Dolnośląska ośmiornica
Mariusz B. może mówić o dużym szczęściu. Kilka tygodni temu Sąd Okręgowy we Wrocławiu skazał go tylko na rok więzienia w zawieszeniu, bo jego adwokat potrafił przekonać sędziów, że B. został wmanewrowany w działalność zorganizowanej grupy przestępczej i nieświadomie wziął udział w handlu narkotykami.
Zdaniem prokuratury B. powinien trafić za kratki i posiedzieć tam dłuższy czas. I to bez względu na to, że jego sprawa i złożone tam zeznania pomogły ujawnić kulisy działania wielkiej międzynarodowej grupy przestępczej.
Fałszywy opiekun
Mariusz B. wymyślił bardzo nietypowy sposób na to, by w tajemnicy zarabiać na narkobiznesie. Znalazł osobę w podeszłym wieku, która po długim postępowaniu sądowym odziedziczyła po rodzicach dom z dużą działką we wsi w pobliżu Wrocławia. Starsza pani nie miała samochodu, a miejską komunikacją nie mogła dojeżdżać na posesję. B. zaproponował więc, że za drobną kwotę zaopiekuje się i domem i działką, a nawet przeprowadzi tam niezbędne remonty. Właścicielka zgodziła się ponieść koszty z wieloletnich oszczędności. To, na co B. wydał jej pieniądze, precyzuje policyjna notatka z przeszukania domu: lampy sodowe, wentylatory, termometry, suszarki, nawóz, ziemia w workach. Zamiast remontować dom starszej pani, Mariusz B. urządził na strychu profesjonalną fabrykę marihuany. Przez wiele miesięcy funkcjonowała ona bez zakłóceń. Jeśli wierzyć dokumentom ze śledztwa, to Mariusz B. wytworzone narkotyki dostarczał swojemu wspólnikowi. Ten pakował je w pudełka, potem oklejał papierem z logo znanej firmy ogrodniczej i wysyłał pocztą do ostatecznych odbiorców. Byli nimi dealerzy rozprowadzający marihuanę w dyskotekach i nocnych klubach dolnośląskich miast. Taki system miał gwarantować, że producent i dealerzy wzajemnie się nie znali. Jednak tak się nie stało. Wspólnika B. namierzyło Centralne Biuro Śledcze Policji. Ten przystał na propozycję, aby dostać łagodniejszą karę w zamian za ujawnienie szczegółów procederu. Kilka dni później na posesji pod Wrocławiem pojawili się policjanci. Teraz B. próbuje uniknąć więzienia.
Mafia jak przedsiębiorstwo
Śledztwo wykazało, że B. i jego wspólnik stanowili jedno z wielu ogniw w międzynarodowym gangu handlarzy narkotyków. Zarabiał on setki tysięcy złotych na wprowadzaniu na Dolny Śląsk narkotyków produkowanych w Holandii i w Polsce. Głównym organizatorem przemytu był Polak – Janusz Z. – oficjalnie zatrudniony jako kierowca w firmie swojej żony. Firma – jak wynika z dokumentów Krajowego Rejestru Sądowego – zajmowała się handlem warzywami i owocami, a Z. odpowiedzialny był za ich transport do Europy Zachodniej. Zdaniem Prokuratury Krajowej, cały ten biznes był tylko przykrywką dla narkobiznesu. Janusz Z. rzeczywiście zawoził do Holandii warzywa i owoce, ale sprzedawał je z małym zyskiem. Za to gdy wracał, w luku bagażowym furgonetki chował pudełka wypełnione paczkami z narkotykami i przewoził je do Polski. W ten sposób na Dolny Śląsk trafiały setki kilogramów marihuany, kokainy i amfetaminy oraz dziesiątki tysięcy tabletek ecstasy.
Rosnąca rola Janusza Z. w dolnośląskim narkobiznesie szybko zwróciła na niego uwagę innych gangsterów. Stała się solą w oku dla Andrzeja S., ps. „Strzałka”. To jedna z ciekawszych postaci polskiego półświatka – niespełniony biznesmen marzący o wielkich pieniądzach, człowiek o wybitnych zdolnościach menedżerskich. W miejscu, gdzie mieszkał, na co dzień uprzejmy sąsiad, sympatyczny i szanowany człowiek. Oprócz tego bezwzględny gangster, który skupił wokół siebie lokalnych bandziorów i przy ich pomocy zaczął siłą przejmować kontrolę nad narkotykowym rynkiem Dolnego Śląska. „ Strzałka” zorganizował mafię na wzór dobrze funkcjonującego przedsiębiorstwa, w którym każdy odgrywał swoją rolę – opowiada oficer Centralnego Biura Śledczego Policji. – Zatrudnił kucharzy i chemików do produkcji narkotyków w okolicach Wrocławia, kurierów do przewożenia ich między Polską a Holandią oraz „żołnierzy”. Ci ostatni mieli karać wszystkich, którzy chcieliby sprzeciwić się „Strzałce”. I rzeczywiście: w Bogatyni, Jeleniej Górze, Zgorzelcu, rozpoczęła się fala podpaleń. Płonęły samochody, zakłady pracy i warsztaty wszystkich tych, którzy stanęli na drodze Andrzeja S. do pełnej władzy nad narkotykowym podziemiem Dolnego Śląska. Policja dowiedziała się tylko o części tych przypadków.
Janusz Z. nie stał się ofiarą brutalnej bandy. Dla „Strzałki” bardzo cenne były jego kontakty z holenderskimi dealerami i to, że firma Z. mogła być przykrywką dla procederu. Spotkali się i zawarli porozumienie: Z. zaczął pracować dla „Strzałki”, a boss miał mu zagwarantować bezpieczeństwo. W nowej roli Janusz Z. stał się odpowiedzialny za magazynowanie narkotyków. Wynajął więc (oficjalnie na firmę małżonki) kilka garażów i magazynów w podwrocławskich miejscowościach. Przestał jeździć busem do Holandii. Zlecał te zadania innym kierowcom pracującym dla grupy.
Od kuriera do „skruszonego”
Jedną z głównych osób odpowiedzialnych za transport narkotyków został Michał S. używający pseudonimu „Majkel”. S. miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Aby zminimalizować ryzyko wpadki, nigdy nie dotykał kartonów wypełnionych narkotykami. Prosił, aby holenderscy dostawcy sami włożyli je do bagażnika jego samochodu, bo nie chciał zostawić swoich odcisków palców. Dzień lub dwa dni później przyjeżdżał na parking przy restauracji w pobliżu Wrocławia i zamawiał obiad. Przez internetowy komunikator dawał znać, że jest „na miejscu”. Czekał, aż Janusz Z. przyjedzie, zaparkuje i stanie obok jego auta. Wówczas, nie wychodząc z restauracji, pilotem otwierał bagażnik samochodu, Z. wyjmował pakunek, przeładowywał i odjeżdżał. Te środki ostrożności okazały się niewystarczające. Gdy „Majkela” zatrzymano, technicy przebadali jego samochód i odkryli tam mikroślady obecności narkotyków.
S. groziła kara do 15 lat więzienia, zgodził się więc na współpracę z prokuraturą w zamian za łagodniejszy wyrok. Wynegocjował dla siebie 2 lata i 10 miesięcy więzienia – bardzo niski wyrok dla handlarza narkotykowego. Od 2018 roku zaczął składać obszerne zeznania. Miał w tym też prywatny interes. Bardzo boję się „Strzałki” – mówił „Majkel” prokuratorom. – On jest w stanie zrobić krzywdę mnie i moim najbliższym, to człowiek bardzo niebezpieczny. Opowiedział też prokuratorom, jak był zastraszany, kiedy chciał się wycofać z narkotykowego interesu.
„Majkel” opowiedział też prokuratorom, że szefowie grupy byli bardzo wrażliwi na punkcie bezpieczeństwa. Wiedzieli, że ich telefony mogą być podsłuchiwane, dlatego porozumiewali się poprzez SMS-y wysyłane za pośrednictwem komunikatorów internetowych. Wiadomości tekstowe znikały zaraz po ich przeczytaniu. Numery telefonów rejestrowali na dane podstawionych osób – najczęściej bezdomnych, którzy w zamian za tę przysługę inkasowali drobne kwoty. Kurier, który przywoził narkotyki, miał obowiązek jechać zgodnie z przepisami drogowymi i wybrać czas największego natężenia ruchu. Wszystko po to, aby nie ściągać na siebie uwagi policji.
Niewygodne taśmy
S. zeznawał, że jego szefowie znaleźli skuteczny sposób na zapewnianie sobie wpływów. Twierdził, że grupa współpracowała z wieloma wpływowymi osobami na Dolnym Śląsku. Niektórzy sami kupowali narkotyki na własny użytek, inni zaś brali łapówki za wydawanie pozwoleń administracyjnych lub za zdobywanie tajnych informacji o śledztwach dotyczących „Strzałki” i jego ludzi. Spotkania i transakcje z ich udziałem nagrywano z ukrycia. Materiał był później wykorzystywany do szantażu.
Przestępcze imperium
Zeznania „skruszonego” S. okazały się jednym z głównych dowodów w wielkim śledztwie wrocławskiego wydziału Prokuratury Krajowej ds. przestępczości zorganizowanej i korupcji (I WZ Ds. 20/2018). „Majkel” znał zarówno nazwiska osób biorących udział w handlu, jak i miejsca przechowywania narkotyków. Wkrótce CBŚP zatrzymało Janusza Z. Wpadł w ręce policji w sierpniu 2018 tuż po przekroczeniu przejścia granicznego w Jędrzychowicach. Znaleziono przy nim narkotyki z Holandii. Z. trafił do aresztu, gdzie przebywa do dziś. Wkrótce potem policjanci weszli do magazynów wynajmowanych przez firmę jego żony. Efekty zawierają urzędowe policyjne i prokuratorskie dokumenty. Wynika z nich, że grupa miała wprowadzić na polski rynek „1100 kilogramów marihuany, 10 kg kokainy, 50 kg amfetaminy, 22 litry płynnej amfetaminy, 5 kg MDMA, 115 tys. tabletek ecstasy”. Teraz śledczy szukają lokalnych dygnitarzy, którzy za pieniądze pomagali gangsterom.