Bardzo kochałem to moje życie
Należy do legend polskiej piłki nożnej. Janusz Sybis uważany jest za najlepszego piłkarza wrocławskiego Śląska w historii
We Wrocławiu większej gwiazdy piłki nożnej nie było. Zadziorny na boisku, znany z szybkości i znakomitego dryblingu. Błyskotliwy i doskonale wyszkolony technicznie. Prawdziwy wirtuoz. Ulubieniec wrocławskich kibiców, ale też bardzo popularny wśród sympatyków piłki nożnej w całym kraju. W drużynie Śląska występował nieprzerwanie czternaście sezonów.
Spotykamy się przy starym stadionie Śląska Wrocław przy ulicy Oporowskiej. Wokół typowe dla PRL blokowisko, czteropiętrowe budynki i wieżowce, a także garaże. Obok duży parking i hotel. Przebudowany, unowocześniony. – Pierwsza drużyna teraz już tu nie gra. Przenieśli się na nową, większą arenę, którą wybudowano na mistrzostwa Europy w 2012 r. Wcześniej oprócz piłki nożnej była też tutaj lekka atletyka. To był typowy obiekt dla tej dyscypliny.
Dodaje, że oprócz tego boiska trochę czasu spędził również na Stadionie Olimpijskim. – Graliśmy tam mecze pucharowe.
Na stadionie przy ulicy Oporowskiej rozpoczynał karierę sportową wiele lat temu, jako junior. – Wcześniej byłem już w trampkarzach. Wtedy jednak trenowaliśmy na Polach Marsowych przy Stadionie Olimpijskim. Tam też podawałem piłkę w ważnych meczach.
Zaznacza, że wyróżniał się podczas przerw, pokazywał bowiem publiczności, jak strzela się nożycami, co kibicom bardzo się podobało. – Jednak od chwili, kiedy trafiłem na stadion przy ulicy Oporowskiej, grałem na nim bez przerwy aż do zakończenia kariery, czyli do roku 1983. Teraz grają tu rezerwy WKS Śląsk i juniorzy. Trenuje też pierwszy zespół. Lekkiej atletyki już nie ma. Boisko jest wybitnie piłkarskie, a obok treningowe.
Jak mówi, ten obiekt na szczęście ciągle żyje. Choć, jak zauważa, największe zainteresowanie, i to jest zupełnie normalne, towarzyszy meczom pierwszego zespołu. – Jednak wiele osób chciałoby, aby te mecze odbywały się tutaj, na starym stadionie. Cóż… sentyment. Tu bowiem była zawsze wspaniała atmosfera, czuło się dobry klimat, a w nowym obiekcie, choć piękny, duży i nowoczesny, tego wszystkiego, niestety, brakuje.
Tu, przy starym stadionie, też wiele się zmieniło. Jest nowy hotel, po drugiej stronie powstał budynek. To klubowy biurowiec Śląska, w którym wiele pomieszczeń jest wynajmowanych.
Mieszka niedaleko. – Rzut beretem. Kupiłem tu mieszkanie. W bloku. 35 lat temu. Wcześniej mieszkałem w wilii, którą nabyłem w stanie surowym po powrocie z Ameryki. Potem jednak zamieniłem willę na mieszkanie. I nigdy tego nie żałowałem.
Wciąż związany jest z WKS Śląsk. – Pracuję w klubie. Mogę przychodzić na treningi, nikt mi nie zwraca uwagi. Funkcjonuje trochę tak, jak Lucjan Brychcy w Legii. Wspieram autorytetem pierwszą drużynę.
Formalnie od dwóch lat jest już na emeryturze. Ale, jak podkreśla, nie wyobraża sobie żyć jak emeryt. – Ciągle jestem sprawny, czynny, choć miałem problemy ze zdrowiem. Operowano mi biodra. Nie wyobrażam sobie jednak, że przez cały dzień siedzę w domu. Gdyby nie zdrowotna awaria i problemy z biodrami, wciąż grałbym w kadrze Orłów Górskiego. A tak to muszę nogi oszczędzać.
Piłka to jego całe życie. I Śląsk Wrocław także. – Od młodych lat, od rana do wieczora ganiałem za piłką. Nic innego nie robiłem, nic innego nie było ważne. Potem, już jako etatowemu zawodnikowi, piłka wypełniała mi całą dobę. Bardzo kochałem to moje życie. Kiedyś dzięki piłce nożnej można było zobaczyć świat. I to nie tylko Europę. To był ogromny magnes. Poza tym gra w piłkę dawała wiele pozytywnych emocji. I dawała możliwość występów obok wielkich gwiazd, takich jak: Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Adaś Musiał, Jerzy Gorgoń, Antoni Szymanowski, Jan Tomaszewski i wielu innych. To była nie tylko przyjemność, ale i zaszczyt. I ogromna satysfakcja.
