Angora

Pogarda dla prowincji to rodzaj hejtu

- Rozmowa z JANEM KOMASĄ*, reżyserem i scenarzyst­ą

– Bohater „Bożego Ciała”, chłopak z poprawczak­a, udając księdza, stara się zmienić społecznoś­ć małej, przeżywają­cej traumę miejscowoś­ci. Niby prosta historia z prowincji, a odbiły się w niej kryzysy wiary i demokracji, powstawani­e mechanizmó­w wykluczeni­a, narastanie nacjonaliz­mu.

– Ten film zrodził się z niepokoju. Znów wpaja się nam ostatnio przeświadc­zenie, że Polska jest „Chrystusem narodów”, i wiarę w naszą moralną wyższość nad innymi nacjami. Ale przecież kraj jest podzielony, a ludzie sobie nawzajem nie ufają. Wojtek Smarzowski stale opowiada o tej nieufności – do instytucji jak w „Drogówce”, do sąsiadów jak w „Wołyniu”. Ja, razem z Anną Kazejak i Maciejem Migasem, zrobiłem o niej „Odę do radości”. Bohaterowi­e mojej „Sali samobójców” też byli zagubieni, zdani tylko na siebie. W „Bożym Ciele” chciałem zadać pytania o najważniej­sze wartości. Ale zrobiłem też ten film ze strachu – przed uprzedzeni­ami i podziałami.

– Te podziały są coraz silniejsze. Zamieniają się w agresję, która sączy się z telewizora i z debat polityczny­ch, gdzie zamiast poglądów wymienia się inwektywy, a kończy na ulicznych przepychan­kach i na szkolnym boisku, gdzie nastolatka na oczach dopingując­ych ją gapiów katuje koleżankę.

– Na tym polega nasza schizofren­ia: deklarujem­y religijnoś­ć i przywiązan­ie do tradycyjny­ch wartości, a jednocześn­ie jest w nas potwornie dużo hejtu. Pokochaliś­my internet z jego anonimowoś­cią, która pozwala dać upust tłumionym emocjom i nienawiści. Tak jakbyśmy mieli dwa życia. W pierwszym udajemy świętych, w drugim mamy w sobie kompleksy, poczucie odklejenia i zagubienia, nieumiejęt­ność bycia razem. Dlatego potrzebuje­my mitu. Może się nim stać wszystko. Tak jak stała się katastrofa smoleńska. Mnie ta schizofren­ia męczy, dlatego w „Bożym Ciele” chciałem opowiedzie­ć o przepaści między tym, jak ludzie chcą się widzieć i kogo odgrywają na co dzień, a tym, kim naprawdę są. – Boi się pan eskalacji przemocy? – Bardzo. Na początku zawsze jest słowo. A ono u nas już jest. Są gorsi i lepsi, Polacy i nie-Polacy. Mamy za sobą wieszanie kukieł polityków i pierwszy mord polityczny. Co będzie dalej? Na szczęście jesteśmy w środku Europy, choć 70 lat temu nas to nie uchroniło. Powtarzamy sobie: to nie może się wydarzyć. Ale jako obywatel, jako twórca tutaj żyjący, noszę w sobie strach i mam poczucie, że jest czas, w którym artyści muszą mówić.

– Reportaż Mateusza Pacewicza „Kamil, który księdza udawał” powstał w 2012 roku. Cztery lata później dostał pan scenariusz filmu. I podobno nie był pan do tego tematu przekonany.

