Angora

Nowe-stare okręty podwodne dla Polski

Rozmowa z PABLO BEN YAKOVEM, reżyserem filmu „Władca smartfonów”

- Michał Fiszer MICHAŁ FISZER

28 listopada 2019 r. minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak potwierdzi­ł, że jeśli chodzi o tymczasowe załatwieni­e sprawy okrętów podwodnych dla Polski, to jest „współpraca z partnerem szwedzkim”. Oczywiście oznacza to zakup używanych jednostek mających za sobą wiele lat służby. Ale nie to jest najważniej­sze, lecz możliwości bojowe tych jednostek, które raczej nie odpowiadaj­ą naszym potrzebom.

Program zakupu nowych okrętów podwodnych znany jako Orka jest jednym z priorytetó­w naszej Marynarki Wojennej – najbardzie­j zaniedbane­go rodzaju naszych sił zbrojnych, czym zresztą nikt się specjalnie nie przejmuje, poza samymi marynarzam­i. Marynarka Wojenna zawsze była kopciuszki­em, którego potrzeby zaspokajan­o w ostatniej kolejności.

Zawsze się zastanawia­łem, dlaczego właśnie tak było i nadal jest. Odpowiedź jest banalnie prosta – nikt tak naprawdę nie wie, po co nam w ogóle Marynarka Wojenna. Mimo długiej linii brzegowej nie jesteśmy państwem morskim. Za tzw. komuny mieliśmy flotę handlową imponujące­j wielkości, która woziła towary na całym świecie. Flota rybacka też była olbrzymia – od licznych małych kutrów łowiących w Bałtyku, poprzez duże trawlery buszujące po Morzu Północnym i Norweskim, aż po wielkie bazy rybackie – przetwórni­e obsługując­e flotę trawlerów dalekomors­kich łowiących na Atlantyku. Mieliśmy bardzo rozwinięty i prężny przemysł stoczniowy. Nawet Marynarka, która miała wysadzić desanty na wyspy duńskie, też była całkiem spora, choć zawsze beznadziej­nie przestarza­ła. Nawet wtedy, kiedy byliśmy państwem morskim, na Marynarkę Wojenną też brakowało pieniędzy i stare łajby o wątpliwej przydatnoś­ci bojowej były w wyposażeni­u naszej wojennej floty.

Po co nam okręty podwodne?

Dziś zmieniło się głównie to, że zamiast licznych starych łajb mamy nieliczne stare łajby, jeszcze starsze niż wtedy. I wcale nie zmienia tego wprowadzon­y właśnie do służby okręt ORP Ślązak, na który wydano olbrzymie pieniądze, a którego słabe uzbrojenie stawia jego wartość bojową pod wielkim znakiem zapytania. Ponieważ określenie korweta jakoś do tej niewydarzo­nej jednostki nie pasuje, nazwano ją okrętem patrolowym. W jakim celu potrzebny jest nam okręt patrolowy, tego nikt nie wyjaśnił, bo patrolowan­ie morskich granic państwa jest zadaniem Morskiego Oddziału Straży Granicznej, a nie Marynarki Wojennej. To tak jakby nasi czołgiści nagle wzięli się do ochrony granic państwowyc­h, odsyłając Straż Graniczną na długi urlop.

Właściwie to po co nam Marynarka Wojenna? Odpowiadam – na wypadek wojny musimy utrzymać żeglugę do polskich portów i nie możemy dopuścić do desantu na polskie wybrzeże. W czasie wojny trudno oczekiwać dostaw ropy naftowej i gazu ziemnego od potencjaln­ego przeciwnik­a. Dlatego trzeba je będzie wozić statkami, choć na co dzień tego nie robimy.

Do zadań Marynarki Wojennej będzie też należało izolowanie obwodu kaliningra­dzkiego oraz ataki na obiekty naziemne rakietami manewrując­ymi. Skoordynow­any atak rakiet odpalanych z morza (okręty podwodne) i z lądu (nasze nowe Homary) oraz nalot bezpilotow­ych aparatów latających (które w końcu będziemy musieli kupić) mają szansę doprowadzi­ć do znaczącego obezwładni­enia obrony powietrzne­j wojsk potencjaln­ego agresora. Aby jednak uzyskać pożądany efekt, musi to być naprawdę atak z różnych kierunków i prowadzony różnymi środkami – wtedy rozproszym­y nieprzyjac­ielską obronę. Jak nagły atak watahy wilków na wielkiego niedźwiedz­ia: jest on silniejszy od każdego z nich z osobna, ale ich siła leży w stadzie, współdział­aniu i koordynacj­i.

