„Włącz się!”
Pod patronatem Tygodnika ANGORA
Pan Andrzej (lat 71) od ponad czterech miesięcy mieszka w samochodzie pod domem, z którego wyrzuciła go żona. Wynajęła osiłków, którzy wywlekli nieszczęśnika na ulicę, a on ma problemy z krążeniem i– jak powiedział lekarz – powinien spać na leżąco, a nie na siedząco. W marcu 2019 r. sąd wydał postanowienie, że małżonka pana Andrzeja musi opuścić dom w Sochaczewie, bo stosowała wobec męża przemoc domową. Tej decyzji sądu komornik nie może jednak wykonać, bo kobieta ją zaskarża i odwołuje się, blokując wykonanie. Państwo S. są już od pięciu lat po rozwodzie, ale sprawa o podział majątku trwa. A nie jest to wcale mały majątek. Niestety, włada nim wyłącznie żona, która dokonała bezprawnej eksmisji męża na bruk. Do tego majątku należy spora kamienica ze sklepem odzieżowym na parterze i dwiema kondygnacjami mieszkań pod wynajem. Teraz stoją one puste, bo nikt nie chce płacić absurdalnie wygórowanych czynszów podyktowanych przez panią S.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw domu państwa S., mieszka sąsiadka, która pozwala czasem panu Andrzejowi umyć się, wypić kawę lub herbatę. Bywa, że poczęstuje go zupą. Pewnie pozwoliłaby mu również u siebie spać, gdyby nie rzucane publicznie przez byłą żonę oskarżenia, że jest ona jego kochanicą. Sąsiadka, rzekoma kochanka, to urocza starsza pani w wieku 90 lat. Pomaga bezdomnemu sąsiadowi, bo wcześniej przez całe lata on pomagał jej w różnych pracach. Teraz się za to odwdzięcza.
Burmistrz Sochaczewa odmawia bezdomnemu jakiejkolwiek pomocy czy schronienia. Wysyła go do noclegowni w oddalonym o 40 km Ożarowie. Prędzej czy później pan Andrzej uzyska swój udział we wspólnym małżeńskim majątku. Wtedy będzie mieszkał godnie i żył w miarę zamożnie, mimo że jego renta to zaledwie 1000 zł.
Wracam z Sochaczewa i znów po raz kolejny dzwoni telefon. W Mińsku Mazowieckim spaliło się mieszkanie. Brat kobiety, która prosi o pomoc, leży poparzony w szpitalu. Burmistrz Mińska wysyła pozbawioną dachu nad głową mieszkankę do hotelu robotniczego, gdzie ma zamieszkać na własny koszt. A ona zarabia w sklepie 1500 zł na rękę na trzy czwarte etatu. Nie stać jej na wynajmowanie pokoju w hotelu. Najwyraźniej do Mińska też przyjdzie nam pojechać z interwencją... A telefon nie przestaje dzwonić. Idą święta, ale licho nie śpi.
Koszmarne sceny rozegrały się we wtorek 10 grudnia nad ranem. W miejscowości Cibórz w powiecie świebodzińskim samochód wpadł do stawu. W pojeździe znajdowało się pięć osób. Żadnej z nich nie udało się uratować.
Świebodzińska prokuratura poinformowała, że za kierownicą audi siedziała młoda kobieta. Wiadomo też, że wszystkie osoby miały zapięte pasy bezpieczeństwa. – Ofiary wypadku to 17-latek, dwóch 19-latków i dwie kobiety w wieku 18 lat. Były to dwie dziewczyny spod Sulechowa i trzech chłopaków z Ciborza. Ja oczywiście ich znałem, byli w wieku mojego dziecka. Młode chłopaki, całe życie przed nimi dopiero – mówi Zbigniew Woch, wójt gminy Skąpe.
– Jechałem przed siódmą do pracy. Jaka była jezdnia? Było tylko 3 stopnie na plusie, wydawało się, że jest wszystko OK, ale kolega, który jechał godzinę wcześniej, mówił, że był lodzik. Nie można było jechać szybciej niż 30 – 40 km/godz. W tym miejscu od czasu do czasu wypadki się zdarzały, były stłuczki, otarcia o te balustrady. Ostatnio chyba miesiąc temu był wypadek, jedna osoba trafiła do szpitala – słyszymy od naszego Czytelnika.