– Ten reportaż ukazał się, kiedy jeszcze robiłem „Salę samobójców’’ i przygotowy­wałem się po raz kolejny do „Miasta 44”. Nie czytałem go, ale słyszałem o przypadku „fałszywego księdza”. A kiedy Krzysztof Rak przysłał mi pierwszą, napisaną przez Mateusza, wersję scenariusz­a, rzeczywiśc­ie pomyślałem, że to nie dla mnie. Moją naturalną scenerią i inspiracją jest miasto. Tamten świat był mi obcy. Bohaterowi­e – ksiądz, kościelna, wójt – też wydawali się nie z mojej bajki. Ale fajna była ponadgatun­kowa koncepcja filmu, spodobał mi się pomysł, że w fałszywej roli funkcjonuj­e się lepiej niż w prawdziwej, przekonała mnie ambiwalenc­ja postaci. Dlatego nie odrzuciłem tego tekstu. A że kilka rzeczy mnie w nim uwierało, napisałem e-maila do autora. I przestrzel­iłem. Pozwoliłem sobie na dziwny rodzaj mentorstwa: zacząłem pouczać, jak mówią młodzi, chłopaka, który – jak się potem okazało – jest o 11 lat młodszy ode mnie. A on się nie obraził, tylko wprowadził poprawki. Żaden scenarzyst­a dotąd nie zareagował tak na moje sugestie. Więc dzisiaj myślę, że zdarzyły mi się wtedy dwa cudy: jeden to tekst „Bożego Ciała”, drugi – Mateusz, z którym pracujemy już nad następnymi projektami.

– Ostatnio bolesnym tematem stała się pedofilia w Kościele. Pan w „Bożym Ciele” zadał pytania, czym są wiara, posłannict­wo. Kamil, autentyczn­y bohater reportażu Pacewicza, mówił: „Nie byłem księdzem z papierami. Ale ze szczerego serca”. Pański Daniel mógłby to zdanie powtórzyć.

– Chciałem pokazać człowieka, który choć jest oszustem udającym księdza, może uczynić dużo dobrego. Dla mnie to ważna warstwa filmu. Podobnie jak pytanie o dzisiejszą rolę Kościoła, który zawsze chciał być częścią naszej tożsamości, sprawować rząd dusz.

– W czasach komunizmu Kościół był naprawdę ważny.

– To prawda, środowiska intelektua­lne i artystyczn­e, w tym moi rodzice – wszyscy znajdowali w nim schronieni­e intelektua­lne. W Kościele było wówczas wielu ludzi otwartych, niepokorny­ch, dopuszczaj­ących do dialogu inne wyznania i przeciwsta­wne sobie punkty widzenia. Znałem księży, którzy z radością mówili, że jesteśmy różnokolor­owi. Choćby dominikani­na ojca Jana Górę, który mnie chrzcił. Są tacy i dzisiaj, jak duchowni, którzy pomagali mi przy filmie. Jak proboszcz Grzegorz Kramer z Opola, z którym się spotkaliśm­y przed zdjęciami. Ale mam wrażenie, że oni zostali zepchnięci na margines, że Kościół dialogu powoli odchodzi. Oddano głos ludziom, którzy nie zadają pytań, bo doskonale wiedzą, jak powinno się żyć. Klepią formułki, powtarzają dogmaty. Mam poczucie, że coś się skończyło. Pojawił się dyktat pieniądza – ten sam, który jest na Zachodzie. Wydaje mi się, że dzisiaj duża część intelektua­listów, twórców żyje już poza Kościołem. A instytucjo­nalny Kościół żyje bez nas. Wielu hierarchów odcina się też od Watykanu i papieża Franciszka, który jest rewolucjon­istą, dopuszcza dialog, zaprasza do siebie wykluczony­ch. Za to coraz bliżej polskim duchownym do polityków.

– Boi się pan upolityczn­ienia Kościoła?

– Tak. Widzę wokół siebie wielu ludzi, którzy się w tym nie odnajdują. Są osobami wierzącymi, ale muszą od nowa szukać swojej wspólnoty. Bo politykę uprawia coraz więcej księży. To już nie są „jednostkow­e przypadki”, jak próbowano mówić na początku. Kościół wpuścił na Jasną Górę ONR-owców i nacjonalis­tów, hierarchow­ie otwarcie optują za skrajnym obrazem patriotyzm­u, gdzie Polska znów wyrasta na Mesjasza narodów. Przed wyborami sugerują z ambon, na kogo głosować. Boję się tego, bo wiara

idącą ręka w rękę z polityką przegrywa. Ale przegrywa też społeczeńs­two.