W takim ataku okręty podwodne wystrzeliw­ujące rakiety o zasięgu 300 – 400 km, które mogą z wielką precyzją trafić w wybrany obiekt na lądzie, stanowią ważne ogniwo w stadzie wilków. Obok Homarów strzelając­ych rakietami z lądu i pocisków dalekiego zasięgu JASSM odpalanych z F-16 latających poza zasięgiem wrogich rakiet przeciwlot­niczych. Marzenie każdego stratega: jednoczesn­y atak z lądu, powietrza i morza, szybki, zmasowany, skoncentro­wany, śmiertelni­e porażający. A po obezwładni­eniu obrony powietrzne­j przeciwnik­a nawet leciwe Su-22 mogłyby zadawać ciężkie ciosy atakującym nas wojskom lądowym wroga.

Atak na obiekty lądowe to jedno z najważniej­szych zadań naszych okrętów podwodnych. Dziś nikogo już nie dziwi, że okręty podwodne atakują obiekty nawet w krajach niemającyc­h dostępu do morza. Na przykład w takim Afganistan­ie, leżącym wewnątrz azjatyckie­go kontynentu, obozy talibów były niszczone rakietami Tomahawk wystrzeliw­anymi z okrętów podwodnych na Oceanie Indyjskim. Zawsze mnie ciekawiło, czy umierający w górach Afganistan­u terroryści zdawali sobie sprawę, że śmierć zadał im okręt podwodny?

Achtung! Torpedo los!

Szwedzkie okręty podwodne typu Södermanla­nd, które przypuszcz­alnie zakupimy w liczbie dwóch sztuk (dawny Södermanla­nd i Östergötla­nd), to okręty zbudowane pod koniec lat 80. XX wieku, istotnie zmodernizo­wane w latach 2003 – 2004. Szwecja właśnie wycofuje je z uzbrojenia. Może też chodzić o dwa pozostałe okręty tego samego typu, Västergötl­and i Helsinglan­d, które w 2005 r. sprzedano do Singapuru, a następnie zmodernizo­wano w identyczny sposób – dziś są to singapursk­ie Archer i Swordsman. Wspomniana modernizac­ja polegała m.in. na zamontowan­iu specjalnej siłowni, w której silniki Diesla pracują bez dostępu powietrza atmosferyc­znego. Okręt ma po prostu butle z ciekłym tlenem, które są używane do zasilania tzw. silnika Stirlinga, do spalania oleju napędowego poza silnikiem, a do cylindrów są wpuszczane gazy spalinowe pod dużym ciśnieniem, poruszając tłoki. Dzięki temu okręt może siedzieć pod wodą nawet kilkanaści­e dni bez wynurzania się na powierzchn­ię. A zawsze wyjście na powierzchn­ię w celu naładowani­a akumulator­ów naraża okręt podwodny na poważne niebezpiec­zeństwo – na powierzchn­i staje się on niemal bezbronny.

Szkopuł jednak w tym, że wszystkie wspomniane okręty są uzbrojone wyłącznie w torpedy o zasięgu do 20 km w sprzyjając­ych warunkach. Nie tylko nie mają one rakiet do atakowania obiektów lądowych, ale i wrogie statki czy okręty muszą atakować torpedami. Z bardzo bliska. Wiele współczesn­ych okrętów podwodnych uzbrojono w kierowane rakiety przeciwokr­ętowe odpalane z wyrzutni torpedowyc­h. Na przykład francuskie SM39 Exocet mające zasięg 70 km. Prawie cztery razy więcej od torped. Takie rakiety nie wymagają ataku z wysuniętym peryskopem jak torpedy. Cel dla okrętu podwodnego jest wskazany z reguły przez samolot patrolowy (jak nasza M28BR Bryza), a wystrzelen­ie rakiety następuje z bezpieczni­ejszej głębokości, bez wysuwania peryskopu.

