Trump zdradził Kurdów
Turecka ofensywa w północno-wschodniej Syrii
Wojna w Syrii szaleje już osiem lat. W ubiegłym tygodniu rozpoczął się jej nowy krwawy rozdział. Armia turecka przystąpiła do ofensywy przeciwko siłom kurdyjskim w północno-wschodniej części kraju.
Leje się krew, płoną bombardowane miasta. 100 tysięcy ludzi musiało ratować się ucieczką. Nad regionem krąży widmo katastrofy humanitarnej i czystek etnicznych. Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan zagroził, że wyśle miliony uchodźców do Europy.
Tragedia stała się możliwa, ponieważ prezydent Donald Trump niespodziewanie polecił wycofać amerykańskie wojska i porzucił niepotrzebnego już kurdyjskiego sojusznika. Oburzeni przywódcy kurdyjscy nazwali tę decyzję „ciosem w plecy”.
Kurdowie to udręczony przez historię naród bez państwa. Jest ich około 27 milionów. Mieszkają w Turcji, Syrii, w Iraku i w Iranie.
Kurdowie syryjscy wykorzystali wojnę domową w swym kraju – stworzyli własną siłę zbrojną, milicję Powszechne Jednostki Samoobrony (YPG). Milicja ta stanowi zasadniczą część koalicji zbrojnej o nazwie Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF). Kurdowie utworzyli Autonomiczną Administrację Północnej i Wschodniej Syrii, znaną też jako Rożawa (w języku kurdyjskim znaczy Zachód). Na jej terenie żyło około dwóch milionów osób cywilnych, w tym 650 tysięcy uchodźców. Około 60 procent populacji Rożawy stanowią Kurdowie.
YPG stało się kluczowym sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych w walce z potężnym i okrutnym Państwem Islamskim, które opanowało znaczne obszary Iraku i Syrii i ogłosiło powstanie kalifatu. Amerykanie atakowali dżihadystów z powietrza, ale to bojownicy kurdyjscy walczyli i krwawili na ziemi. W czasie niespełna pięciu lat walk oddziały YPG odebrały terrorystom z Państwa Islamskiego jedną czwartą terytorium Syrii. W marcu 2019 roku Kurdowie zdobyli ostatnią enklawę terytorialną kalifatu – wieś Baguz na wschodnim brzegu Eufratu. W walkach tych poległo prawie 11 tysięcy kurdyjskich bojowników – kobiet i mężczyzn. Kurdowie zaś wzięli do niewoli 12 tysięcy dżihadystów z Państwa Islamskiego, w tym co najmniej 4 tysiące obcokrajowców. Przetrzymują ich w siedmiu więzieniach. Około 70 tysięcy żon i dzieci pojmanych islamistów zostało osadzonych w obozach.
Istnienie kurdyjskiej autonomicznej enklawy w północnej Syrii było solą w oku prezydenta Erdoğana. Turecki przywódca uważa YPG za przedłużenie Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), organizacji zbrojnej Kurdów tureckich walczącej o autonomię. PKK uznawana jest przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską za ugrupowanie terrorystyczne. Erdoğan pragnie poddać tureckiej kontroli część terytorium Syrii. Dzięki temu chce odegrać większą rolę w negocjacjach na temat rozwiązania politycznego w tym kraju, prowadzonych z Rosją, Iranem, a także ze wspieranym przez te dwa państwa reżimem Baszara al-Asada (w świetle prawa międzynarodowego to rząd Asada jest legalną władzą Syrii). W Turcji przebywa obecnie aż 3,5 miliona uchodźców z Syrii. Erdoğan z pewnością zamierza osiedlić wielu tych ludzi, przeważnie Arabów, w północnej Syrii. W ten sposób pozbędzie się problemu i zmieni etniczny charakter pogranicznych regionów syryjskich.
Na terenie Rożawy stacjonowały siły specjalne Stanów Zjednoczonych w sile około tysiąca żołnierzy. Ten nieliczny kontyngent odgrywał zasadniczą rolę – powstrzymywał armię turecką przed inwazją na terytorium syryjskich Kurdów.
System bezpieczeństwa na granicy syryjsko-tureckiej działał dobrze. Amerykańscy urzędnicy i wojskowi podkreślają, że Kurdowie w żaden sposób nie zagrażali Turcji. W niedzielę 6 października Trump odbył rozmowę telefoniczną z Erdoğanem, który zakomunikował, że nie akceptuje obecnego systemu bezpieczeństwa. Tego dnia wieczorem prezydent USA zapowiedział wycofanie wojsk amerykańskich z północno-wschodniej Syrii. Jak obrazowo napisał izraelski dziennik „Haaretz”, Trump uznał, że Kurdowie wykonali swą robotę i mogą pójść sobie do diabła.
