Polskie październiki
niezliczony tłum ludzi na placu Defilad w Warszawie, niektórzy nawet wdrapywali się na latarnie podczas publicznego przemówienia Gomułki. Polska, jak można było przeczytać w gazetach, miała odtąd kroczyć „własną drogą do socjalizmu”, drogą, która pod wieloma względami dramatycznie odbiegała od dotychczasowej. „Sunday Times” donosił, że „Polacy radują się z nowego ustroju” ( Poles rejoice in new regime). Nawet ja zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to zmiana ustroju, niemniej wydarzenia, jakie lawinowo zachodziły, okazały się znamienne i głębokie w skutkach.
Po pierwsze, język i tematyka artykułów w „Przekroju” zmieniły się nie do poznania. Zaczęto po raz pierwszy pisać z sympatią o powstańcach AK. Rozgłos otrzymało pismo „Po prostu” drukujące niebywale śmiałe jak na tamte czasy komentarze polityczne, pisane językiem wolnym od rutynowej hipokryzji i nadające ton zachodzącym zmianom. Wszyscy komentowali głośny artykuł zatytułowany „I cóż dalej, szary człowieku?”. Ukazały się w „Przekroju” nostalgiczne artykuły dotyczące czasów przedwojennych. Najbliżsi z Polski zaczęli pisać bardziej otwarcie, czuć było, że przestali się bać cenzury. Donosili nam o ludziach, nawet znajomych, którzy powychodzili z więzień. Kiedy na początku listopada na Węgrzech wybuchło powstanie krwawo tłumione przez Armię Czerwoną, Gomułka, jak donosiły gazety, odciął się od stanowiska Kremla, a Polacy tłumnie oddawali krew, żeby ratować Madziarów walczących o swoją niezależność. Wreszcie pojawili się w Johannesburgu pierwsi przybysze z Polski, którym po latach zamkniętych granic zezwolono na odwiedzenie rodzin mieszkających na Zachodzie. Ci jednak realistycznie ostrzegali nas, że nie wiadomo jak długo będziemy się cieszyć zmianami.
Wiosną 1957 r.
Polska po raz pierwszy wzięła udział w Międzynarodowych Targach w Johannesburgu. Ja, zarabiając sobie podczas ferii jako nastawiacz płyt gramofonowych w jednym z targowych stoisk, miałem wstęp na teren targów i w wolnym czasie pobiegłem od razu do polskiego pawilonu. Ludzie z obsługi okazali się sympatyczni, rozmowni, nie bali się mówić o sytuacji w kraju, a ja czułem się w siódmym niebie, znalazłszy się na tym mikroskopijnym kawałeczku Polski. Ten kontakt okazał się mieć donośny skutek. Napisałem krótki reportaż o polskim stoisku do „Przekroju” i ten, wydrukowany pod tytułem „List”, stał się moim debiutem dziennikarskim. Po jego publikacji redakcja „Przekroju” przysłała mi kilkadziesiąt listów od różnych ludzi chcących ze mną korespondować. Czuło się wielką tęsknotę ludzi z Polski do kontaktów z Zachodem. Byłem tak podekscytowany, że postanowiłem za wszelką cenę odwiedzić Polskę, co udało mi się na jesieni tegoż roku. W jaki sposób, to oddzielna, długa historia. Niektórzy znajomi mówili, że wyrodna matka pozwala jedynemu synowi jechać do paszczy lwa, i żeby oczekiwała mojego listu z Syberii. Okazało się, że obawy były płonne. Mimo iż było to już po zamknięciu przez władze pisma „Po prostu”, mimo iż ludzie narzekali, że o duchu „polskiego Października” już zapomniano, była to jednak już zupełnie inna Polska niż w latach poprzedzających. Moi młodzi rówieśnicy nie bali się mówić o niczym, starsi nie bali się narzekać, ciągle jeszcze mówiło się i nawet pisało o minionych czasach stalinowskiego terroru. A ja poczułem, że moje miejsce jest nie gdzie indziej, tylko w Polsce. Po powrocie do Płd. Afryki w ciągu następnych kilku miesięcy napisałem kilka nowych artykułów, a „Przekrój” wszystkie drukował.