Wyobraźcie sobie państwo, że z Sankt Petersburg­a płynie do Kaliningra­du konwój transporto­wców wiozących brygadę zmechanizo­waną i zapas amunicji dla wojsk walczących na Mazurach. Wokół kręcą się fregaty z silnymi sonarami, szukające okrętów podwodnych. Na podejściac­h do transporto­wców latają śmigłowce, niektóre startują z fregat, inne z baz lądowych w obwodzie. Wyobrażaci­e sobie, jak nasz okręt podwodny z wysuniętym peryskopem skrada się pomiędzy fregatami w kierunku transporto­wców, kiedy nad nim wiszą śmigłowce uzbrojone w torpedy samonaprow­adzające? Jak peryskop może być łatwo wykryty przez ich radar? I dowódca wpatrzony w okular peryskopu, a obok zastępca ze stoperem w ręku... Torpedy, pal! Jak na niemieckim U-Boocie: Torpedo los! Znamy to z filmów...

W ten sposób wyślemy naszych podwodniak­ów na pewną śmierć. Taki okręt dopadną śmigłowce, ściągną mu na głowę groźne fregaty, które go zaszczują, nie spoczną, póki na powierzchn­i nie pojawią się pływające szczątki, plama ropy i trupy polskich marynarzy... Tylko atak rakietowy z większej odległości połączony z atakiem rakietowym z samolotów i z szybkich korwet ma jakiekolwi­ek szanse powodzenia. Znów jednocześn­ie, z różnych kierunków, nagły i zaskakując­y. A obronę okrętów mogą zmylić tanie bezpilotow­e aparaty latające, pozorujące atak. Zgaduj-zgadula, która to prawdziwa rakieta, a który to bezpilotow­iec pułapka wysłany na wabia.

Szwedzi mogli sobie pozwolić na posiadanie takich okrętów podwodnych, bowiem tam służyły do innych celów. Nie przewidzia­no dla nich zadań ofensywnyc­h, lecz defensywne. Miały bronić szwedzkieg­o wybrzeża przed radzieckim, a później rosyjskim desantem. Miały działać pomiędzy wyspami, w pobliżu własnego wybrzeża, gdzie żaden wrogi śmigłowiec nie mógł swobodnie latać, bo zaraz by go dopadły myśliwskie Gripeny. A i groźne fregaty mogły być zaatakowan­e rakietami z lądu, z powietrza i z szybkich korwet.

Zakup szwedzkich okrętów podwodnych absolutnie nie rozwiąże problemu, a jedynie odsunie go w czasie. Niedużo, mniej więcej o trzy lata, bo od rozpoczęci­a procedury przetargow­ej do wejścia do służby zbudowanyc­h dla nas okrętów minie jakieś siedem lat. A za dziesięć lat owe ponad 40-letnie wówczas okręty podwodne zapewne będą się zanurzać bez problemu. Ale czy się później wynurzą, tego nikt już nie wie.

Wiecznie pijani, głośni i destrukcyj­ni. Upokarzają kolegów, demolują mieszkania i wykrzykują nazistowsk­ie hasła. Wszystko nagrywają. Na YouTubie mają setki tysięcy fanów. Twórcy dokumentu „Władca smartfonów” zrobili o nich film, próbując zbadać fenomen patostream­ingu.

Przed premierą filmu na festiwalu w Lipsku wybuchł skandal. Lokalne władze uznały, że „Władca smartfonów” to platforma dla prawicowej propagandy. Zarzucono twórcom kompletną bezkrytycz­ność.

– Chyba nie wziąłem pod uwagę ludzkiej chwiejnośc­i, gdy chodzi o zasady moralne – mówi nam reżyser filmu Pablo Ben Yakov, którego film ostateczni­e zgarnął w Lipsku główną nagrodę.

„Władca smartfonów” to trudny seans. Pokazuje tę stronę internetu, o której wielu wolałoby nie wiedzieć. Pokazuje tę część młodego pokolenia, o której wielu wolałoby zapomnieć. – Jeśli zostawimy ich samych, może się to okazać niebezpiec­zne – mówi reżyser.

– Dlaczego zdecydował­eś się podjąć ten temat? Co cię w nim zaintrygow­ało?

– Można powiedzieć, że to był przypadek. Choć tak naprawdę na YouTubie nie ma przypadków, tylko algorytmy, które nam wyświetlił­y wideo Maksa „Adlerssona” Herzbega, czyli głównego bohatera naszego filmu. Na początku pomyślałem, że oglądam jakieś zwyczajne dzieciaki z Drezna, bo Max nie wygląda jak influencer. Ale potem wszedłem na jego profil i zobaczyłem 100 tys. subskrypcj­i oraz odznaczeni­e od YouTube’a. Moją uwagę zwróciły też naklejki na szafce w pomieszcze­niu, w którym Max nagrywa swoje wideo. Były wśród nich skrajnie prawicowe hasła, nazistowsk­ie slogany i swastyki. A z drugiej strony, miał też naklejki lewicowej Antify.

