Jak z magistra zrobić sprzedawcę
Jako przedstawiciel „magistrów bez tytułu” czuję się upoważniony do sprostowania przytoczonych przez pana Andrzeja stwierdzeń w liście zamieszczonym w ANGORZE nr 40 „Leki z e-apteki”. List, utrzymany w tonie lekkopółśmiesznym, jest pełen czystych wymysłów i nieweryfikowalnych stwierdzeń. Po pierwsze: stwierdzenie „Pani magister się uśmiecha, jak to magister bez tytułu” jest, nie bójmy się mocnych słów, obraźliwe zarówno dla techników farmaceutycznych, jak i magistrów farmacji. Żaden technik nie jest uszczęśliwiony z tytułowania go magistrem (jak autor listu najwidoczniej uważa), co z uporem czynią klienci. Jest to pozostałość z czasów, gdy większość aptek należała do aptekarzy. Dziś, gdy większość aptek należy do sieci, dla ich właścicieli technik czy magister to zwykły sprzedawca. Jedynie kilka przepisów ratuje magistrów, bo w bilansie ekonomicznym ludzi, dla których apteka to placówka handlowa, technik jest tańszy – czyli bardziej opłacalny. Z magistrów farmacji, osób z wyższym wykształceniem, próbuje zrobić się zwykłych sprzedawców.
Duża zasługa w tym pewnej firmy farmaceutycznej „wiodącego producenta leków”, która bije rekordy w wydatkach na reklamy, wymyślając... choroby na lekarstwa. Innymi słowy – wymyśla choroby i tworzy na nie cudowne „lekarstwa”, czyli zazwyczaj suplementy diety – żywność. Przy tym wszystkimi dostępnymi sposobami próbuje wyeliminować z obiegu aptekarza – jako personel fachowy. Pacjent, w założeniu tej firmy, ma przyjść, kupić, co mu się każe w reklamie, i wyjść. Problem polega na tym, że jakkolwiek wszyscy na reklamy narzekamy, to one działają. Gdy jakiś „wynalazek” przestaje się reklamować – preparat przestaje się sprzedawać, podczas gdy produkt dobrej jakości broni się swoją skutecznością i reklama ogranicza się tylko do cyklicznego przypominania ludziom o nim.
Żeby nie było, że tylko narzekam. Na szczęście coraz bardziej rośnie świadomość pacjentów i coraz częściej dopytują, czy dany produkt to lek czy suplement? Suplementy nie są złe – złe jest ich wykorzystywanie jako leków i konkurowanie z lekami, co też nie jest dla nich korzystne, bo szkodzą wielu dobrym producentom, którzy produkują porządne preparaty uzupełniające dietę.
Producent, o którym wspomniałem,
zmienił zatem taktykę i zaczął reklamować swoje cuda z dopiskiem: „Wiodący producent leków”, podczas gdy – gdyby ktoś nie wiedział – w jego portfolio znajduje się garstka leków. Z tym, że jest to głównie tzw. galenówka, czyli proste preparaty o określonym składzie – woda utleniona, spirytus salicylowy, prosta maść przeciwgrzybicza do stóp itp.
Powracając do tematu: zdanie Pana Andrzeja implikuje również wniosek, że skoro pani magister jest z tytułem – to się nie uśmiecha. Nieładny wniosek, bo znam też wiele pań magister, które są osobami pogodnymi i zawsze uśmiechniętymi. Swoją drogą, zanim się coś znowu napisze i pójdzie to w świat, warto dobrze sprawdzić, o czym się prawi – w tym przypadku proponuję sprawdzić, od kiedy zawód technika farmaceutycznego funkcjonuje w Polsce.
Po drugie: to, że za leki zapłacił pan wcześniej 70 zł, a teraz 170, zależy od tak wielu czynników, że można się tylko uśmiechnąć i pokręcić głową. Jeśli to były leki refundowane, to ustawa o refundacji leków ze środków NFZ, która weszła w życie w styczniu 2012 roku, przewiduje, ba, wręcz nakazuje weryfikację cen co 2 miesiące. Oficjalnie po to, by wynegocjować z producentami jak najlepsze ceny dla ludzi, a moim zdaniem – by producenci mieli czas zastanowić się, czy profity, które oferują za wciągnięcie ich preparatu na listę i dorwanie się do koryta, są wystarczająco wysokie... Może miał pan wcześniej leki wypisane na refundację, a teraz nie?, może miał pan zmienione leki?, a może lekarz zwyczajnie się pomylił i któryś z nich (lub wszystkie) wypisał z odpłatnością 100 proc. (...)? I jeszcze sprawa PESEL-u. Jeśli kody dotyczą recept dla jednego pacjenta, wystarczy podać go tylko raz. Trudno uwierzyć, że niby miał pan sześć kodów i sześć razy podawał pan swój numer PESEL przy każdym kodzie. Prawdopodobnie był to zabieg mający uatrakcyjnić treść listu. Łatwo jednak ten żart rozbroić.
Po trzecie – i tylko tu ma pan częściowo rację – system realizacji e-recepty, mimo testowania, nadal jest pełen błędów i jego obsługa jest bardzo nieintuicyjna. Drukować trzeba – bo, niestety, system zakłada, że aptekarze to nieomylne roboty, a nie ludzie, i dopuszcza powtórne sprawdzenie recepty przez inną osobę (tzw. retaksacja jest konieczna, by wyeliminować w jak największym stopniu możliwość pomyłki) tylko na ekranie komputera – a konia z rzędem i babcię za żonę dla osoby, która będzie sprawdzać codziennie po 200 – 300 recept na ekranie komputera. Oczy tej osoby, gwarantuję, odmówią posłuszeństwa po tygodniu takiej „pracy” i nie pomogą nawet najlepsze reklamowane kropelki nawilżające. Zapamiętanie kilku pozycji, dawki, ilości przepisanych preparatów bez wydruku jest bardzo trudne – a dopiero by się Pan Andrzej śmiał, gdyby aptekarka latała 7 razy od komputera do szafki, szuflady czy też magazynu i przynosiła po jednym leku. Tak się, niestety, w Polsce tworzy prawo – zazwyczaj po łebkach, z myślą „jakoś to będzie” i mając na uwadze fachowców, którzy będą musieli to poprawiać. Oczywiście nie za darmo. Krótki aptekarski żart mówi: NFZ działa świetnie i jest znakomicie przemyślany, tylko ludzie przeszkadzają w jego bezbłędnym funkcjonowaniu – bo chorują.