Nowe-stare okręty podwodne dla Polski
Rozmowa z PABLO BEN YAKOVEM, reżyserem filmu „Władca smartfonów”
28 listopada 2019 r. minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak potwierdził, że jeśli chodzi o tymczasowe załatwienie sprawy okrętów podwodnych dla Polski, to jest „współpraca z partnerem szwedzkim”. Oczywiście oznacza to zakup używanych jednostek mających za sobą wiele lat służby. Ale nie to jest najważniejsze, lecz możliwości bojowe tych jednostek, które raczej nie odpowiadają naszym potrzebom.
Program zakupu nowych okrętów podwodnych znany jako Orka jest jednym z priorytetów naszej Marynarki Wojennej – najbardziej zaniedbanego rodzaju naszych sił zbrojnych, czym zresztą nikt się specjalnie nie przejmuje, poza samymi marynarzami. Marynarka Wojenna zawsze była kopciuszkiem, którego potrzeby zaspokajano w ostatniej kolejności.
Zawsze się zastanawiałem, dlaczego właśnie tak było i nadal jest. Odpowiedź jest banalnie prosta – nikt tak naprawdę nie wie, po co nam w ogóle Marynarka Wojenna. Mimo długiej linii brzegowej nie jesteśmy państwem morskim. Za tzw. komuny mieliśmy flotę handlową imponującej wielkości, która woziła towary na całym świecie. Flota rybacka też była olbrzymia – od licznych małych kutrów łowiących w Bałtyku, poprzez duże trawlery buszujące po Morzu Północnym i Norweskim, aż po wielkie bazy rybackie – przetwórnie obsługujące flotę trawlerów dalekomorskich łowiących na Atlantyku. Mieliśmy bardzo rozwinięty i prężny przemysł stoczniowy. Nawet Marynarka, która miała wysadzić desanty na wyspy duńskie, też była całkiem spora, choć zawsze beznadziejnie przestarzała. Nawet wtedy, kiedy byliśmy państwem morskim, na Marynarkę Wojenną też brakowało pieniędzy i stare łajby o wątpliwej przydatności bojowej były w wyposażeniu naszej wojennej floty.
Po co nam okręty podwodne?
Dziś zmieniło się głównie to, że zamiast licznych starych łajb mamy nieliczne stare łajby, jeszcze starsze niż wtedy. I wcale nie zmienia tego wprowadzony właśnie do służby okręt ORP Ślązak, na który wydano olbrzymie pieniądze, a którego słabe uzbrojenie stawia jego wartość bojową pod wielkim znakiem zapytania. Ponieważ określenie korweta jakoś do tej niewydarzonej jednostki nie pasuje, nazwano ją okrętem patrolowym. W jakim celu potrzebny jest nam okręt patrolowy, tego nikt nie wyjaśnił, bo patrolowanie morskich granic państwa jest zadaniem Morskiego Oddziału Straży Granicznej, a nie Marynarki Wojennej. To tak jakby nasi czołgiści nagle wzięli się do ochrony granic państwowych, odsyłając Straż Graniczną na długi urlop.
Właściwie to po co nam Marynarka Wojenna? Odpowiadam – na wypadek wojny musimy utrzymać żeglugę do polskich portów i nie możemy dopuścić do desantu na polskie wybrzeże. W czasie wojny trudno oczekiwać dostaw ropy naftowej i gazu ziemnego od potencjalnego przeciwnika. Dlatego trzeba je będzie wozić statkami, choć na co dzień tego nie robimy.
Do zadań Marynarki Wojennej będzie też należało izolowanie obwodu kaliningradzkiego oraz ataki na obiekty naziemne rakietami manewrującymi. Skoordynowany atak rakiet odpalanych z morza (okręty podwodne) i z lądu (nasze nowe Homary) oraz nalot bezpilotowych aparatów latających (które w końcu będziemy musieli kupić) mają szansę doprowadzić do znaczącego obezwładnienia obrony powietrznej wojsk potencjalnego agresora. Aby jednak uzyskać pożądany efekt, musi to być naprawdę atak z różnych kierunków i prowadzony różnymi środkami – wtedy rozproszymy nieprzyjacielską obronę. Jak nagły atak watahy wilków na wielkiego niedźwiedzia: jest on silniejszy od każdego z nich z osobna, ale ich siła leży w stadzie, współdziałaniu i koordynacji.