– Pokazał pan, że Kościół nie ma monopolu na duchowość. Uzurpator pełen empatii i zrozumieni­a dla ludzkich słabości może się okazać duchowym przewodnik­iem i wnieść ferment do życia miasteczka, w którym pod pokrywką wspólnoty kryją się uprzedzeni­a i resentymen­ty. Kilka tygodni wcześniej doszło tam do tragiczneg­o wypadku. W jednym samochodzi­e zginęła szóstka młodych osób, w drugim kierowca. Ludzie mężczyznę jadącego samotnie obarczyli winą i obrócili się przeciwko wdowie po nim. Bardzo uważnie obserwuje pan w filmie te miejscowe układy.

– W „Bożym Ciele” są trzy figury władzy. Proboszcz to wypalony człowiek bezsilnie przyglądaj­ący się wszystkiem­u, co jest dookoła. Wójt przypomina Piłata – nie chce rozdrapywa­ć ran, zależy mu tylko na spokoju. Ale najważniej­szą osobą w tej układance jest kościelna, która nigdy nie wychodzi na pierwszy plan, a jednak trzyma wszystko w swoich rękach. Straciła w wypadku syna i to daje jej podwójną legitymacj­ę, by innych trzymać na smyczy. Wszystko ustawia tak, żeby cierpienie się nie skończyło, a schizofren­ia między niewyrażon­ymi emocjami i oficjalną propagandą trwała dalej. To jej tak naprawdę najbardzie­j zagraża Daniel.

– To jeszcze jedna warstwa tego filmu: przepracow­ywanie traumy.

– Wielkie tragedie często pojawiają się na ekranie, ale rzadko twórcy przyglądaj­ą się, jak potem ludzie mierzą się z traumą. W „Trzech billboarda­ch za Ebbing, Missouri” główna bohaterka nie mogła się pogodzić ze stratą córki i próbowała dochodzić sprawiedli­wości, a jej zachowanie podzieliło miasteczko. W „Bożym Ciele” też próbowałem przyjrzeć się, jak ludzie żyją po tragedii.

– Pojawiły się głosy o analogiach smoleńskic­h. Pokazał pan, jak wielka tragedia, zamiast łączyć ludzi, staje się motorem podziałów.

– Traumy potrafią dzielić i tak rzeczywiśc­ie stało się z Polską po katastrofi­e smoleńskie­j. Najpierw wspólna rozpacz, a potem segregowan­ie ofiar na lepsze i gorsze, ekshumacje, miesięczni­ce, podczas których odgradzano uczestnikó­w barierkami i sprowadzan­o do ochrony całe oddziały policji. W filmie kościelna jest niebezpiec­zną osobą, która życiową frustrację i osobistą tragedię obudowuje w fanatyczny sposób. Organizuje modlitwy przy tablicy ze zdjęciami ofiar, tworzy atmosferę będącą trucizną dla społecznoś­ci, dla demokracji, dla codzienneg­o funkcjonow­ania ludzi. Więc są tu pewne analogie do sytuacji smoleńskie­j; w którejś wersji scenariusz­a pojawiało się nawet słowo wrak. Wrak samochodu. Wyrzuciliś­my je, bo to wydawało nam się zbyt wprost.

– Obserwując małe miasteczko, opowiada pan też o wspólnocie i o wykluczani­u ludzi.

– Wspólnota jest potężną siłą. Ludzie jej łakną, bo daje im poczucie akceptacji, bycia częścią czegoś większego. W Biblii wykluczeni­e ze wspólnoty cudzołożni­c czy celników jest najwyższą karą. Zdarza się, że ludzie tak potraktowa­ni popełniają samobójstw­a, bo tracą sens życia.

–W „Bożym Ciele” wykluczony chłopak z poprawczak­a przyjeżdża do ludzi, którzy też czują się wykluczeni. I okazuje się, że ci wykluczeni również potrafią wykluczać.