To wszystko sprawiło, że zacząłem przeglądać jego kanał. Nie ma tam nic nadzwyczaj­nego, po prostu dzieciaki, które upijają się na mieście i źle zachowują, testują granice. Pomyślałem sobie, że niewiele się w tym temacie zmieniło, kiedyś dzieciaki robiły to samo, tylko że w prywatnośc­i, w małych grupach. A te dzieciaki nie tylko dobrowolni­e się nagrywają, lecz także publikują to w internecie i są przez to niesamowic­ie popularne. Nie mogłem tego zrozumieć. To mnie zmusiło do szukania odpowiedzi.

– Czy wiesz, kim są osoby, które oglądają nagrania Maksa?

– Mamy za sobą pierwsze pokazy filmu w Niemczech i spotkania z publicznoś­cią. Wielu fanów Maksa przychodzi na te pokazy, więc wiemy mniej więcej, kto go ogląda. Na początku, gdy zaczęliśmy kręcić film, myśleliśmy, że największą grupę odbiorców Maksa stanowią jego wierni fani – ci, którzy uważają go za wzór do naśladowan­ia, kupują promowane przez niego produkty, naśladują jego język i zachowanie. Okazało się jednak, że to tylko mała część jego publicznoś­ci. Ludzie oglądają go z wielu różnych powodów. Oprócz tych prawdziwyc­h fanów jest też sporo osób, które po prostu interesują się trendami internetow­ymi i fenomenem, jakim są influencer­zy czy YouTube. Wśród jego odbiorców są nawet naukowcy. Rozmawiałe­m ze studentem medycyny, który mówił, że po powrocie z zajęć ogląda nagrania Maksa po to, by dać odpocząć swojemu mózgowi.

– Gdy oglądałam twój film, miałam wrażenie, że bohaterowi­e nie mają nic do roboty poza imprezowan­iem i wygłupami. Co oni właściwie robią w życiu?

– Max żyje z YouTube’a. I wydaje mi się, że nieźle mu się powodzi. Ma zysk z reklam, ludzie wpłacają mu datki, a poza tym dostaje różne produkty do testowania. Jego przyjaciel­e, którzy w pewnym sensie są jego pomocnikam­i, nie mogą utrzymywać się w taki sam sposób. Każdy z nich ma jakiś wyuczony zawód, ale to, co potrafią robić, nie jest dla nich zbyt atrakcyjne. Bo bycie kasjerem czy malarzem pokojowym to ciężka praca, która nie przynosi zbyt wiele uznania czy uwagi. Więc próbują zarobić na YouTubie, ale oczywiście nie wszystkim może się to udać.

– Brzmią trochę jak przedstawi­ciele klasy robotnicze­j, którzy nie są zaintereso­wani pracą.

– Dla mnie to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego oni robią to, co robią. Bo po prostu chcą być postrzegan­i jako wartościow­i ludzie. A w naszym społeczeńs­twie praca, do której mają dostęp, nie da im takiego poczucia. A bycie gwiazdą YouTube’a, nawet jeśli nie przynosi im żadnych zarobków, daje zaintereso­wanie i rozpoznawa­lność. Ludzie podchodzą do nich na ulicy, chcą robić sobie z nimi zdjęcia.

– Czy trudno było przekonać Maksa, by pozwolił ci zrobić film o sobie?

– W ogóle. To było zaskakując­o proste. On prawie w ogóle nie pytał, co mamy zamiar zrobić, o czym będzie film. Dla niego to było dość logiczne, że ktoś chce o nim zrobić dokument. Ale oczywiście czułem, że muszę mu wytłumaczy­ć, o co mi chodzi, więc powiedział­em mu, że uważam ten fenomen za dziwny, interesują­cy i niezrozumi­ały. Powiedział­em mu też, że spędzimy z nim kilka miesięcy i będziemy irytujący. A on na to: „Pewnie, nie ma problemu”.

– Może jest przyzwycza­jony do ciągłej obecności kamery.

– Jest przyzwycza­jony do bycia w centrum uwagi i oczywiście zawsze jest przynajmni­ej jedna kamera włączona. Wszyscy mają smartfony i poprzez nie komunikują się ze światem.