W takim ataku okręty podwodne wystrzeliwujące rakiety o zasięgu 300 – 400 km, które mogą z wielką precyzją trafić w wybrany obiekt na lądzie, stanowią ważne ogniwo w stadzie wilków. Obok Homarów strzelających rakietami z lądu i pocisków dalekiego zasięgu JASSM odpalanych z F-16 latających poza zasięgiem wrogich rakiet przeciwlotniczych. Marzenie każdego stratega: jednoczesny atak z lądu, powietrza i morza, szybki, zmasowany, skoncentrowany, śmiertelnie porażający. A po obezwładnieniu obrony powietrznej przeciwnika nawet leciwe Su-22 mogłyby zadawać ciężkie ciosy atakującym nas wojskom lądowym wroga.
Atak na obiekty lądowe to jedno z najważniejszych zadań naszych okrętów podwodnych. Dziś nikogo już nie dziwi, że okręty podwodne atakują obiekty nawet w krajach niemających dostępu do morza. Na przykład w takim Afganistanie, leżącym wewnątrz azjatyckiego kontynentu, obozy talibów były niszczone rakietami Tomahawk wystrzeliwanymi z okrętów podwodnych na Oceanie Indyjskim. Zawsze mnie ciekawiło, czy umierający w górach Afganistanu terroryści zdawali sobie sprawę, że śmierć zadał im okręt podwodny?
Achtung! Torpedo los!
Szwedzkie okręty podwodne typu Södermanland, które przypuszczalnie zakupimy w liczbie dwóch sztuk (dawny Södermanland i Östergötland), to okręty zbudowane pod koniec lat 80. XX wieku, istotnie zmodernizowane w latach 2003 – 2004. Szwecja właśnie wycofuje je z uzbrojenia. Może też chodzić o dwa pozostałe okręty tego samego typu, Västergötland i Helsingland, które w 2005 r. sprzedano do Singapuru, a następnie zmodernizowano w identyczny sposób – dziś są to singapurskie Archer i Swordsman. Wspomniana modernizacja polegała m.in. na zamontowaniu specjalnej siłowni, w której silniki Diesla pracują bez dostępu powietrza atmosferycznego. Okręt ma po prostu butle z ciekłym tlenem, które są używane do zasilania tzw. silnika Stirlinga, do spalania oleju napędowego poza silnikiem, a do cylindrów są wpuszczane gazy spalinowe pod dużym ciśnieniem, poruszając tłoki. Dzięki temu okręt może siedzieć pod wodą nawet kilkanaście dni bez wynurzania się na powierzchnię. A zawsze wyjście na powierzchnię w celu naładowania akumulatorów naraża okręt podwodny na poważne niebezpieczeństwo – na powierzchni staje się on niemal bezbronny.
Szkopuł jednak w tym, że wszystkie wspomniane okręty są uzbrojone wyłącznie w torpedy o zasięgu do 20 km w sprzyjających warunkach. Nie tylko nie mają one rakiet do atakowania obiektów lądowych, ale i wrogie statki czy okręty muszą atakować torpedami. Z bardzo bliska. Wiele współczesnych okrętów podwodnych uzbrojono w kierowane rakiety przeciwokrętowe odpalane z wyrzutni torpedowych. Na przykład francuskie SM39 Exocet mające zasięg 70 km. Prawie cztery razy więcej od torped. Takie rakiety nie wymagają ataku z wysuniętym peryskopem jak torpedy. Cel dla okrętu podwodnego jest wskazany z reguły przez samolot patrolowy (jak nasza M28BR Bryza), a wystrzelenie rakiety następuje z bezpieczniejszej głębokości, bez wysuwania peryskopu.
Wyobraźcie sobie państwo, że z Sankt Petersburga płynie do Kaliningradu konwój transportowców wiozących brygadę zmechanizowaną i zapas amunicji dla wojsk walczących na Mazurach. Wokół kręcą się fregaty z silnymi sonarami, szukające okrętów podwodnych. Na podejściach do transportowców latają śmigłowce, niektóre startują z fregat, inne z baz lądowych w obwodzie. Wyobrażacie sobie, jak nasz okręt podwodny z wysuniętym peryskopem skrada się pomiędzy fregatami w kierunku transportowców, kiedy nad nim wiszą śmigłowce uzbrojone w torpedy samonaprowadzające? Jak peryskop może być łatwo wykryty przez ich radar? I dowódca wpatrzony w okular peryskopu, a obok zastępca ze stoperem w ręku... Torpedy, pal! Jak na niemieckim U-Boocie: Torpedo los! Znamy to z filmów...
