Piąta do sztafety
– Jest pani piątą do... sztafety... – No, tak się to wszystko potoczyło. Nie będę ukrywać, mam przecież swoje sportowe ambicje, nie czuję się tak, jakbym to ja decydowała o medalu na mistrzostwach świata. Nie wystąpiłam przecież w finale biegu sztafetowego, tylko w eliminacjach. Decydujący występ koleżanek obserwowałam na trybunach. To nie była dla mnie komfortowa sytuacja. – Niedosyt? – A któż by go nie miał! Powtarzam – sportowe marzenia, ambicje, motywacje są u mnie zdecydowanie większe niż kibicowanie koleżankom. Szczerze mówię i czuję, że srebrny medal lekkoatletycznych mistrzostw świata nie jest do końca „mną zdobyty”. Wiadomo, że się cieszę, to olbrzymi sukces, wicemistrzostwo świata pozostanie w moim sportowym biogramie, ale nie czuję jednak tego całą sobą.
– Tak jak w marcu w Glasgow na halowych lekkoatletycznych mistrzostwach Europy, czy w maju w Jokohamie na mistrzostwach świata sztafet?
– Tam czułam się pełnowartościową zawodniczką drużyny, bo wystąpiłam w finałowych biegach. – I to fantastycznie. – Zdobyłam złote medale, a to przecież mój pierwszy sezon, w którym biegam 400 metrów; wcześniej byłam typową sprinterką. Srebrny medal na mistrzostwach świata jest w pewnej części moją zasługą, ale wystąpiłam jednak tylko w biegu eliminacyjnym. – Trudno być tą piątą? – Bardzo trudno. Nie chcę, pewnie jak każda z dziewczyn, pełnić takiej roli.
– Za role drugoplanowe też przyznaje się Oscary.
– Chcę być pełnowartościową członkinią zespołu. Mam ogromny niedosyt, trudno mi pełnić rolę rezerwowej, ale pretensje mogę mieć tylko do siebie. – Dlaczego? – Nie pobiegłam najlepiej w eliminacjach. Wydaje mi się, że byłam dobrze przygotowana, czułam formę, ale czegoś w tym biegu zabrakło. Nie potrafiłam jeszcze „sprzedać” tego, co przygotowałam na mistrzostwa świata. Dziewczyny były lepsze ode mnie. Ciągle się uczę biegania w sztafecie z bardziej doświadczonymi zawodniczkami, bo 400 metrów nadal jest dla mnie nowym, zagadkowym dystansem. Mój rekord życiowy w biegu indywidualnym jest nadal zdecydowanie lepszy od czasów uzyskiwanych w sztafecie. Jeszcze nie potrafię pobiec tak szybko w biegu rozstawnym, ale wierzę, że to nastąpi.
– Kiedy dowiedziała się pani, że nie pobiegnie w finale?
–W niedzielę, kilkanaście godzin przed biegiem. Zawsze w dniu startu mamy zebranie i wtedy trener ogłasza oficjalnie skład.
– Zabolała panią decyzja Aleksandra Matusińskiego?
– Hm... Spodziewałam się jej. Można chyba powiedzieć, że byłam w pewnym sensie na to przygotowana. Ale oczywiście zakłuło w sercu, łez nie było, bo popłakałam sobie trochę w hotelu dzień wcześniej, po eliminacjach. Taka decyzja trenera zawsze boli, tym bardziej że sezon był dla mnie udany – na mistrzostwach Polski zajęłam 2. miejsce. Na ostatniej prostej sezonu trochę jednak się „wykoleiłam” i to mnie najbardziej martwi. W najważniejszym momencie coś u mnie zawiodło. Ochłonęłam już, dotarło przecież do mnie, że to jednak był najlepszy rok w mojej dotychczasowej karierze.
– W stolicy Kataru w finale była pani kibicem.
– Zawsze jestem szczera i autentyczna w tym, co robię; choć czułam pewien żal, to byłam bardzo zaangażowanym kibicem. Dopingowałam koleżanki, miałam dreszcze, czułam niezwykłe emocje, choć gdzieś w głowie krążyła myśl: „Anka, no szkoda, że to nie ty biegniesz po wicemistrzostwo świata”. Byłam bardzo zestresowana. Człowiek w takich chwilach nawet boi się patrzeć, miałam niezwykle wysoki poziom sportowej adrenaliny, piszczałam, krzyczałam, biegłam razem z dziewczynami. Byłam z nich dumna – kurczę, zrobiły coś wyjątkowego, pobiegły kosmicznie, pobiły rekord Polski, zdobyły srebrny medal. Trudno będzie wedrzeć się teraz do tej sztafety, ale będę walczyła. Szybko internetową drogą wysłałam gratulacje, a uściskałam się z koleżankami dopiero po ceremonii medalowej.
– Pani też ma srebrny medal. Kiedy go pani otrzymała?
–W hotelu. Była chyba już pierwsza w nocy, skończyłam pakowanie, właściwie kładłam się do łóżka, gdy usłyszałam pukanie do drzwi pokoju. Zdziwiona zobaczyłam w hotelowym korytarzu medalistki z trenerem, który bardzo poważnie powiedział, że organizatorzy nie przygotowali piątego medalu, a tylko pamiątkową książkę. Pomyślałam z żalem: „Nie chcę książki, chcę medal”. Trener mnie nieźle wkręcił, zażartował. Wręczył mi pudełko z medalem, a kiedy zobaczyłam na nim wygrawerowane moje nazwisko, to się wzruszyłam. Z medalem nie spałam, spakowałam go szybko do plecaka, a wspólnie wznieśliśmy radosny toast. – Radość, ale i sportowa złość? – Zdecydowanie tak. Nie chciałabym jeszcze raz przeżywać podobnej sytuacji na ważnej sportowej imprezie. Głównie sobie chcę udowodnić, że mogę biegać szybko, że nie osłabię sztafety, przeciwnie, że mogę być jej bardzo silnym punktem. Wierzę, że stać mnie na zdecydowanie więcej. Czuję, że dopiero przede mną idealny bieg na 400 metrów. To jest dla mnie bardzo intrygujące, już chciałabym rozpocząć przygotowania do nowego olimpijskiego sezonu. – Obecnie pani odpoczywa? – Niestety nie, dla mnie sezon trwa nadal. Za kilkanaście dni wystąpię w Chinach w igrzyskach wojskowych. Jadę tam z radością, nie z musu czy żołnierskiego obowiązku. Od lat jestem wdzięczna wojsku za pomoc i podkreślam to na każdym kroku, że ja i wielu zawodników bez niej nie bylibyśmy w stanie czynnie uprawiać sportu. To właśnie wojsko wsparło mnie, gdy byłam na rozstaju dróg i nie miałam finansowego stypendium – uratował mnie wojskowy etat. – Jaki ma pani stopień? – Jestem tylko starszym szeregowym. Sportowców z medalami, tytułami jest w wojsku sporo, na awans trzeba zasłużyć większymi sukcesami niż moje.
– Może zatem awans za rok, po igrzyskach w Tokio?
– Jestem bardzo zdeterminowana. Po ostatnim starcie chcę oczywiście trochę odpocząć, bo wykonałam ciężką pracę w tym roku. Nie będzie to jednak długie urlopowanie, bo już tęsknię za przygotowaniami, treningami, obozami, startami w hali, a później chciałabym oczywiście wystąpić w Tokio. Chcę poznawać kolejne tajniki trudnej, wyczerpującej konkurencji, jaką jest bieg na 400 metrów. Jestem ich bardzo ciekawa. W sztafecie mamy największe szanse na sukces, na spełnienie się. Po roku pracy nie mam już sportowych frustracji, jest za to radość, wiara, przekonanie, że można w mojej ukochanej dyscyplinie jeszcze wiele osiągnąć.
– Zawodniczki biegające w sztafecie 4 x 400 metrów nazywa się „aniołkami Matusińskiego”.
– Każda z nas podkreśla jednak, że na nasze wyniki ogromny wpływ mają trenerzy, z którymi pracujemy codziennie. Moim szkoleniowcem jest Michał Modelski i to, co prezentuję na bieżni, jest efektem naszej współpracy. Zdiagnozowaliśmy występ w Katarze, mamy pewne przemyślenia, nie jesteśmy oczywiście do końca zadowoleni, ale wiemy, nad czym będziemy musieli szczególnie popracować. A co do aniołków, to trener Aleksander Matusiński odpowiada głównie za zestawienie sztafety i taktykę, jaką każda z nas ma prezentować w biegu. To nie jest łatwe zadanie, to wręcz sztuka, by trafić z odpowiednimi decyzjami.