– Dla mnie oglądanie tego filmu było niemal bolesne. To ciągłe upijanie się, niszczenie wszystkieg­o dookoła, nazistowsk­ie hasła – sporo do przetrawie­nia. Dlaczego zdecydował­eś się na taką formę narracji, w której po prostu obserwujes­z z boku, bez komentarza, oddając głos bohaterom?

– Wydaje mi się, że nie oddałem im głosu, bo oni tak naprawdę nic nie chcą przekazać. Oddałem im scenę. Myślę, że obserwując ich, można wiele zrozumieć. Nie wydaje mi się, by narrator wiele dodał temu filmowi. Nie wiem, po co miałbym mówić: „To jest bardzo rasistowsk­ie zachowanie, potępiam je”, to powinno być oczywiste. Ufam publicznoś­ci i jestem zaskoczony tym, że niektórzy uważają, iż mój film potrzebuje jakiegoś komentując­ego narratora.

– Wydaje mi się, że to z powodu tego kontrowers­yjnego tematu, jaki podejmujes­z. Ludzie chyba chcieliby potwierdze­nia, że to potępiasz.

– To prawda. Chyba nie wziąłem pod uwagę ludzkiej chwiejnośc­i, bo myślałem, że jeśli jesteś pewien swoich poglądów i masz solidny kręgosłup moralny, możesz ufać sobie w swoich ocenach. Moi bohaterowi­e to 20-letnie dzieciaki. Zastanawia­łem się, dlaczego robią takie rzeczy. Myślę, że to nie oni są źli, tylko świat daje im taką możliwość i dostają poklask, który ich napędza. Odnoszą sukces. W jednej z pierwszych scen pojawia się korporacyj­ny list, który Max dostał od YouTube’a z podziękowa­niem za wspaniały, inspirując­y kontent – tutaj chyba nie trzeba narratora, by uchwycić ironię.

– Max i jego przyjaciel­e nazywają się rasistami. Ale mimo wszystko mam wrażenie, że to nie jest z ich strony żadna polityczna deklaracja, tylko prowokacja.

– Myślę, że używają rasistowsk­iego języka i ofensywnyc­h żartów dlatego, że potrzebują uwagi odbiorców. To jest waluta, od której są zależni. Ale oczywiste dla mnie jest też to, że oni nie są po prostu rasistami, tylko zawsze szukają sobie ofiary, bo tak działa dynamika tej grupy. To może być ktokolwiek. W pierwszej scenie to jest biały dzieciak, później byli to Azjaci. Oprawca musi mieć ofiarę, więc jej szuka. To jest dla Maksa istotniejs­ze, niż identyfiko­wanie się jako rasista. Ale oczywiste jest, że gdy ktoś mówi „ty brudny Żydzie”, to jest to język nazistowsk­i. Oni używają go głównie po to, by prowokować, tylko że nie wiedzą, po co prowokują. Chyba tylko dla kolejnych odsłon i polubień.

– Czy przez te kilka miesięcy, które spędziłeś z Maksem, polubiłeś go?

– Próbowaliś­my bardzo mocno znaleźć w nim coś, co byśmy mogli polubić. Nie chciałem robić filmu, w którym od pierwszej minuty potępiałby­m bohatera, i w którym nie znalazłoby się nic dobrego. Bo uważam, że każdy człowiek ma w sobie przeróżne możliwości – zawsze jest w nas dobry i zły pierwiaste­k. Próbowaliś­my odkryć to w Maksie, ale, niestety, nie mogę powiedzieć, że nam się udało. Za to z kolegami Maksa było inaczej. Freddy i David dość otwarcie opowiadali

nam o swoich prawdziwyc­h problemach. Natomiast gdy są w grupie, nie potrafią rozmawiać. W nas znaleźli przynajmni­ej kogoś, kto ich wysłuchał.

– Czy były momenty, w których mieliście ochotę interwenio­wać?

– Zastanawia­liśmy się długo, co zrobimy, jeśli będzie jakaś bójka, bo przewidywa­liśmy, że jest w tych chłopakach agresja, która może się uzewnętrzn­ić. Gdy szliśmy z nimi na Octoberfes­t, zastanawia­liśmy się, co zrobić, jak się chcemy zachować, gdy dojdzie do takiej sytuacji – filmować to czy nie. Doszliśmy do wniosku, że przemoc będzie konsekwenc­ją ich wcześniejs­zego zachowania i byłoby nieodpowie­dzialne z naszej strony, gdybyśmy jej nie pokazali. Ale gdy tylko bójka się zaczęła, nie zważając na to, co postanowil­iśmy wcześniej, wyłączyliś­my kamery niemal od razu i próbowaliś­my ich uspokoić. Więc były takie momenty, kiedy nie mogliśmy stać z boku. Ale wiedzieliś­my od początku, że z takim dylematem będziemy musieli się zmierzyć. Robiliśmy film o transgresy­wnych chłopakach i nie mogliśmy zachowywać się jak pracownicy socjalni, którzy im mówią, co mają robić, a czego nie. To byłoby sabotowani­e naszej historii.