W ten sposób wyślemy naszych podwodniaków na pewną śmierć. Taki okręt dopadną śmigłowce, ściągną mu na głowę groźne fregaty, które go zaszczują, nie spoczną, póki na powierzchni nie pojawią się pływające szczątki, plama ropy i trupy polskich marynarzy... Tylko atak rakietowy z większej odległości połączony z atakiem rakietowym z samolotów i z szybkich korwet ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Znów jednocześnie, z różnych kierunków, nagły i zaskakujący. A obronę okrętów mogą zmylić tanie bezpilotowe aparaty latające, pozorujące atak. Zgaduj-zgadula, która to prawdziwa rakieta, a który to bezpilotowiec pułapka wysłany na wabia.
Szwedzi mogli sobie pozwolić na posiadanie takich okrętów podwodnych, bowiem tam służyły do innych celów. Nie przewidziano dla nich zadań ofensywnych, lecz defensywne. Miały bronić szwedzkiego wybrzeża przed radzieckim, a później rosyjskim desantem. Miały działać pomiędzy wyspami, w pobliżu własnego wybrzeża, gdzie żaden wrogi śmigłowiec nie mógł swobodnie latać, bo zaraz by go dopadły myśliwskie Gripeny. A i groźne fregaty mogły być zaatakowane rakietami z lądu, z powietrza i z szybkich korwet.
Zakup szwedzkich okrętów podwodnych absolutnie nie rozwiąże problemu, a jedynie odsunie go w czasie. Niedużo, mniej więcej o trzy lata, bo od rozpoczęcia procedury przetargowej do wejścia do służby zbudowanych dla nas okrętów minie jakieś siedem lat. A za dziesięć lat owe ponad 40-letnie wówczas okręty podwodne zapewne będą się zanurzać bez problemu. Ale czy się później wynurzą, tego nikt już nie wie.
Wiecznie pijani, głośni i destrukcyjni. Upokarzają kolegów, demolują mieszkania i wykrzykują nazistowskie hasła. Wszystko nagrywają. Na YouTubie mają setki tysięcy fanów. Twórcy dokumentu „Władca smartfonów” zrobili o nich film, próbując zbadać fenomen patostreamingu.
Przed premierą filmu na festiwalu w Lipsku wybuchł skandal. Lokalne władze uznały, że „Władca smartfonów” to platforma dla prawicowej propagandy. Zarzucono twórcom kompletną bezkrytyczność.
– Chyba nie wziąłem pod uwagę ludzkiej chwiejności, gdy chodzi o zasady moralne – mówi nam reżyser filmu Pablo Ben Yakov, którego film ostatecznie zgarnął w Lipsku główną nagrodę.
„Władca smartfonów” to trudny seans. Pokazuje tę stronę internetu, o której wielu wolałoby nie wiedzieć. Pokazuje tę część młodego pokolenia, o której wielu wolałoby zapomnieć. – Jeśli zostawimy ich samych, może się to okazać niebezpieczne – mówi reżyser.
– Dlaczego zdecydowałeś się podjąć ten temat? Co cię w nim zaintrygowało?
– Można powiedzieć, że to był przypadek. Choć tak naprawdę na YouTubie nie ma przypadków, tylko algorytmy, które nam wyświetliły wideo Maksa „Adlerssona” Herzbega, czyli głównego bohatera naszego filmu. Na początku pomyślałem, że oglądam jakieś zwyczajne dzieciaki z Drezna, bo Max nie wygląda jak influencer. Ale potem wszedłem na jego profil i zobaczyłem 100 tys. subskrypcji oraz odznaczenie od YouTube’a. Moją uwagę zwróciły też naklejki na szafce w pomieszczeniu, w którym Max nagrywa swoje wideo. Były wśród nich skrajnie prawicowe hasła, nazistowskie slogany i swastyki. A z drugiej strony, miał też naklejki lewicowej Antify.