– O godz. 5.50 do dyżurnego świebodzińskiej straży pożarnej zadzwoniła osoba, która przejeżdżała drogą w okolicy kanału. Zobaczyła, że nad powierzchnię wody wystaje dach samochodu. Dyżurny wysłał na miejsce zdarzenia specjalistyczną drużynę wodno-nurkową. Strażacy potwierdzili, że w wodzie znajduje się samochód osobowy. Jeden ze strażaków ubrał się w specjalny kombinezon umożliwiający zejście pod wodę. Nie zdołał zobaczyć, co znajduje się wewnątrz auta. Podpiął tył samochodu pod wyciągarkę i wydobyto pojazd z wody. W aucie znajdowało się pięć osób: dwie kobiety i trzech mężczyzn. Cztery osoby udało się od razu wydobyć z pojazdu, jedna była zakleszczona. Strażacy użyli sprzętu hydraulicznego. Natychmiast przystąpili do akcji reanimacyjnej i prowadzili ją do przybycia karetki pogotowia. O godz. 7.47 lekarz przekazał, że nastąpił zgon pięciu osób – mówi kpt. Sebastian Piotrowski, oficer prasowy Powiatowej Komendy Państwowej Straży Pożarnej w Świebodzinie.
Udało nam się dotrzeć do osób, które znały ofiary wypadku. Wiemy, że dwaj młodzi mężczyźni pracowali w markecie w Skąpem. Dominik (19 lat) na pewno jechał do pracy, Wojtek miał dzisiaj wyznaczoną drugą zmianę.
Kampania „Włącz się” ma na celu edukację pracodawców w zakresie możliwości zatrudnienia osób niepełnosprawnych na otwartym rynku pracy i korzyści z niego wynikających. Fundacja On/Off prowadzi działania poprawiające jakość życia osób z niepełnosprawnością, pomoc w zakresie usamodzielnienia i aktywizacji zawodowej na otwartym rynku pracy oraz przeciwdziała dyskryminacji.
Formalności i biurokracja to najczęściej zmora pracodawcy. Zatrudniając osobę z niepełnosprawnością, również należy przestrzegać pewnych procedur. Zasady w tym zakresie są takie same, jak przy zatrudnianiu każdej innej osoby. Warto jednak zapoznać się z Ustawą o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych, a także – co oczywiste – z Kodeksem pracy. Pracodawca, który chce zatrudnić pracownika, kieruje go najpierw do lekarza medycyny pracy. To formalność, której trzeba
– Dominik pracował z nami od 1,5 miesiąca. Dał się poznać jako bardzo miły i grzeczny chłopiec, bardzo uczynny. Nie dało się go nie lubić. Wojtek był z nami dopiero trzeci dzień, nie wiemy, czemu jechał tym autem – mówi nam jedna z pracownic marketu.
Wszystkich trzech nastolatków wychowywały matki. W jednej z rodzin, które dotknęła tragedia, to już śmierć trzeciego syna. Drugi z chłopców kilka miesięcy temu pochował ojca, a trzeci wrócił od ojca z zagranicy i rozpoczął pracę w markecie... – Smutne. Wszyscy się do świąt przygotowują – choinki, Mikołaje, a tu takie nieszczęście – komentuje jeden z naszych rozmówców. dopełnić za każdym razem. Jeżeli praca na danym stanowisku jest zgodna ze wskazaniami zawartymi w orzeczeniu o niepełnosprawności wydanym przez lekarza orzecznika, osoba niepełnosprawna może podjąć pracę.
Pracodawca, który zatrudnia osobę niepełnosprawną, może skorzystać z różnych form wsparcia, o czym informuje Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Jedną z nich jest dofinansowanie wynagrodzenia. Obecnie miesięczne dofinansowanie w przypadku osoby o znacznym stopniu niepełnosprawności wynosi 1800 zł, osoby z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności – 1125 zł, a osoby z lekkim stopniem niepełnosprawności – 450 zł. Powyższe kwoty dofinansowania zostają zwiększone o 600 zł w przypadku osób niepełnosprawnych ze schorzeniem szczególnym. Więcej informacji można znaleźć na blogu portalu Diru.pl. Fundacja On/Off podkreśla, że w Polsce wciąż mamy niski poziom zatrudnienia osób z niepełnosprawnością. Ta sytuacja wynika m.in. z panujących stereotypów lub zwykłej ignorancji. Jednak można i należy ją zmienić. aw
Pani Stefania z Sopotu ma 95 lat, doskonałą pamięć, chęć do pracy i wielkie serce. Robi na drutach wełniane skarpetki i przekazuje je potrzebującym.
Pani Stefania wprawdzie nie urodziła się nad morzem, ale w kurorcie mieszka od 1947 r., więc śmiało można ją nazwać sopocianką. Jak na 95 lat, które ukończyła w maju, trzyma się nad wyraz dobrze. Ma doskonałą pamięć i dokładnie opowiada o tym, co spotkało ją w życiu, a spotkało dużo – chociażby druga wojna światowa.
