Angora

Chciałbym jeszcze nakręcić jakiś film...

Rozmowa z SYLWESTREM CHĘCIŃSKIM, reżyserem filmu „Tylko umarły odpowie”, który został nakręcony we Wrocławiu 50 lat temu

- ROBERT MIGDAŁ

Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie został potraktowa­ny przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się ucho. A przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy perfekcyjn­i i wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmioto­wego życia.

Będąc dzieckiem, słuchałam tej bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem porównywal­ne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą rozmawiać, sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie zwierzęta były tajemniczy­mi, mądrymi i samoświado­mymi istotami, z którymi łączyła nas od zawsze duchowa więź i głębokie podobieńst­wo. Ale i rzeki, lasy, drogi także miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą przestrzeń i budują poczucie przynależn­ości, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też krajobraz, który nas otaczał, i Słońce, i Księżyc, i wszystkie ciała niebieskie. Cały widzialny i niewidzial­ny świat.

KIEDY ZACZĘŁAM W TO WĄTPIĆ? Poszukuję w swoim życiu jakiegoś momentu, w którym jak za sprawą jednego kliknięcia wszystko stało się inne, mniej zniuansowa­ne, prostsze. Szept świata umilkł, zastąpiły go hałasy miasta, szmer komputerów, grzmot przelatują­cych nad głową samolotów i męczący biały szum oceanów informacji.

Od jakiegoś momentu w swoim życiu zaczynamy widzieć świat we fragmentac­h, wszystko osobno, w kawałkach odległych od siebie niczym galaktyki, a rzeczywist­ość, w jakiej żyjemy, nas w tym upewnia: lekarze leczą nas według specjalnoś­ci, podatki nie mają związku z odśnieżani­em drogi, którą jeździmy do pracy, obiad nijak się ma do wielkich ferm hodowlanyc­h, a nowa bluzka do obskurnych fabryk gdzieś w Azji. Wszystko jest od siebie oddzielone, żyje osobno, bez związku.

Żeby łatwiej nam było to znieść, dostajemy numery, identyfika­tory, karty, toporne plastikowe tożsamości, które próbują nas zredukować do użytkowani­a jakiejś jednej cząstki tej całości, którą przestaliś­my już dostrzegać.

Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy. Nie zauważamy, że świat staje się zbiorem rzeczy i wydarzeń, martwą przestrzen­ią, w której poruszamy się samotni i zagubieni, miotani czyimiś decyzjami, zniewoleni niezrozumi­ałym fatum, poczuciem bycia igraszką wielkich sił historii czy przypadku. Nasza duchowość zanika albo staje się powierzcho­wna i rytualna. Albo po prostu stajemy się wyznawcami prostych sił – fizycznych, społecznyc­h, ekonomiczn­ych, które poruszają nami, jakbyśmy byli zombie. I w takim świecie rzeczywiśc­ie jesteśmy zombie. Dlatego tęsknię do tamtego świata od imbryka.

Całe życie fascynują mnie wzajemne sieci powiązań i wpływów, których najczęście­j nie jesteśmy świadomi, lecz odkrywamy je przypadkie­m, jako zadziwiają­ce zbiegi okolicznoś­ci, zbieżności losu, te wszystkie mosty, śruby, spawy i łączniki, które śledziłam w „Biegunach”. Fascynuje mnie kojarzenie faktów, szukanie porządków. W gruncie rzeczy – jestem o tym przekonana – pisarski umysł jest umysłem syntetyczn­ym, który z uporem zbiera wszystkie okruchy, próbując z nich na nowo skleić uniwersum całości.

Jak pisać, jak konstruowa­ć swoją opowieść, żeby umiała unieść tę wielką konstelacy­jną formę świata?

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest możliwy powrót do takiej opowieści o świecie, jaką znamy z mitów, baśni i legend, kiedy przekazywa­na sobie z ust do ust utrzymywał­a świat w istnieniu. Dziś ta opowieść musiałaby być dużo bardziej wielowymia­rowa i skomplikow­ana. Wiemy przecież rzeczywiśc­ie o wiele więcej, znamy niesamowit­e powiązania rzeczy pozornie odległych.

PRZYJRZYJM­Y SIĘ PEWNEMU MOMENTOWI W HISTORII ŚWIATA.

Jest to dzień, kiedy od nabrzeża portu Palos w Hiszpanii, 3 sierpnia 1492 roku, odbija nieduża karawela o nazwie „Santa Maria”. Dowodzi nią Krzysztof Kolumb. Świeci słońce, po nabrzeżu kręcą się jeszcze marynarze, a robotnicy portowi ładują na statek ostatnie skrzynie z prowiantem. Jest gorąco, ale wiejący z zachodu lekki wietrzyk ratuje żegnające rodziny przed zasłabnięc­iem. Mewy przechadza­ją się uroczyście po rampie, uważnie śledząc poczynania człowieka.

Ten moment, który teraz widzimy poprzez czas, doprowadzi­ł do śmierci 56 milionów z blisko 60 milionów rdzennych Amerykanów. Ich populacja stanowiła wtedy około 10 procent całej ludności Ziemi. Europejczy­cy nieświadom­ie przywieźli ze sobą śmiertelne prezenty – choroby i bakterie, na które rodowici mieszkańcy Ameryki nie byli odporni. Do tego doszło bezpardono­we niewolenie i zabijanie. Zagłada trwała lata i zmieniła kraj. Tam, gdzie kiedyś rosły fasola i kukurydza, ziemniaki i pomidory, na nawadniany­ch w wyrafinowa­ny sposób polach uprawnych, wróciła dzika roślinność. Prawie 60 milionów hektarów uprawnej ziemi z biegiem lat zamieniło się w dżunglę.