To wszystko sprawiło, że zacząłem przeglądać jego kanał. Nie ma tam nic nadzwyczajnego, po prostu dzieciaki, które upijają się na mieście i źle zachowują, testują granice. Pomyślałem sobie, że niewiele się w tym temacie zmieniło, kiedyś dzieciaki robiły to samo, tylko że w prywatności, w małych grupach. A te dzieciaki nie tylko dobrowolnie się nagrywają, lecz także publikują to w internecie i są przez to niesamowicie popularne. Nie mogłem tego zrozumieć. To mnie zmusiło do szukania odpowiedzi.
– Czy wiesz, kim są osoby, które oglądają nagrania Maksa?
– Mamy za sobą pierwsze pokazy filmu w Niemczech i spotkania z publicznością. Wielu fanów Maksa przychodzi na te pokazy, więc wiemy mniej więcej, kto go ogląda. Na początku, gdy zaczęliśmy kręcić film, myśleliśmy, że największą grupę odbiorców Maksa stanowią jego wierni fani – ci, którzy uważają go za wzór do naśladowania, kupują promowane przez niego produkty, naśladują jego język i zachowanie. Okazało się jednak, że to tylko mała część jego publiczności. Ludzie oglądają go z wielu różnych powodów. Oprócz tych prawdziwych fanów jest też sporo osób, które po prostu interesują się trendami internetowymi i fenomenem, jakim są influencerzy czy YouTube. Wśród jego odbiorców są nawet naukowcy. Rozmawiałem ze studentem medycyny, który mówił, że po powrocie z zajęć ogląda nagrania Maksa po to, by dać odpocząć swojemu mózgowi.
– Gdy oglądałam twój film, miałam wrażenie, że bohaterowie nie mają nic do roboty poza imprezowaniem i wygłupami. Co oni właściwie robią w życiu?
– Max żyje z YouTube’a. I wydaje mi się, że nieźle mu się powodzi. Ma zysk z reklam, ludzie wpłacają mu datki, a poza tym dostaje różne produkty do testowania. Jego przyjaciele, którzy w pewnym sensie są jego pomocnikami, nie mogą utrzymywać się w taki sam sposób. Każdy z nich ma jakiś wyuczony zawód, ale to, co potrafią robić, nie jest dla nich zbyt atrakcyjne. Bo bycie kasjerem czy malarzem pokojowym to ciężka praca, która nie przynosi zbyt wiele uznania czy uwagi. Więc próbują zarobić na YouTubie, ale oczywiście nie wszystkim może się to udać.
– Brzmią trochę jak przedstawiciele klasy robotniczej, którzy nie są zainteresowani pracą.
– Dla mnie to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego oni robią to, co robią. Bo po prostu chcą być postrzegani jako wartościowi ludzie. A w naszym społeczeństwie praca, do której mają dostęp, nie da im takiego poczucia. A bycie gwiazdą YouTube’a, nawet jeśli nie przynosi im żadnych zarobków, daje zainteresowanie i rozpoznawalność. Ludzie podchodzą do nich na ulicy, chcą robić sobie z nimi zdjęcia.
– Czy trudno było przekonać Maksa, by pozwolił ci zrobić film o sobie?
– W ogóle. To było zaskakująco proste. On prawie w ogóle nie pytał, co mamy zamiar zrobić, o czym będzie film. Dla niego to było dość logiczne, że ktoś chce o nim zrobić dokument. Ale oczywiście czułem, że muszę mu wytłumaczyć, o co mi chodzi, więc powiedziałem mu, że uważam ten fenomen za dziwny, interesujący i niezrozumiały. Powiedziałem mu też, że spędzimy z nim kilka miesięcy i będziemy irytujący. A on na to: „Pewnie, nie ma problemu”.
– Może jest przyzwyczajony do ciągłej obecności kamery.
– Jest przyzwyczajony do bycia w centrum uwagi i oczywiście zawsze jest przynajmniej jedna kamera włączona. Wszyscy mają smartfony i poprzez nie komunikują się ze światem.