W marcu 1959 roku wróciliśmy oboje do kraju. W tym czasie wróciło też wielu Polaków z całego świata. Jesienią tegoż roku rozpocząłem studia na Politechnice Warszawskiej. W krótkim czasie włączyliśmy się w życie przeciętnych mieszkańców PRL, a ja, pomimo wszystkich różnic wobec tego, co poznałem w Johannesburgu, nie wyobrażałem sobie jakiejkolwiek ponownej emigracji. Polska lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie była ani wolna, ani demokratyczna, ale w porównaniu z innymi krajami komunistycznymi Europy Wschodniej była – nazwijmy to – znośna. Nam było więcej wolno niż przykładowo w NRD; zdarzały się aresztowania dysydentów, ale już nigdy nie powrócono do metod i atmosfery czasów stalinowskich. Dwukrotnie, w równych odstępach dwunastu lat, następowały przesilenia, które zmieniały coś w naszym życiu. W 1968 r. na gorsze, ale za to w 1980 r. – na lepsze, choć krótkotrwale.
Pomimo obietnic składanych sobie samemu w 1981 r. zostałem ponownie emigrantem – nie z własnej woli, ale z uwarunkowań wynikających z zawieruchy historycznej, i tak już zostało. Ponownie zacząłem oglądać Polskę z daleka. W 1989 r. przeżywałem odzyskanie niepodległości, z dumą śledziłem kolejne etapy budowania nowego demokratycznego państwa. Mogłem odwiedzać już wolną Polskę i widzieć naocznie, jak wspaniale się rozwija, ale zwracając też uwagę na wszelkie potknięcia. Przez wiele lat pozytywy wyraźnie jednak górowały nad powodami do zaniepokojenia.
W chwili kiedy piszę te słowa, mamy jeszcze przed sobą wybory parlamentarne. Będą one inne od poprzednich, zadecydują o kierunku, jaki Polska obierze. Na przestrzeni ostatnich czterech lat, zamiast nadal być wzorem dla innych państw w Europie, stała się krajem postrzeganym przez wielu jako antyeuropejski, odrzucający standardy, które nam przyświecały, kiedy parliśmy do tego, by być częścią Unii. W Polsce doszły do głosu hasła ksenofobiczne, rasistowskie i homofobiczne, i pozostają w większości bezkarne. Społeczeństwo podzieliło się na lepszy i gorszy sort, na patriotów i zdrajców, a podział potrafi przebiegać nawet przez rodzinny stół. Proponuje się społeczeństwu dostatnie życie, ale za cenę ograniczenia różnych swobód obywatelskich, w tym praw kobiet. Nie uznaje się oficjalnie, że przemoc domowa istnieje. Mówi się o poprawie jakości powietrza i jednocześnie buduje nową elektrownię na węgiel. Toleruje się i nawet bierze w obronę chuliganów butnie głoszących hasła jawnie faszystowskie. Kultura, zamiast być wspomagana, zaczyna być dekretowana, a historia najnowsza poddana obróbce zwanej polityką historyczną. Uznane autorytety są wyśmiewane, a czasem zbrodniarze czczeni pomnikami. Pieniądze rozdawane bez zapracowania na nie zawsze prowadzą do demoralizacji, nie zapewniają wolności demokratycznych, a i tak prędzej czy później ich w końcu zabraknie. Mógłbym dalej wyliczać bolączki obecnej Polski. Nie dzieje się dobrze w państwie polskim. Pomimo mieszkania z dala od kraju, dziś widzę wszystko, co w nim się dzieje, bo żyjemy w nowym świecie, z nową technologią medialną, nie tak jak w owym październiku A.D. 1956.
Dziś, po wielu latach i doświadczeniach, nie mam już szalonej wyobraźni. Wiem, że już w tym życiu niczego nie dokonam, ale mogę służyć przypominaniem tego, co było, i radą. Od nas samych, od wszystkich Polaków, zależy, czy zwycięży system na wzór Budapesztu i Ankary, czy powrócimy do systemu zapewniającego prawa jednostce i mniejszościom, do systemu, w którym media publiczne, opłacane przez podatnika, będą pluralistyczne, a hejt i rasizm będą tępione. Oczywiście, istnieje przepaść między tym, co działo się w Polsce za czasów stalinowskich, a tym, co dzieje się obecnie. Wtedy stał się niemal cud, bo wszelki wyłom od jedynie słusznej prawdy wymagał bohaterstwa. Dziś wystarczy pójść głosować. Wówczas Polska zawróciła z okrutnej, złej drogi. Nie było to naprawieniem, ale było na tyle odczuwalne, że ludzie się radowali, nieco swobodniej oddychali i powrotu do wcześniejszych lat już nie było. Dziś jest o niebo łatwiej powtórzyć zmianę na lepsze, naprawić błędy, przywrócić wielu zawiedzionym „dobrą zmianą” wiarę w przyszłość. I może wtedy będziemy mogli mówić o nowym „polskim Październiku”?