– Uważasz, że ci młodzi mężczyźni są w pewnym stopniu głosem swojego pokolenia?

– Mam nadzieję, że nie! Ale reprezentu­ją pewną część tego pokolenia: te osoby, które czują się pozostawio­ne z boku, brakuje im uwagi, którą powinni dostać. Bo to są tylko dzieciaki. Jeśli zostawimy ich samych, może się to okazać niebezpiec­zne.

Wierzę w to, że nadal możemy im pokazać, że jest inny sposób na życie, bo to nie są całkiem zepsuci ludzie. A jeśli spojrzeć na całe pokolenie, to jest sporo nadziei, bo mamy w tym momencie o wiele większą grupę młodych ludzi, którzy próbują ocalić planetę – i też wykorzystu­ją media społecznoś­ciowe i internet, by się inspirować i organizowa­ć. W naszym filmie pokazaliśm­y tylko jedną, mroczną stronę internetu.

– Jest taka scena pod koniec filmu, w której Max całuje innego chłopaka. Było to dla mnie dość zaskakując­e. Dlaczego młody, biały, heteroseks­ualny mężczyzna pozwolił wam sfilmować siebie w takiej sytuacji?

– Za tą sceną stoi większa historia. Max często całuje innych mężczyzn. Sfilmowali­śmy kilkadzies­iąt takich pocałunków. Ale dla niego całowanie ich zawsze było formą upokarzani­a ich. Pokazywani­a im, kto tu ma kontrolę. Mówił swoim fanom: „Jeśli mnie pocałujesz, to będę cię obserwował na Instagrami­e”. I nawet jeśli taki chłopak nie chciał całować Maksa, to ostateczni­e się zgadzał. Max jest mistrzem w kontrolowa­niu innych ludzi.

– Ale pocałunek, który pokazaliśc­ie w filmie, wydaje się bardzo namiętny.

– No właśnie. Ten pocałunek był inny od pozostałyc­h. Po raz pierwszy zauważyliś­my, że nie jest upokarzają­cy, tylko pełen pasji, prawdziwy. Ten film ma dwa zakończeni­a. Jedno to bójka na Oktoberfes­t, a drugie to pocałunek. Dla mnie to dwie różne formy ekspresji tej samej potrzeby – bliskości fizycznej. Ci młodzi mężczyźni zawsze potrzebują alkoholu, żeby zacząć uzewnętrzn­iać tę potrzebę. Ale gdy są pijani, to nie tylko mają ochotę się bić, ale też okazują sobie czułość, przytulają się, wyznają miłość, zaczynają być dla siebie nawzajem mili. A to oznacza, że ta dobra strona też w nich jest. – Pokazałeś im swój film? – Tak. Podobał im się i byli pod wrażeniem. Oczywiście w trakcie seansu śmiali się z żartów, które robili w filmie, cieszyli się, że patrzą na siebie na dużym ekranie. Ale gdy zobaczyli z dystansu zachowanie Maksa, który znęcał się nad kolegą, zaczęły pojawiać się pytania: „Dlaczego to zrobiłeś?”, „Dlaczego nie przestałeś?”, „Dlaczego to tyle trwało?”. A jeden z chłopaków powiedział mi, że ten film uświadomił mu, jak smutne jest to, co robią. Dla mnie to była największa nagroda.

*** Film „Władca smartfonów” prezentowa­ny jest w ramach 17. Objazdoweg­o Festiwalu Watch Docs. Festiwalow­e projekcje można było zobaczyć w dniach 5 – 12 grudnia 2019 roku w Warszawie. W kolejnych miesiącach Watch Docs odwiedzi ponad 30 miast w całej Polsce. To jedna z największy­ch na świecie imprez filmowych poświęcony­ch prawom człowieka. Pokazywane na festiwalu dokumenty łączą zaangażowa­nie na rzecz praw jednostki ze sztuką filmową. Wstęp na projekcje jest bezpłatny.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland