Z motyką na niemieckie ziemniaki i holenderskie ogórki
Grupa rolników wpada do sieradzkiego marketu niemieckiej sieci. Nie mają w planach robienia zakupów, przeciwnie – przynoszą towar do sklepu. Niosą cebulę, ziemniaki. Szybkim krokiem zmierzają w stronę stoiska warzywnego. Tam podmieniają brytyjskie ziemniaki na polskie i zagraniczną cebulę na rodzimą.
Ten filmik od kilku dni bije prawdziwe rekordy popularności w internecie. Opublikowały go osoby, które należą do Agrounii, czyli grupy polskich rolników walczących m.in. o to, by w naszych sklepach można było kupić tylko rodzime produkty. Do sklepów wyruszają tzw. Agropatrole, które kontrolują, skąd zostały przywiezione warzywa i owoce w sklepach i czy klienci nie są wprowadzani w błąd co do ich pochodzenia.
Patriotyzm konsumencki
– Ten pomysł wziął się z potrzeby – wyjaśnia Michał Kołodziejczak, lider Agrounii. – Nie potrzeba wiele, by obudzić patriotyzm konsumencki. Zamieściliśmy w internecie relacje z dwóch takich patroli i to wystarczyło, by ludzie zaczęli nam przysyłać zdjęcia i filmy dokumentujące sklepowe oszustwa.
Okazuje się bowiem, że nie wystarczy lektura karteczki z ceną, która dotyczy konkretnego owocu lub warzywa. Standardowo zamieszcza się tam także informacje o kraju pochodzenia produktu, ale – jak przekonują odbywający patrole i biorący udział w akcji indywidualni rolnicy – nie zawsze zgodnie z prawdą.
I nie potrzeba wielkiego śledztwa, by taką pomyłkę lub taki szwindel, w zależności od interpretacji, odkryć. Wystarczy szybki rzut oka na karton lub worek, w którym trzymany jest dany produkt. Na nim także umieszcza się informację o kraju pochodzenia towaru. Podaje ją importer lub firma, która wprowadza towar do sprzedaży.
W ten sposób patrolujący zdemaskowali rzekomo rodzime ogórki, które pochodziły z Hiszpanii i niemieckie ziemniaki udające polskie.
–... i to właśnie wykańcza naszą rodzimą produkcję – zauważa Agropatrol.
Lider Agrounii podkreśla,
że każdego dnia otrzymują kilkadziesiąt takich wpisów, nie wszystkie są publikowane na bieżąco. Mają się jednak znaleźć na profilu.
– Akcja zbiegła się z raportem dotyczącym owoców i warzyw, jaki przygotował Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Urzędnicy działają na większą skalę i przy okazji odkrywają podobne nieprawidłowości jak rolnicy.
Urzędnicy wkroczyli do 96 sklepów, które należą do 18 sieci handlowych. Testu prawidłowości oznakowania owoców i warzyw nie zdało 31 sklepów sieci: Aldi, Auchan, Biedronka, Dino, Hipermarket Bi1, Intermarché, Kaufland, Lewiatan, Lidl, Netto, Polo Market, Stokrotka i Tesco.
Co dziesiąte warzywo i owoc, które zostały wzięte pod lupę przez urzędników, sprawdzianu nie zalicza.
Wśród nich są m.in. rzekomo polski seler, który naprawdę wyrósł w Holandii, o czym informuje opakowanie. Wywieszka przy czosnku mówi, że pochodzi on z Polski, ale z faktury wynika, że do sklepu dociera z Egiptu.
To jeszcze nie koniec wywieszkowych sztuczek. Najpewniej po to, by zamieszanie było jeszcze większe, a klient specjalnie nie dociekał, skąd się biorą konkretne towary, niektóre są oznakowane kilkoma krajami pochodzenia. Wybitnie światowa okazuje się cebula, która jednocześnie pochodzi z... Polski, Francji, Holandii i ze Słowacji.
Urzędnicy nie mają wątpliwości, że może to być działanie celowe.
– Polacy coraz częściej zwracają uwagę na kraj pochodzenia i starają się wybierać produkty polskie – mówi Tomasz Chróstny, wiceprezes UOKiK. – Sprzedawcy i dostawcy mniej lub bardziej świadomie wykorzystują ten fakt, przypisując polskie pochodzenie zagranicznym warzywom i owocom. Musimy walczyć z takimi praktykami, żeby konsument zawsze wiedział, co i skąd kupuje.
Z ostatnim stwierdzeniem wyjątkowo zgadzają się ci przedstawiciele sklepów, którzy – na naszą prośbę – ustosunkowali się do badania UOKiK.
W Lidlu można kupić
ponad 150 rodzajów owoców i warzyw. Sieć zaznacza, że gdy tylko jest taka możliwość, to stawia na rodzime produkty. Za błędy w oznakowaniu ma być odpowiedzialny skomplikowany proces logistyczny, a są one naprawiane od ręki.