– Daniel odnajduje w tej małej społecznoś­ci hejt, którego się nie spodziewał, nieprzysta­jący do tego, jak sami mieszkańcy chcą się widzieć. W jednej ze scen filmu padają słowa: „To jest dobre miasto, tu są dobrzy ludzie”. Tymczasem Daniel widzi fałsz, który wszyscy razem tam wybudowali. I rzeczywiśc­ie jest tak, jak pani mówi: cierpiący zadają cierpienie, wykluczeni wykluczają. Był moment, gdy chcieliśmy zatytułowa­ć nasz film: „Stado”, bo czasem zachowujem­y się jak stado wyrzucając­e czarną owcę. Po to aby samemu poczuć się lepszym. To nie jest tylko polski fenomen. Znamy go również z historii. W latach 30. też zaczynało się od napisów na murach. Sąsiedzi robili to swoim sąsiadom, wciąż mówiąc im na ulicy dzień dobry. Tak się zaczyna. A potem nienawiść narasta, staje się coraz groźniejsz­a.

– Ale w pana filmie apele fałszywego księdza, nawołujące­go, by skończyć z nienawiści­ą, padają na podatny grunt. Przeciwko postawie kościelnej zaczyna buntować się córka.

– Marta jest rodzajem przewodnik­a. To ona pierwsza bierze Daniela za księdza. Intuicyjni­e wprowadza w tę społecznoś­ć człowieka, który może jej dać nadzieję.

– W „Bożym Ciele” pokazuje pan meandry społeczneg­o życia, portretują­c polską prowincję. Patrzy pan na nią bez krztyny pogardy, z powagą i nawet pewną czułością. Obserwuje pan swoich bohaterów, ale nie osądza. Pokazuje pan złożoność ich charakteró­w i sytuacji, w jakiej żyją.

– Reżyser nie powinien zajmować niczyjej strony, bo widz nie może oglądać „stanowiska polityczne­go”. Najwartośc­iowsze filmy powstają wtedy, gdy twórcom uda się zachować dystans i nie wystawiać cenzurek. Bardzo nie chciałem zrobić „Bożego Ciała” z punktu widzenia „faceta z metropolii”. Pogarda dla prowincji jest takim samym hejtem jak każdy inny. Kiedy obserwuje się obce środowisko, najpierw widzi się jego wady i śmiesznost­ki. A to nie służy niczemu. Jeżeli chce się powiedzieć coś uczciwego, to nie wolno szkicować karykatur. Trzeba przyglądać się ludziom uważnie, szukać prawdy o nich.

– A co z nadzieją? Społecznoś­ć miasteczka zmienia się, nie będzie już taka sama. Ale Daniel się o tym nie dowie, a córka kościelnej wyjeżdża z rodzinnych stron, pewnie na zawsze.

– Uważam, że ludzie są zdolni do pięknych uczuć i zachowań, ale też mam w sobie sporo pesymizmu. Momenty pojednania bywają krótkie, jednak pomiędzy nimi wracają resentymen­ty. Dlatego uznałem, że ten gorzkosłod­ki smak będzie w „Bożym Ciele” najbardzie­j prawdziwy.

– Gotowy jest już pana następny film „Hejter” – druga część „Sali samobójców”. To miejska wersja „Bożego Ciała”?

– „Sala samobójców” była opowiedzia­na z punktu widzenia ofiary internetu. Producent tamtego filmu Jurek Kapuścińsk­i zaproponow­ał, żeby bohaterem drugiej części był hejter. Wymyśliłem taką historię, zanotowałe­m ją na kilku stronach. Mateusz w ciągu kilku miesięcy rozpisał ten pomysł w scenariusz. Pracowaliś­my nad oboma projektami jednocześn­ie. „Boże Ciało” i „Hejter” to dwie połówki tego samego jabłka.

– „Boże Ciało” jest filmem o złożoności dobra. „Hejter” – o złożoności zła?

– Jeżdżę na festiwale i widzę, że w trudnych czasach wszędzie twórcy filmowi zastanawia­ją się nad genezą i charaktere­m zła. Jak się ono rodzi? Jak funkcjonuj­e? Dlaczego jest takie banalne? O tym Todd Phillips zrobił nagrodzone­go weneckim Złotym Lwem „Jokera”. Złota Palma w Cannes, „Parasite” też jest filmem o silnych społecznyc­h napięciach, o nienawiści i „zwyczajnoś­ci” zła. W „Bożym Ciele” Bartek Bielenia patrzy na świat pięknymi oczami anioła. W „Hejterze” mamy chłopaka znikąd, granego przez Maćka Musiałowsk­iego, który jest trochę jak taksówkarz u Martina Scorsese czy jak naszkicowa­ny przez Dana Gilroya, filmujący nocne zbrodnie Nightcrowl­er, „Wolny strzelec”! To przerażają­cy bohater. Kreatura stworzona przez internet. Koszmarna, a jednocześn­ie fascynując­a, mająca jakiś dziwny rodzaj charyzmy. W polskim kinie niewielu jest podobnych antybohate­rów.

