Książki i nie tylko (Angora)
Prof. Jan Tomkowski o literaturze.
Wiek XIX należał do literatury, a wydawane w coraz większych nakładach książki nie znajdowały właściwie konkurencji. Wyobraźcie sobie zresztą świat bez radia, telewizji, kina, internetu. Kiedy poznaliście już wszystkich swoich sąsiadów, zagraliście w karty z połową okolicy i przećwiczyliście najnowsze utwory dla pianistów amatorów – co można było jeszcze robić w długie jesienne albo zimowe wieczory? Tylko czytać, o ile nie stać nas było na częste wyprawy do teatru albo opery i wizyty w modnych salonach.
Ówcześni pisarze narzucali publiczności styl życia i sposób ubierania się. To dzięki ich utworom wierni czytelnicy wiedzieli, jak powinni się zachowywać w miłości, jak zdradzać i rozstawać, jakie wartości cenić najwyżej. Pomyślcie, jaki potężny wpływ na zachowanie odbiorców wywoływali swoimi dziełami Byron, Mickiewicz, Zola, Sienkiewicz, Tołstoj, a nawet znacznie bardziej elitarny Baudelaire.
Konkurencja cichego czytania
W wieku XX zaufanie do książek chyba jednak stopniało, przede wszystkim dlatego, że w różny sposób próbowano ograniczyć wpływ papierowej dyktatury. U schyłku ubiegłego stulecia pytanie, czy musimy właściwie jeszcze czytać, zwłaszcza w tradycyjnej formie, stało się jak najbardziej sensowne. Jest przecież tyle różnych możliwości zdobywania wiedzy i poznawania literatury, że trudno byłoby z nich zrezygnować. Czy wydrukowana czarną farbą książka, opatrzona miękką albo twardą okładką, na ogół dość wygodna, ale zdaniem najbardziej wymagających trochę nieporęczna, nie wydaje się cokolwiek anachroniczna?
Zanim wymyślono słuchowisko radiowe, równolegle do historii cichego czytania rozwijał się – jakże cenny i pożyteczny – obyczaj głośnej lektury. Wyobraźcie sobie dworek szlachecki, jak powiedziałby Gombrowicz, „w błotach albo na piaskach”, w każdym razie daleko od nowoczesnej cywilizacji. A przy kominku panna na wydaniu czyta powieść, mając za słuchaczy całą liczną rodzinkę, panie zajęte robótkami, panowie, cóż... czekaniem na ciąg dalszy przy kropelce alkoholu. Jakież to były piękne czasy!
Już w latach dwudziestych i trzydziestych minionego wieku nadawano nie tylko powieści w odcinkach, ale i słuchowiska radiowe. Chyba nikt nie marzył, że zastąpią książki, że staną się od nich popularniejsze. Eksperyment Orsona Wellesa z 1938 roku, adaptacja Wojny światów, pozostał sukcesem raczej odosobnionym.
Prawie każda wybitniejsza pozycja klasyczna ma dziś swoją wersję radiową w dźwiękowych archiwach. Powstają także wciąż nowe słuchowiska, w których krzyżują się niekiedy tradycyjne gatunki i najnowocześniejsze środki wyrazu, ale mimo wszystko są to produkcje dla nielicznych amatorów. Kiedy ostatni raz słuchaliście radia tylko po to, by poznać najnowsze dzieło literackie w eterze?
Do kina chodzimy znacznie częściej, ale niekoniecznie na adaptacje znanych dzieł literackich. Kto wybierze się na film Oficer i szpieg, chyba nie będzie szukał porównań z pierwowzorem powieściowym. Książka Roberta Harrisa jest dostępna w polskim przekładzie, ale publiczność przyciągnie raczej nazwisko reżysera Romana Polańskiego, ewentualnie towarzysząca mu wrzawa medialna na festiwalu weneckim.
Czas wielkich adaptacji należy więc do przeszłości? Wszystko by na to wskazywało.
Na kolejne ekranizacje Don Kichota, Hamleta, Zbrodni i kary chyba trudno w najbliższym czasie liczyć. Podobnie na premiery Pana Tadeusza, Ziemi obiecanej czy Wesela w nowej odsłonie. Wypisałem sobie kilku autorów nadających ton prozie przełomu XX i XXI wieku. Aż pięć ich powieści zostało sfilmowanych w latach 2006 – 2017, co oznaczać może, że reżyserzy w dalszym ciągu tęsknią do dobrej, a nawet wybitnej literatury. Przenieśli więc na ekran Wadę ukrytą Thomasa Pynchona, Miłość w czasach zarazy Gabriela Garcii Márqueza, Cząstki elementarne Michela Houellebecqa, Pokutę oraz Na plaży Chesil Iana McEwana. Żaden z wymienionych filmów nie był artystyczną klęską, ale też nie zmienił historii kina światowego. Nie porównamy ich z takimi arcydziełami jak Śmierć w Wenecji, Lampart czy Łagodna. Któż odważyłby się dziś zmierzyć z prozą Marcela Prousta, Jamesa Joyce’a, Tomasza Manna?
Pióra buntowników
Zresztą znacznie gorzej miewa się literatura w telewizji, gdzie zdumiewająca mnogość cieszących się olbrzymim powodzeniem seriali wcale nie sprzyja tradycyjnym adaptacjom. Tasiemcowe nowele powstają szybko i równie szybko znikają z programu. Popularne produkcje dostosowują się do oczekiwań szerokiej publiczności, zupełnie inaczej niż ważne książki, które jakże często wychodzą spod pióra buntowników pragnących coś w świecie zmienić. Serial we współczesnej postaci okazuje się konstrukcją bezkresną, najlepiej wielosezonową, którą kończy dopiero malejące zainteresowanie odbiorcy. Tymczasem powieściowe czy teatralne arcydzieła to formy zamknięte, nie da się ich bezkarnie i bezmyślnie wydłużać ani przekształcać. Serialową Odyseję. Szkołę uczuć, Klaudiusza czy Brideshead będziemy więc wspominać z łezką w oku.
Na pociechę mogę powiedzieć, że moi bliżsi i dalsi znajomi nie traktują już projekcji filmowej i telewizyjnej jako namiastki lektury. W ostatnich latach nie słyszałem jakże niesłusznej sentencji: „Nie czytałem wprawdzie książki, ale widziałem film”. Taki wykręt prozy najnowszej z pewnością nie dotyczy i coraz więcej widzów oraz czytelników to rozumie.
Trzeba czytać, a w ostateczności – słuchać
Może więc cennym wsparciem dla topniejącego rynku książki okażą się audiobooki? Ta forma kontaktu z literaturą wydaje się skazana na sukces. Ostatecznie – cóż przyjemniejszego niż wysłuchanie znakomitego tekstu w olśniewającej interpretacji? W dodatku do przeczytanych stronic zawsze możemy wrócić, skoro jesteśmy posiadaczami legalnego (ha!) nagrania przywodzącego na myśl porządnie wydaną płytę kompaktową z piosenkami naszego idola?
Wszystko nie jest jednak takie proste. Mniejsza już o to, że zręczny aktor może zinterpretować ten czy inny fragment zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Istnieje bowiem ogromna różnica między samodzielnym (i aktywnym) czytaniem a biernym słuchaniem. Jeśli umieścimy nagranie w odtwarzaczu stacjonarnym i pójdziemy do kuchni robić herbatę albo nawet włączymy odkurzacz, to... chyba
niewiele zrozumiemy. Podczas czytania zatykamy uszy, zamykamy drzwi, wyłączamy telewizor. Pozostajemy sam na sam z książką, staramy się usłyszeć głos autora. Mam również nadzieję, że napotykając niezrozumiałe słowo, nazwisko czy fakt historyczny, szukamy wyjaśnienia, sięgając do książek albo korzystając z wyszukiwarki internetowej. Czy robimy to równie chętnie podczas słuchania?
Optymiści mówią, że rynkowi audiobooków kryzys czytelnictwa nie zagraża. Pesymiści dowodzą, że z tej formy poznawania literatury korzysta zaledwie kilka procent odbiorców. W sprzedaży znajduje się obecnie co najmniej parę tysięcy tytułów, ale mimo wszystko nie jest to oferta masowa. Obawiam się również, że niejeden czytelnik wolałby najpierw zapoznać się z wersją papierową, a dopiero potem skorzystać z interpretacji utrwalonej na elektronicznym nośniku. Do słuchania trzeba się niestety przyzwyczaić.
Podobnie zresztą jak do e-booka, który miał być przyszłością polskiego i światowego czytelnictwa. Zapowiadało się naprawdę pięknie: e-booki nie zajmowały miejsca na półkach, można było nosić je przy sobie w ogromnych ilościach nawet w damskiej torebce, można było bardzo szybko przekazywać lub zdobywać za pośrednictwem internetu. Potrzebny fragment znajdowało się też znacznie łatwiej niż w papierowej książce. Teoretycznie więc publikacje elektroniczne powinny triumfować, ale...
Okazało się nagle, że nie wszyscy lubimy czytać – zwłaszcza dłuższe teksty – na ekranie monitora, tabletu, a nawet porządnego i specjalnie do tego celu przystosowanego czytnika. Nie wspominam już nawet o dinozaurach stroniących od komputerów, bo to rasa skazana na wyginięcie. Ale moi znajomi spędzający dzień w biurach i bankach w towarzystwie szumiących maszyn po powrocie do domu wcale nie marzą o elektronicznych arcydziełach! Chcą usiąść na miękkim fotelu, ze szklaneczką napoju chłodzącego albo pudełkiem czekoladek (o bardziej ekscentrycznych rozrywkach nie wspominam, a palenie podczas czytania stanowczo odradzam!). Usiąść i czytać, przewracając kartki, szeleszcząc, wzdychając, może nawet robiąc notatki albo zakładając co zabawniejsze rozdziały.
Za drogie e-booki?
W zasadzie każdy czytający i korzystający z dobrodziejstwa sieci zetknął się kiedyś z darmowym, kupionym legalnie albo pirackim e-bookiem, z czego wynika raczej niewiele. Sprzedaż e-booków na ogół rośnie, ale na pewno nie w takim tempie, by mogły one wyprzeć książkę w tradycyjnej formie. Tu i ówdzie analitycy odnotowują zresztą dotkliwe spadki wynikające co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, odbiorca jest prawie zawsze przekonany, że przedmiot, który można wziąć do ręki i na przykład pokazać znajomym czy postawić na półce w najbardziej widocznym miejscu, powinien być zdecydowanie droższy niż wirtualna powieść ulokowana jedynie na twardym dysku naszego komputera. E-booki są więc zdaniem kupujących zbyt drogie, przeciwko czemu wydawcy protestują: a niby dlaczego miałyby być tanie?
Po drugie, chociaż prawie dwa wieki temu, gdy nie istniały jeszcze komputery, a i o maszynach do pisania nikt nie słyszał, kopiowano (i to ręcznie!) nieprawomyślne wiersze, a nawet całe książki, na przykład Dziady Mickiewicza. Mimo wszystko przepisanie papierowej książki to dziś wysiłek godny lepszej sprawy. Tymczasem powielenie pliku elektronicznego zajmuje naszemu laptopowi kilka sekund. Jak w tej sytuacji uniknąć piractwa na szeroką skalę? Jak uchronić przed jego skutkami autorów, wydawców, księgarzy?
Może wśród amatorów lektury nie brak miłośników bladego druku, poszarzałych stronic, rozlatujących się okładek i brzydkich plam we wszystkich możliwych miejscach. Jednak przytłaczająca większość chciałaby czytać pięknie wydany tom, podziwiać przyjazną dla oka czcionkę, od czasu do czasu wąchać ukradkiem nowiutki papier. Moim zdaniem, ilustracje, zwłaszcza reprodukcje arcydzieł malarstwa i fotografii, oglądać można tylko w wersji papierowej – domowe monitory, nie mówiąc już o tabletach i smartfonach – nie bardzo się do tego nadają.
Wiem, że w wielu miejscowościach, do których dotrze mój felieton, nie ma już księgarni. Bardzo współczuję tym wszystkim, którzy muszą kupować poszukiwane pozycje wyłącznie przez internet albo pocztę. Wielu czytelników, nie tylko starszych, bardzo tego nie lubi. Ja też nie przepadam za podawaniem swojego nazwiska, adresu i innych danych całkowicie anonimowym osobom czy instytucjom. Przede wszystkim jednak nic nie zastąpi mi przyjemności grzebania pośród tomów wyłożonych w tradycyjnej księgarni czy antykwariacie.
Ostatecznie więc myślę, że książka tradycyjna, papierowa, coraz staranniej wydawana, choć niestety coraz droższa, wyjdzie z kryzysu czytelnictwa obronną ręką. Trudno byłoby nie zauważyć, że kupujemy coraz mniej, że publikujemy stanowczo za dużo, że nie wszystko, co się ukazuje, to literatura czy dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia. Jeśli jednak nie mamy powodów do radości, to chyba nie dlatego, że rynkowi książki zagrażają ekspansywne media elektroniczne, niestety bliższe dzisiejszemu człowiekowi żyjącemu chwilą, tęskniącemu do sensacji i przygody, a także pewnej powierzchowności, prostoty, łatwizny.
Do książki wiedzie znacznie bardziej kręta droga, ale warto nią pójść.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.