Zanim po wojnie zamieszkała w Sopocie, zwiedziła spory kawałek świata.
– Zaznaczam, że z przerwami, bo trzy lata towarzyszyłam, jak to żona i matka, mężowi wraz z dziećmi w Chinach, potem kolejne trzy lata starszej córce w Kanadzie, później młodszej w Gorzowie Wielkopolskim, to znowu mężowi w Japonii... Ale to na polskim Wybrzeżu, w moim Sopocie, mam dom – mówi „babcia Stenia”. – Przez 72 lata obserwowałam Monte Cassino z okna nad restauracją „Złoty Ul”, ze stolika na dansingu w Grand Hotelu, z plaży, na której zgubiłam pierścionek otrzymany w dowód miłości, czy z okna mojego mieszkanka, perełki w sopockim
„dolarowcu”, gdzie każdego dnia dokarmiam swoje skrzydlate towarzyszki.
Pani Stefania, jako że serce ma ogromne, a czasu wolnego dużo, stwierdziła, że warto byłoby zrobić coś dla innych, coś, czego mogą potrzebować. Dużo robi na drutach, tak więc wybór padł na skarpetki dla potrzebujących.
– Myślę, że udziergałam już ponad 100 par. Jakiś czas temu zaniosłam pudełko z kilkoma parami bawełnianych skarpetek mojego wyrobu na pobliski komisariat policji. Chciałam, by funkcjonariusze podczas dyżurów, gdy zauważą bezdomnego, wręczali mu ciepłe skarpetki. Policja jednak nie przyjęła mojej propozycji, bo mają zakaz. Ale powiedzieli mi, żeby zanieść skarpetki do domu starców – dodaje „babcia Stenia”. Pani Stefania chce dalej czynić dobro i robić skarpetki dla potrzebujących – tak powstał projekt „Robimyskarpetki”.
– Zgłosiła się do nas Kamila, wnuczka pani Stefanii, i opowiedziała historię babci. Bardzo byśmy chcieli się przyczynić do tak wspaniałej inicjatywy. Jako stowarzyszenie kupujemy włóczki, pani Stenia dzierga skarpetki, a my w naszych punktach udostępniamy je za darmo potrzebującym – mówi Maja Sagan ze Stowarzyszenia Twórczego Rozwoju Dynamo.
Pani Kamila nie tylko zgłosiła się do stowarzyszenia, ale także stworzyła stronę internetową robimyskarpetki.pl, gdzie możemy przeczytać historię pani Steni, obejrzeć gotowe skarpetki, a także napisać wiadomość z prośbą o wysłanie skarpetek.
Takiego pogrzebu to najstarsi mieszkańcy Wydmin (woj. warmińsko-mazurskie) nie pamiętają. Na pogrzeb pani Doroty (†51 l.), parafianki niezwykle zaangażowanej w prace Kościoła, przyjechało aż pięciu księży. Szósty, miejscowy wikary Piotr M. (32 l.), miał za zadanie wyprowadzenie ciała zmarłej z domu. Kiedy przyjechał, żałobnicy nie mogli uwierzyć własnym oczom. Nie dość, że księdzu plątał się język, to miał problemy z utrzymaniem równowagi.
Uczestnicy pogrzebu postanowili, że nie zostawią tak sprawy. Wikarego zaprowadzono na plebanię i wezwano policję. Okazało się, że ma 2,5 promila alkoholu we krwi. Ksiądz inaczej jednak tłumaczy swój stan.
– Przyjechałem pod wpływem leków zwiotczających mięśnie. W samochodzie dobrze się czułem, jednak kiedy zacząłem prowadzić ceremonię, lek zaczął działać. Poczułem mrowienie w rękach – tłumaczy „Faktowi” ksiądz Piotr. – Miałem kiedyś zapalenie trzech korzeni nerwowych, pisząc pracę doktorską, dużo czasu spędzałem przy biurku i wtedy wdało się to zapalenie w odcinku C7 i C8 oraz TH. Pani neurolog przepisała mi wtedy potężne dawki leków i teraz muszę je zażywać i takie są właśnie skutki uboczne ich zażywania – dodaje.
Mieszkańcy Wydmin są oburzeni. – Podobno wikary już wcześniej kilka razy podczas mszy był pijany – denerwuje się miejscowa wierna.
– Ode mnie na tacę już nie dostanie. Rodzina zmarłej mu wybaczyła, teraz niech się nim zajmie kuria. Niech go nawrócą albo wyleczą – podsumowuje.