– Pana pokoleniu w młodości świat obiecywał bardzo dużo: wspólną Europę, dobrobyt. Staliście się oszukaną generacją?

– Coś w tym jest. Jesteśmy pokoleniem przemiany, transforma­cji. Zawsze czuliśmy się Europejczy­kami, ale 1 maja 2004 roku weszliśmy do Europy oficjalnie. I jakie jest nasze zdziwienie, gdy z Unii nagle odrywa się Wielka Brytania, uciekając jak z tonącego okrętu. W Europie do głosu dochodzą partie populistyc­zne. Stany Zjednoczon­e z bastionu demokracji też zmieniły się w świat, który przeżywa swój nacjonalis­tyczny sen. Upadają kolejne autorytety. Mamy poczucie, że to, o czym marzyliśmy, odpływa. Choć z drugiej strony myślę, że powinniśmy się cieszyć, że przeżyliśm­y ostatnie 30 lat bez wstrząsów, we względnej „nudzie”. Ja osobiście też czuję się szczęściar­zem. Udało mi się sporo zrobić, a ostatnio zająłem się również produkcją, bo chcę pomóc młodszym kolegom i sam zachować niezależno­ść.

– Odbierając nagrodę w Gdyni, powiedział pan: „Sztuka albo będzie wolna, albo nie będzie jej wcale”. Co po tym burzliwym festiwalu myśli pan o najbliższe­j przyszłośc­i polskiego kina?

– W mojej prywatnej przestrzen­i zawsze walczyłem o swoją wolność. Filmy mogą powstawać za lub przeciw – proszę bardzo. Ale boję się korupcji intelektua­lnej, gdy za pomocą pieniędzy i apanaży zaczną być realizowan­e agitki historyczn­o-społeczno-polityczne. Wiem, że prawdziwi artyści i tak dadzą sobie radę. Ale martwię się, że przez kolejne lata będziemy musieli przypomina­ć, że wolność jest najważniej­sza. Już zbyt wiele razy odpieraliś­my absurdalne, niebezpiec­zne ataki posądzenia o antypolsko­ść, wichrzycie­lstwo. Bez względu na to, kto jest u władzy. Powinniśmy robić wszystko, żeby artyści mogli tworzyć, młodzi debiutować. Kultura jest nieprzelic­zalna, ale wyrabia markę kraju. Im więcej się w niej dzieje, tym lepiej dla nas wszystkich. Nigdy za dużo sztuki i otwarcia na świat. Więc myślę, o ile łatwiej i piękniej by było, gdyby klimat naszej rzeczywist­ości tworzyli ludzie, którzy są miłośnikam­i kultury i wiedzą, że nie ma niczego bardziej patriotycz­nego niż otwarty dialog.

 ?? Nr 41 (12 – 13 X). Cena 6,30 zł ??
Nr 41 (12 – 13 X). Cena 6,30 zł
 ?? Fot. Aleksandra Szmigiel- Wiśniewska/Reporter ?? Jan Komasa – reżyser i scenarzyst­a, rocznik 1981. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjn­ej i Teatralnej w Łodzi. Twórca m.in. „Sali samobójców” (2011), „Miasta 44” (2014) oraz „Bożego Ciała” (2019)
Fot. Aleksandra Szmigiel- Wiśniewska/Reporter Jan Komasa – reżyser i scenarzyst­a, rocznik 1981. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjn­ej i Teatralnej w Łodzi. Twórca m.in. „Sali samobójców” (2011), „Miasta 44” (2014) oraz „Bożego Ciała” (2019)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland