Każdy głos się liczy
...przypomina dr Szymon Ossowski z UAM w Poznaniu.
– Przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi zdarzyło się, że jedna z kandydatek nie wiedziała nawet, że w Sejmie zasiada 460 posłów (Senat liczy 100 senatorów – przyp. red.). A co dopiero, gdyby zapytać kandydatów, a także obecnych parlamentarzystów o metodę ustalania podziału mandatów między konkurujące listy wyborcze. Na Wiejskiej panuje obiegowa opinia, że tzw. metoda belgijskiego profesora Victora D’Hondta faworyzuje duże partie. Co więc trzeba wiedzieć o liczeniu głosów w wyborach?
– W wyborach do Sejmu obowiązuje ordynacja proporcjonalna, z progami wyborczymi. Polska jest podzielona na 41 wielomandatowych okręgów wyborczych, z których wybieramy od 7 do 20 posłów. Głosujemy na listy wyborcze, każdy w swoim okręgu. Każdy głosuje tylko na jedną listę kandydatów, stawiając na karcie do głosowania znak „x” obok nazwiska jednego z kandydatów z tej listy. Mandaty dzieli się właśnie w okręgach wyborczych, a przy ich podziale uwzględnia się tylko te listy, które otrzymały co najmniej 5 proc. ważnie oddanych głosów w skali kraju (w przypadku koalicji wyborczej próg wynosi 8 proc.). – Jak to wygląda w praktyce? – Kluczem jest różnica w głosach pomiędzy kolejnymi listami. To największe ugrupowania dostają w przeliczeniu więcej mandatów, gdyż po podziale głosów spośród ilorazów to im przypada więcej największych kolejno liczb w okręgach. Dlatego też im większa jest przewaga PiS nad drugim w kolejności komitetem, tym więcej „dodatkowych” mandatów otrzyma PiS w Sejmie. Dobrze to ilustruje wynik wyborów z 2005 roku. PiS uzyskał wówczas niecałe 27 proc. głosów i 155 mandatów, PO ponad 24 proc. i 133 mandaty (niewielka różnica w poparciu i mandatach). Trzecia wówczas Samoobrona i czwarte SLD z wynikami nieco ponad 11 proc. uzyskały odpowiednio tylko 56 i 55 mandatów. LPR, która otrzymała prawie 8 proc. głosów, zaledwie 34. Metoda D’Hondta daje przede wszystkim premię za jedność. Dlatego gdyby jedna lista PiS otrzymała takie samo poparcie, co łącznie trzy opozycyjne listy KO, Lewica i PSL, to więcej mandatów w Sejmie otrzyma zwycięski PiS. Na korzyść PiS przemawia również jak najmniejsza różnica pomiędzy opozycyjnymi listami oraz jak największa przewaga nad drugim w kolejności ugrupowaniem.
– Im mniej mandatów do rozdzielenia w danym okręgu, tym rola metody D’Hondta się zwiększa. Proszę to wyjaśnić.
– Tak, ponieważ im mniejsze okręgi, tym większe odchylenie od proporcjonalności na rzecz największych partii. To zwycięskiej liście przypadnie bowiem w podziale więcej kolejno największych liczb w okręgach. W wyborach do Sejmu nie jest to aż tak widoczne, choć w przypadku najmniejszych okręgów szanse małych komitetów topnieją. Ta konsekwencja metody D’Hondta najlepiej była widoczna podczas wyborów samorządowych, kiedy to zdarzało się, że komitety, które uzyskały 8 – 9 proc. głosów, nie otrzymywały żadnego mandatu w radzie miasta.
– Kolejna istotna kwestia to liczba list wyborczych kandydatów. Jaki ma ona wpływ w metodzie D’Hondta?
– Przede wszystkim im więcej list kandydatów, tym większe pole manewru dla wyborców, których głosy rozproszą się na wiele list. Im bogatsza oferta wyborcza, tym gorzej dla liderów poparcia. Im mniej list przekroczy próg wyborczy i weźmie udział w podziale mandatów, tym lepiej dla zwycięzcy.
– Wpływ na wynik wyborów i podział mandatów będzie miała liczba ugrupowań, które dostaną się do parlamentu, czyli przekroczą próg wyborczy, który dla partii politycznych w skali kraju wynosi 5 proc., a dla koalicji – 8 proc. W sondażach raz pod progiem, raz nad jest Konfederacja. Jakie będzie to miało przełożenie na podział mandatów w praktyce?
– Zgadza się. Gdyby do Sejmu weszły tylko PiS, KO i Lewica, pozycja PiS byłaby silniejsza niż w sytuacji, gdy do Sejmu wejdą również posłowie PSL czy Konfederacji. Dla PiS największym zagrożeniem wydaje się właśnie Konfederacja, gdyż po pierwsze, to ona odbiera partii rządzącej najwięcej potencjalnych wyborców, a po drugie, gdyby do Sejmu dostały się zarówno PSL, jak i Konfederacja, to zagrożone może być uzyskanie przez PiS większości 231 posłów.
– Ile prawdy jest zatem w stwierdzeniu, że każdy – nawet pojedynczy – głos się liczy?
– Sporo. Przede wszystkim o zwycięstwie zadecyduje mobilizacja elektoratów oraz wyniki małych ugrupowań. Jeśli PiS zmobilizuje elektorat małomiasteczkowy, tak jak było w wyborach do europarlamentu, to może bez problemu uzyskać większość bezwzględną. Natomiast opozycja musi walczyć o mobilizację elektoratu w dużych i średnich miastach, tak jak to było w wyborach samorządowych w 2018 roku. Jeżeli mniejsze ugrupowania znajdą się tuż pod progiem, to szanse partii rządzącej mocno wzrosną. Przecież aktualna większość bezwzględna PiS nie jest efektem fantastycznego wyniku z 2015 roku, tylko faktu, że progu 8 proc. dla koalicji nie przekroczyła wówczas Zjednoczona Lewica. W 2015 roku PiS uzyskał 37,58 proc. i rządzi samodzielnie. PO w latach 2007 i 2011 otrzymało odpowiednio 39,18 proc. i 41,51 proc., a mimo to nie uzyskało większości bezwzględnej i musiało tworzyć koalicję z PSL.
– W jakich krajach stosuje się także metodę D’Hondta przy podziale mandatów w wynikach parlamentarnych i czy są lepsze metody od tej?
– Metodę D’Hondta stosuje się w wielu państwach, np. w Czechach, Austrii, Hiszpanii czy Portugalii. Nie można jednak powiedzieć, że są metody lepsze i gorsze. Każda ma swoje konsekwencje, a jej wybór jest podyktowany wolą polityczną. Wybierając odpowiednią metodę przeliczania głosów na mandaty, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy wspierać ugrupowania silne, dzięki czemu łatwiej będzie uzyskać w praktyce stabilną większość w parlamencie, czy też jednak bardziej partie o mniejszym poparciu, gdyż większą wartością od stabilności będzie zapewnienie lepszej reprezentacji środowiskom o mniejszym poparciu. Z tego punktu widzenia metoda D’Hondta sprzyja budowie w miarę stabilnego systemu politycznego, dzięki czemu łatwiej zbudować większość w Sejmie. Oczywiście kosztem mniejszych sił politycznych. Czy to dobrze, każdy musi ocenić sam.