Pochodzi z Częstochowy. W wieku ośmiu lat przeprowadził się z rodziną do Wrocławia. – Mieszkaliśmy blisko Stadionu Olimpijskiego. W szkole, do której chodziłem, kładziono duży nacisk na sport. A że nigdy nie grzeszyłem wzrostem, byłem najniższy w klasie, to nikt specjalnie nie był zainteresowany angażowaniem mnie w różnych dyscyplinach. Zawsze czekałem, aż ktoś złapie kontuzję i nie będzie zdolny do gry, a ja wskoczę na jego miejsce.
Debiutował, stając w bramce podczas meczu piłki nożnej. – Robiłem niewyobrażalne parady, dosłownie fruwałem w bramce. Ludzie dziwili się, jak ja to robię. Wtedy pan od wuefu uznał, że powinienem pójść do ataku. I trochę tam pograłem.
Jednocześnie, mimo niskiego wzrostu, występował w drużynie koszykówki. – Byłem rozgrywającym i dobrze mi to szło. Dobry byłem również na środkowej obronie i w rozgrywaniu piłki.
W obu dyscyplinach występował do zakończenia szkoły podstawowej. Potem uczył się w Zasadniczej Szkole Mechanicznej. W piłkę grał tylko na podwórku. – Z czasem piłka nożna wciągnęła mnie coraz bardziej, więc w szkole mało mnie widzieli.
Do Śląska trafił z podwórka, gdzie grał z kolegami. – Jeden z nich namówił mnie, abym spróbował sił w klubie. I spróbowałem. Rozpocząłem od występów w trampkarzach. I to nie tylko w Śląsku, ale także w reprezentacji Wrocławia. Z czasem na tyle się spodobałem, że zostałem powołany do kadry Dolnego Śląska.
Po przejściu do juniorów otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. Miał wtedy 14 lat. I pojechał na zgrupowanie do Warszawy. – Zostałem zauważony. A po międzynarodowym turnieju w Cannes zostałem wybrany na najlepszego piłkarza.
Opowiada, że był zauroczony tym światem. – Lazurowe Wybrzeże, kolorowo, bogato, pięknie. Inny świat. Po powrocie do Wrocławia, zamiast na trening pojechałem do babci, aby podzielić się wrażeniami. Taki byłem zaaferowany, że przez tydzień zapomniałem o klubie i o treningach. Kiedy wróciłem, dostałem burę, ale i informację, że jadę na zgrupowanie ze starszymi juniorami do Korei Północnej.
Do dziś doskonale pamięta trwającą kilkanaście godzin podróż. Zwłaszcza ten odcinek, kiedy lecieli nad Wielkim Murem Chińskim. – Byliśmy tam miesiąc. Mieszkaliśmy w budynku ambasady amerykańskiej. Cudowny pobyt i mnóstwo wrażeń.
Po powrocie powołany został do pierwszej drużyny Śląska. Latem 1969 r. zadebiutował w spotkaniu z Hutnikiem Kraków. – Wtedy występowaliśmy na zapleczu ekstraklasy. Wszedłem do zespołu, w którym grało wielu doświadczonych i znamienitych graczy, jak Władysław Żmuda. Zacząłem grać i strzelać bramki. Pierwsze zdobyłem w meczu z Arką Gdynia. Wygraliśmy 3:0. Niebawem zostałem królem strzelców II ligi. Zdobyłem 14 goli. A po roku weszliśmy do ekstraklasy.
Z tamtego okresu pochodzi zabawna anegdota dotycząca jego początków w pierwszym zespole. Wtedy bowiem zaczął obowiązywać przepis, że w każdym meczu winien występować przynajmniej jeden junior. Dlatego też trafił do tej drużyny. W bramce stał wówczas Jan Tomaszewski. Panowie polubili się. Na tyle, że niekiedy bawili się po treningu w strzelanie sobie rzutów karnych. Zwycięzca niesiony był przez pokonanego do szatni na plecach. Nietrudno się domyślić, że dla dobrze zbudowanego Tomaszewskiego nie było problemem zniesienie z boiska niewielkiego posturą Sybisa, ale wzięcie na barana Tomaszewskiego i przeniesienie go do szatni do łatwych zadań nie należało. Kto kogo częściej nosił, zgadywać nie trzeba. – Ale kilka lat później, w meczu z ŁKS, gdzie Janek wówczas występował, to ja byłem górą. Po kontrze strzeliłem mu bramkę i zawołałem – to za tragarza. Był to zwycięski gol na 3:2 i pierwsze zwycięstwo Śląska na łódzkim boisku.
Już wtedy pokochała go wrocławska publiczność. Za upór, za szybkość, za waleczność. – Bo choć byłem niski, to udawało mi się czasem wygrywać pojedynki z dużo wyższymi zawodnikami. Wyglądałem przy nich jak krasnal, ale ich ogrywałem.