– Dla mnie oglądanie tego filmu było niemal bolesne. To ciągłe upijanie się, niszczenie wszystkiego dookoła, nazistowskie hasła – sporo do przetrawienia. Dlaczego zdecydowałeś się na taką formę narracji, w której po prostu obserwujesz z boku, bez komentarza, oddając głos bohaterom?
– Wydaje mi się, że nie oddałem im głosu, bo oni tak naprawdę nic nie chcą przekazać. Oddałem im scenę. Myślę, że obserwując ich, można wiele zrozumieć. Nie wydaje mi się, by narrator wiele dodał temu filmowi. Nie wiem, po co miałbym mówić: „To jest bardzo rasistowskie zachowanie, potępiam je”, to powinno być oczywiste. Ufam publiczności i jestem zaskoczony tym, że niektórzy uważają, iż mój film potrzebuje jakiegoś komentującego narratora.
– Wydaje mi się, że to z powodu tego kontrowersyjnego tematu, jaki podejmujesz. Ludzie chyba chcieliby potwierdzenia, że to potępiasz.
– To prawda. Chyba nie wziąłem pod uwagę ludzkiej chwiejności, bo myślałem, że jeśli jesteś pewien swoich poglądów i masz solidny kręgosłup moralny, możesz ufać sobie w swoich ocenach. Moi bohaterowie to 20-letnie dzieciaki. Zastanawiałem się, dlaczego robią takie rzeczy. Myślę, że to nie oni są źli, tylko świat daje im taką możliwość i dostają poklask, który ich napędza. Odnoszą sukces. W jednej z pierwszych scen pojawia się korporacyjny list, który Max dostał od YouTube’a z podziękowaniem za wspaniały, inspirujący kontent – tutaj chyba nie trzeba narratora, by uchwycić ironię.
– Max i jego przyjaciele nazywają się rasistami. Ale mimo wszystko mam wrażenie, że to nie jest z ich strony żadna polityczna deklaracja, tylko prowokacja.
– Myślę, że używają rasistowskiego języka i ofensywnych żartów dlatego, że potrzebują uwagi odbiorców. To jest waluta, od której są zależni. Ale oczywiste dla mnie jest też to, że oni nie są po prostu rasistami, tylko zawsze szukają sobie ofiary, bo tak działa dynamika tej grupy. To może być ktokolwiek. W pierwszej scenie to jest biały dzieciak, później byli to Azjaci. Oprawca musi mieć ofiarę, więc jej szuka. To jest dla Maksa istotniejsze, niż identyfikowanie się jako rasista. Ale oczywiste jest, że gdy ktoś mówi „ty brudny Żydzie”, to jest to język nazistowski. Oni używają go głównie po to, by prowokować, tylko że nie wiedzą, po co prowokują. Chyba tylko dla kolejnych odsłon i polubień.
– Czy przez te kilka miesięcy, które spędziłeś z Maksem, polubiłeś go?
– Próbowaliśmy bardzo mocno znaleźć w nim coś, co byśmy mogli polubić. Nie chciałem robić filmu, w którym od pierwszej minuty potępiałbym bohatera, i w którym nie znalazłoby się nic dobrego. Bo uważam, że każdy człowiek ma w sobie przeróżne możliwości – zawsze jest w nas dobry i zły pierwiastek. Próbowaliśmy odkryć to w Maksie, ale, niestety, nie mogę powiedzieć, że nam się udało. Za to z kolegami Maksa było inaczej. Freddy i David dość otwarcie opowiadali
nam o swoich prawdziwych problemach. Natomiast gdy są w grupie, nie potrafią rozmawiać. W nas znaleźli przynajmniej kogoś, kto ich wysłuchał.
– Czy były momenty, w których mieliście ochotę interweniować?
– Zastanawialiśmy się długo, co zrobimy, jeśli będzie jakaś bójka, bo przewidywaliśmy, że jest w tych chłopakach agresja, która może się uzewnętrznić. Gdy szliśmy z nimi na Octoberfest, zastanawialiśmy się, co zrobić, jak się chcemy zachować, gdy dojdzie do takiej sytuacji – filmować to czy nie. Doszliśmy do wniosku, że przemoc będzie konsekwencją ich wcześniejszego zachowania i byłoby nieodpowiedzialne z naszej strony, gdybyśmy jej nie pokazali. Ale gdy tylko bójka się zaczęła, nie zważając na to, co postanowiliśmy wcześniej, wyłączyliśmy kamery niemal od razu i próbowaliśmy ich uspokoić. Więc były takie momenty, kiedy nie mogliśmy stać z boku. Ale wiedzieliśmy od początku, że z takim dylematem będziemy musieli się zmierzyć. Robiliśmy film o transgresywnych chłopakach i nie mogliśmy zachowywać się jak pracownicy socjalni, którzy im mówią, co mają robić, a czego nie. To byłoby sabotowanie naszej historii.
