami nad projektem o Poli Negri, który już cieszy się dobrym odbiorem, chociaż jest na etapie przygotowawczym. Autorkami scenariusza są niesamowicie utalentowane Yvonne Potter i Lea Sellers. Mamy nadzieję, że uda nam się wyprodukować nasz projekt we współpracy z USA, Anglią, Niemcami i oczywiście z Polską. – Kto z Polski zainteresował się tym projektem? – Oczywiście w biznesie filmowo-telewizyjnym wszystko może się zmienić. Na razie zaprosiliśmy do współpracy Ewę Puszczyńską, której nie trzeba przedstawiać, bo należy do najwspanialszych producentów. Nie tylko dlatego, że przyczyniła się do sukcesu „Idy” i „Zimnej wojny”, ale dlatego, że jej talent, wizja i ciężka praca sprawiają, że rzeczy niemożliwe stają się możliwymi.
– Czy sądzisz, że dojrzałaś do zmian dzięki rodzinie?
– Dla mediów jestem mało ciekawym materiałem. Od 19 lat żyję w szczęśliwym związku małżeńskim z Dominikiem Leconte, wiceprezydentem SVP Sony Pictures Television. Długoletnie małżeństwo nam służy. Nasi dziewięcioletni bliźniacy Antoni i Fabian są tak cudni i wszechstronnie utalentowani, że warto było przez wiele lat skupić się głównie na rodzinie. Zresztą moja mama też tak funkcjonowała: kariera zawodowa, dzieci i rodzina.
– To prawda, że wrzuciliście synów w wir pracy artystycznej?
– Tatuś pracuje na dom, a chłopcy na mamusię. Na początku nie chcieliśmy ich specjalnie zaznajamiać z naszą branżą, bo wiedzieliśmy, że przyjdzie taki moment, że sami będą chcieli spróbować rozwijać się artystycznie. Mieliśmy wiele propozycji, żeby występowali w reklamach produktów dziecięcych. Kiedy skończyli cztery lata, energia zaczęła ich roznosić, uznaliśmy, że trzeba coś z tym zrobić. Mama Dominika jest skrzypaczką, on też przez wiele lat grał na skrzypcach, ja brzdąkałam na gitarze. Moja mama i babcie były uzdolnione artystycznie, dlatego naturalnym etapem było rozwijanie talentów chłopców. Antek i Fabian uczą się gry na pianinie. Grywają w reklamach, robią zdjęcia i wystąpili w serialu. Obowiązkowy jest taniec ludowy w zespole „Krakusy”. Na szczęście dobrze się uczą, w amerykańskiej i polskiej szkole, dlatego mogę teraz trochę odpocząć i myśleć o własnej karierze.