Od początku występował w ataku. – Przód był dla mnie idealny. Zawsze szukałem miejsca. Jak dostałem piłkę, to gnałem na bramkę. Miałem świetnych pomocników, jak Henryk Apostel czy Tadeusz Pawłowski, którzy umieli wrzucić piłkę.
Wtedy dostrzegł go Kazimierz Górski, trener polskiej kadry. Był kandydatem do reprezentacji na mistrzostwa świata w RFN, poleciał nawet do Niemiec. – Mistrzostwa obserwowałem jednak z ławki rezerwowych. Byli lepsi ode mnie. Nie czułem się zawiedziony. Cieszyłem się z sukcesu naszego zespołu.
W koszulce z orłem na piersi zadebiutował dopiero w 1976 r. w meczu z Cyprem, kiedy drużynę narodową trenował już Jacek Gmoch. Do kadry powoływano go wielokrotnie, był bowiem wyróżniającym się zawodnikiem Śląska, m.in. w meczach pucharowych. Zatrzymał, jak mówiono, np. Liverpool i Napoli. Do dziś wspomina to jako wielkie przeżycie. Mówi też o przykrych doznaniach. – Miałem pecha. W jednym ze spotkań doznałem kontuzji biodra. A zaraz potem lecieliśmy na mecz pucharowy do Neapolu. W samolocie siedziałem obłożony lodem. Wyszedłem na boisko z ogromnym bólem, ale zagrałem tylko 30 minut. Nie dałem rady, tak bolało. Byłem bezsilny. I wściekły.
W pucharach zdobył dziewięć bramek. Ale, jak zauważa, trudnych chwil nie brakowało. Walczył ze stresem, miał słabości. Jedną z nich był hazard – gra na automatach. Podjął jednak walkę i wygrał.
Ostatni raz w barwach Śląska wystąpił 19 czerwca 1983 r. w meczu z gdyńskim Bałtykiem. Strzelił bramkę. Rozegrał we wrocławskiej drużynie 591 meczów ligowych i pucharowych. Zdobył jedyne w karierze mistrzostwo Polski, a także puchar Polski. Dwukrotnie wywalczył też wicemistrzostwo kraju.
Po odejściu ze Śląska miał grać w Fortunie Dusseldorf. – Niestety, zażądali za mnie za duże pieniądze i nic z tego nie wyszło. W innym przypadku też się nie dogadali. Wtedy zadzwonił Adam Topolski, że jest możliwość gry w USA. Jak to usłyszałem, byłem gotowy.
Przez pięć lat występował w barwach Spirit Pittsburg, w amerykańskiej lidze futbolu halowego. – Świetnie mi się tam grało. Hala była dla mnie. Byłem kochany przez kibiców.
Wrócił do kraju, gdyż urodził mu się syn. – Nie chciałem już wracać do Śląska, aby nie blokować miejsca młodszym. Zająłem się zatem robotą szkoleniową. Miałem tytuł II trenera. Prowadziłem podwrocławskie drużyny III-ligowe. Było ich kilka.
Potem rozpoczął pracę w Śląsku. – Najpierw przy drużynie rezerw. Jako szkoleniowiec. Zawsze byłem II trenerem albo asystentem. Trwało to kilka lat. Aż w końcu zaproponowano mi współpracę przy szkoleniu pierwszego zespołu u boku Henryka Apostela, mojego dawnego kolegi z boiska. Byłem takim człowiekiem do pomocy. Czasem trenowałem bramkarzy. Na ogół jednak były to treningi z napastnikami. Pracowałem tak przez kilka lat, zmieniali się tylko szkoleniowcy.
Odszedł za czasów trenera Ryszarda Tarasiewicza. Mówiło się, że mieli konflikt. – Nie chcę do tego wracać. Zaczęło mi doskwierać biodro, więc zrezygnowałem. A z Ryśkiem jesteśmy przyjaciółmi.
Problemy zdrowotne sprawiły, iż myślał, że już nie będzie funkcjonował w piłce. – Świat mi się zawalił. Na szczęście udało się to wszystko pokonać. I wróciłem do pracy trenerskiej. Najpierw ponownie szkoliłem kluby w okolicach Wrocławia. A później znowu trafiłem do Śląska. To było kilka lat temu.
Pracował jako pomocnik trenera. Przy szkoleniu pierwszego zespołu. – Pieniądze były niewielkie, ale jakoś dawałem radę. Dla mnie ważne było i wciąż jest, aby być w Śląsku.
Codziennie przychodzi na treningi. Pojawia się też na meczach we Wrocławiu. Ale na wyjazdowe nie jeździ. – Nie chcę blokować miejsca. W weekendy trochę odpoczywam, choć i tak siedzę przed telewizorem i oglądam mecze. Cały czas bardzo im kibicuję i utożsamiam się z klubem. I, jak sadzę, tak już będzie zawsze. togaw@tlen.pl