– Uważasz, że ci młodzi mężczyźni są w pewnym stopniu głosem swojego pokolenia?
– Mam nadzieję, że nie! Ale reprezentują pewną część tego pokolenia: te osoby, które czują się pozostawione z boku, brakuje im uwagi, którą powinni dostać. Bo to są tylko dzieciaki. Jeśli zostawimy ich samych, może się to okazać niebezpieczne.
Wierzę w to, że nadal możemy im pokazać, że jest inny sposób na życie, bo to nie są całkiem zepsuci ludzie. A jeśli spojrzeć na całe pokolenie, to jest sporo nadziei, bo mamy w tym momencie o wiele większą grupę młodych ludzi, którzy próbują ocalić planetę – i też wykorzystują media społecznościowe i internet, by się inspirować i organizować. W naszym filmie pokazaliśmy tylko jedną, mroczną stronę internetu.
– Jest taka scena pod koniec filmu, w której Max całuje innego chłopaka. Było to dla mnie dość zaskakujące. Dlaczego młody, biały, heteroseksualny mężczyzna pozwolił wam sfilmować siebie w takiej sytuacji?
– Za tą sceną stoi większa historia. Max często całuje innych mężczyzn. Sfilmowaliśmy kilkadziesiąt takich pocałunków. Ale dla niego całowanie ich zawsze było formą upokarzania ich. Pokazywania im, kto tu ma kontrolę. Mówił swoim fanom: „Jeśli mnie pocałujesz, to będę cię obserwował na Instagramie”. I nawet jeśli taki chłopak nie chciał całować Maksa, to ostatecznie się zgadzał. Max jest mistrzem w kontrolowaniu innych ludzi.
– Ale pocałunek, który pokazaliście w filmie, wydaje się bardzo namiętny.
– No właśnie. Ten pocałunek był inny od pozostałych. Po raz pierwszy zauważyliśmy, że nie jest upokarzający, tylko pełen pasji, prawdziwy. Ten film ma dwa zakończenia. Jedno to bójka na Oktoberfest, a drugie to pocałunek. Dla mnie to dwie różne formy ekspresji tej samej potrzeby – bliskości fizycznej. Ci młodzi mężczyźni zawsze potrzebują alkoholu, żeby zacząć uzewnętrzniać tę potrzebę. Ale gdy są pijani, to nie tylko mają ochotę się bić, ale też okazują sobie czułość, przytulają się, wyznają miłość, zaczynają być dla siebie nawzajem mili. A to oznacza, że ta dobra strona też w nich jest. – Pokazałeś im swój film? – Tak. Podobał im się i byli pod wrażeniem. Oczywiście w trakcie seansu śmiali się z żartów, które robili w filmie, cieszyli się, że patrzą na siebie na dużym ekranie. Ale gdy zobaczyli z dystansu zachowanie Maksa, który znęcał się nad kolegą, zaczęły pojawiać się pytania: „Dlaczego to zrobiłeś?”, „Dlaczego nie przestałeś?”, „Dlaczego to tyle trwało?”. A jeden z chłopaków powiedział mi, że ten film uświadomił mu, jak smutne jest to, co robią. Dla mnie to była największa nagroda.
*** Film „Władca smartfonów” prezentowany jest w ramach 17. Objazdowego Festiwalu Watch Docs. Festiwalowe projekcje można było zobaczyć w dniach 5 – 12 grudnia 2019 roku w Warszawie. W kolejnych miesiącach Watch Docs odwiedzi ponad 30 miast w całej Polsce. To jedna z największych na świecie imprez filmowych poświęconych prawom człowieka. Pokazywane na festiwalu dokumenty łączą zaangażowanie na rzecz praw jednostki ze sztuką filmową. Wstęp na projekcje jest bezpłatny.