7 października Ankara rozpoczęła operację militarną „Źródło pokoju”. Najpierw lotnictwo i artyleria zbombardowały pozycje kurdyjskie. Dwa dni później ruszyła lądowa ofensywa armii tureckiej wspieranej przez sprzymierzonych syryjskich rebeliantów. Erdoğan zapowiedział, że jej celem jest wyeliminowanie „korytarza terrorystycznego” i utworzenie szerokiego na 32 km pasa bezpieczeństwa na terytorium syryjskim wzdłuż 480-kilometrowej granicy. Kurdowie ogłosili totalną mobilizację i ostrzelali z moździerzy i rakiet tureckie przygraniczne miasto Akçakale, nad którym uniosły się obłoki dymu. Płonęło także syryjskie miasto Ras al-Ajn, zbombardowane przez armię Erdoğana. Według komunikatu Ankary wojska tureckie okrążyły Ras al-Ajn oraz Tall Abjad, inne przygraniczne miasto. Istnieją obawy, że w wyniku tureckiej operacji z więzień wydostaną się dżihadyści z Państwa Islamskiego i wznowią walkę. A przecież wielu bojowników kalifatu wciąż pozostaje na wolności. Reżim Asada wyraził sprzeciw wobec inwazji, ale z pewnością nie będzie walczył w obronie Kurdów, którym nie chciał przyznać autonomii.
Unia Europejska wezwała Turcję do „zatrzymania jednostronnej akcji wojskowej”. Erdoğan oświadczył gniewnie, że jeśli Europa uzna turecką akcję wojskową za okupację, reakcja będzie stanowcza: „Otworzymy bramy i wyślemy do was 3,6 mln uchodźców” – zagrzmiał przywódca z Ankary.
Cyniczna decyzja Trumpa wywołała powszechną krytykę nawet ze strony polityków jego własnej Partii Republikańskiej. Komentatorzy alarmują: jeśli prezydent USA porzucił Kurdów, czy sojusznicy na Bliskim Wschodzie i gdzie indziej mogą jeszcze liczyć na Stany Zjednoczone? Dodajmy – czy dbający wyłącznie o własne interesy Waszyngton pomoże Polsce w potrzebie?
9 października gospodarz Białego Domu wygłosił, nawet jak na swój ekscentryczny charakter, osobliwe oświadczenie. Powiedział, że Kurdowie i Turcy walczą ze sobą od wieków. „Kurdowie nie pomogli nam podczas drugiej wojny światowej, nie pomogli nam (podczas lądowania) w Normandii” – wywodził prezydent. Ale pod wpływem protestów Waszyngton zaczął zmieniać kurs.
10 października 29 republikanów z Izby Reprezentantów zapowiedziało projekt ustawy nakładającej ostre sankcje na Turcję za atak na kurdyjskich sprzymierzeńców Stanów Zjednoczonych. Trump napisał na Twitterze, że ma trzy możliwości: może wysłać do Syrii tysiące żołnierzy i odnieść zwycięstwo militarne, może mocno uderzyć w Ankarę sankcjami albo też wynegocjować porozumienie między Turcją a Kurdami. Reporterom powiedział, że opowiada się za tym ostatnim rozwiązaniem. Pozostaje nadzieja, że Stany Zjednoczone nakłonią Ankarę do umiarkowania. Komentatorzy liczą też na moderujące działania Moskwy. Władimir Putin nie zdecyduje się na konflikt z Erdoğanem, ale długotrwała eskalacja konfliktu w Syrii nie jest mu na rękę. Rosja chce ustanowić w Syrii swój własny pokój i porządek polityczny, w którym reżim Asada utrzyma władzę.
Szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow dał do zrozumienia, że jego kraj gotów jest podjąć się mediacji, przy czym zarówno rząd Syrii, jak i Kurdowie czekają na to „z entuzjazmem”.
11 października napięcie na Bliskim Wschodzie wzrosło jeszcze bardziej. Na Morzu Czerwonym w odległości około 100 km od portu Dżudda w Arabii Saudyjskiej stanął w płomieniach irański zbiornikowiec „Sinopa”. Irański koncern naftowy NIOC twierdzi, że statek został trafiony dwiema rakietami z saudyjskiego wybrzeża. Nikt z załogi nie ucierpiał, ale doszło do wycieku ropy. Według niektórych informacji zbiornikowiec ten, łamiąc międzynarodowe sankcje, przewoził ropę dla syryjskiego rządu.
11 października wieczorem turecki pocisk artyleryjski uderzył w pobliżu stanowisk wojsk Stanów Zjednoczonych pod miastem Kobane. Pentagon przypuszcza, że to nie był przypadek. Sekretarz obrony USA Mark Esper ostrzegł, że operacja w Syrii może mieć dla Ankary poważne konsekwencje i zaapelował o deeskalację konfliktu, zanim sytuacja „będzie nie do naprawienia”. (KK)