– W jednostkowych sytuacjach, kiedy tylko omyłkowo zdarzyła się niepoprawna informacja na oznakowaniach, niezwłocznie wprowadzaliśmy właściwe opakowania lub wywieszki cenowe, mając na uwadze dobro klienta – napisali przedstawiciele Lidla.
W Lidlu zaznaczają, że troszczą się o polskie firmy: w 2018 roku 230 firm z Polski – za pośrednictwem sieci – wyeksportowało do ponad 20 europejskich państw towary o łącznej wartość 2,5 mld zł.
Jan Kołodyński, młodszy menedżer ds. relacji zewnętrznych w Biedronce, deklaruje dumę z polskich owoców i warzyw, które są podstawą oferty, o ile akurat są dostępne sezonowo. Zwraca też uwagę na współpracę z UOKiK.
– W ramach naszej działalności operacyjnej dokładamy również wszelkich starań, by oznaczenia na produktach były prawidłowe i umieszczone zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem – podkreśla Kołodyński. – Aż 92 proc. produktów dostępnych w ofercie naszej sieci w ubiegłym roku pochodziło od polskich dostawców.
Z wiadomości od sieci Kaufland można się natomiast dowiedzieć, że poprawność informacji zamieszczanych na etykietach cenowych jest na bieżąco monitorowana, a przypadki omyłek w opisie produktów zdarzają się incydentalnie.
– Informacje zawarte na etykietach cenowych pochodzą z wykorzystywanego przez nas elektronicznego systemu i zawierają dane wprowadzone już na etapie dostawy – zaznaczają przedstawiciele sieci w wiadomości do naszej redakcji. – Ryzyko błędnego oznaczenia produktu jest marginalne. W chwili wykrycia niezgodności pracownik marketu zobowiązany jest zaktualizować etykietę, a ta kwestia jest poruszana podczas cyklu szkoleń, które organizujemy dla pracowników odpowiedzialnych za sekcję owoców i warzyw.
Rodzime owoce i warzywa – jak informuje Kaufland – stanowią ponad 70 proc. produktów w tej kategorii. Dostarcza je 115 polskich producentów i hodowców. Sieć współpracuje też w tym zakresie z 44 producentami z zagranicy.
Czy jest możliwe, aby w takich sklepach były tylko polskie warzywa i owoce? Michał Kołodziejczak zapytany wprost zaznacza, że nie ma poczucia, by porywał się z motyką na słońce. Ma już kolejny pomysł, jak doprowadzić do tego, by w naszych sklepach były tylko rodzime produkty.
W wielkim skrócie można uznać, że chodzi o obrzydzenie importowanych owoców i warzyw, i to na dodatek naukową metodą. Pomocny ma być dowód z badań przeprowadzanych przez certyfikowane ośrodki. Na Mazowszu pod lupę zostały wzięte jabłka, które nie wyrosły na drzewach w Polsce. Są już wyniki.
– Dobre dla akcji, ale złe dla konsumentów – podsumowuje testy Michał Kołodziejczak. – Badania wykazały w jabłkach obecność pestycydów.
Polskie – jak zaznacza lider Agrounii – są od nich wolne.
Jabłkowe patrole
To dopiero pierwsze badanie, pierwsze z wielu. Zarówno sklepowe patrole, jak i testy produktów mają doprowadzić do tego, by kupujący sięgali po rodzime jabłka, ogórki czy pomidory.
Nikt tak naprawdę nie zna jednak odpowiedzi na podstawowe pytanie: jaki procent polskich konsumentów jest w stanie zapłacić więcej za polskiego ziemniaka, rodzime jabłko i krajowego ogórka, skoro ich sprowadzony odpowiednik jest tańszy?
Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie znalazł nawet Stefano Liberti, włoski dziennikarz i pisarz, autor bestselleru „Władcy jedzenia. Jak przemysł spożywczy niszczy planetę”. Na przykładzie kilku popularnych artykułów spożywczych – mięsa, przecieru pomidorowego, tuńczyka – pokazuje działalność wielkich koncernów produkujących żywność w sposób przemysłowy, na skalę globalną. Nazywa je firmami szarańczami, gdyż ich jedynym celem są szybkie zyski. Podkreśla, że rabują zasoby naturalne, aż do całkowitego ich wyczerpania, a zniszczywszy jedno miejsce, przenoszą się gdzie indziej – dokładnie tak, jak robi to stado szarańczy.
Antidotum ma być sięganie po towary z lokalnych, ekologicznych, ale przeważnie droższych upraw. Tak można ratować planetę, ale Stefano Liberti ma wątpliwości, czy ludzie – na szerszą skalę – będą i mogli, i chcieli zapłacić więcej za tak wyprodukowaną żywność. Na to pytanie chyba każdy musi sobie odpowiedzieć sam...