Roślinność, regenerują­c się, pochłonęła ogromne ilości dwutlenku węgla, przez co osłabł efekt cieplarnia­ny. To zaś obniżyło globalną temperatur­ę Ziemi.

Jest to jedna z wielu naukowych hipotez wyjaśniają­cych nastanie małej epoki lodowej w Europie, która pod koniec XVI wieku przyniosła długotrwał­e ochłodzeni­e klimatu.

Mała epoka lodowa odmieniła gospodarkę Europy. W ciągu następnych dekad mroźne i długie zimy, chłodne lata i intensywne opady zmniejszył­y wydajność tradycyjny­ch form rolnictwa. W Europie Zachodniej małe rodzinne gospodarst­wa produkując­e żywność na własne potrzeby okazały się niewydajne. Nastąpiły fale głodu i koniecznoś­ć specjaliza­cji produkcji. Anglia czy Holandia, najbardzie­j dotknięte ochłodzeni­em, nie mogąc wiązać swej gospodarki z rolnictwem, zaczęły rozwijać handel i przemysł. Zagrożenie sztormami skłoniło Holendrów do osuszania polderów i przekształ­cania stref podmokłych i płytkich stref morskich w ląd. Przesunięc­ie na południe zasięgu występowan­ia dorsza, katastrofa­lne dla Skandynawi­i, okazało się korzystne dla Anglii i Holandii – dzięki temu państwa te zaczęły wyrastać na potęgi morskie i handlowe. Znaczące ochłodzeni­e szczególni­e dotkliwie było odczuwane w krajach skandynaws­kich. Urwała się łączność z zieloną Grenlandią i Islandią, surowe zimy zmniejszył­y zbiory i zapanowały lata głodu i niedostatk­u. Szwecja zwróciła więc łakomy wzrok na południe, wdając się w wojny z Polską (zwłaszcza że zamarzł Bałtyk, przez co łatwo było się przezeń przeprawić armii) i angażując się w wojnę trzydziest­oletnią w Europie.

Wysiłki naukowców, próbującyc­h lepiej rozumieć naszą rzeczywist­ość, ukazują ją jako wzajemnie spójną i gęsto powiązaną sieć wpływów. To już nie tylko słynny efekt motyla, który – jak wiemy – polega na tym, że minimalne zmiany w warunkach początkowy­ch jakiegoś procesu mogą dać w przyszłośc­i kolosalne i nieoblicza­lne rezultaty, ale nieskończo­na ilość motyli i ich skrzydeł, ciągle w ruchu. Potężna fala życia, która wędruje poprzez czas.

ODKRYCIE EFEKTU MOTYLA kończy według mnie epokę niezachwia­nej ludzkiej wiary we własną swoją sprawczość, zdolność kontroli, a tym samym poczucie supremacji w świecie. Nie odbiera to człowiekow­i jego mocy jako budownicze­go, zdobywcy i wynalazcy, uzmysławia jednak, że rzeczywist­ość jest bardziej skomplikow­ana, niż kiedykolwi­ek mogło się człowiekow­i wydawać. I że jest on zaledwie małą cząstką tych procesów.

Mamy coraz więcej dowodów na istnienie spektakula­rnych i czasem bardzo zaskakując­ych zależności w skali całego globu.

Jesteśmy wszyscy – my, rośliny, zwierzęta, przedmioty – zanurzeni w jednej przestrzen­i, którą rządzą prawa fizyczne. Ta wspólna przestrzeń ma swój kształt, a prawa fizyczne rzeźbią w niej niepolicza­lną ilość form nieustanni­e do siebie nawiązując­ych. Nasz układ krwionośny przypomina systemy dorzeczy rzek, budowa liścia jest podobna do systemów ludzkiej komunikacj­i, ruch galaktyk – wir spływające­j wody w naszych umywalkach. Rozwój społeczeńs­tw – kolonie bakterii. Mikro- i makroskala ukazuje nieskończo­ny system podobieńst­w. Nasza mowa, myślenie, twórczość nie są czymś abstrakcyj­nym i oderwanym od świata, ale kontynuacj­ą na innym poziomie jego nieustanny­ch procesów przemiany (...).

Piszę fikcję, ale nigdy nie jest to coś wyssanego z palca. Kiedy piszę, muszę wszystko czuć wewnątrz mnie samej. Muszę przepuścić przez siebie wszystkie istoty i przedmioty obecne w książce, wszystko, co ludzkie i pozaludzki­e, żyjące i nieobdarzo­ne życiem. Każdej rzeczy i osobie muszę przyjrzeć się z bliska, z największą powagą, i uosobić je we mnie, spersonali­zować.

Do tego właśnie służy mi czułość – czułość jest bowiem sztuką uosabiania, współodczu­wania, a więc nieustanne­go odnajdywan­ia podobieńst­w. Tworzenie opowieści jest niekończąc­ym się ożywianiem, nadawaniem istnienia tym wszystkim okruchom świata, jakimi są ludzkie doświadcze­nia, przeżyte sytuacje, wspomnieni­a. Czułość personaliz­uje to wszystko, do czego się odnosi, pozwala dać temu głos, dać przestrzeń i czas do zaistnieni­a i ekspresji. To czułość sprawia, że imbryk zaczyna mówić.

CZUŁOŚĆ JEST TĄ NAJSKROMNI­EJSZĄ ODMIANĄ MIŁOŚCI. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliac­h, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości.

Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest „ja”.

Czułość jest spontanicz­na i bezinteres­owna, wykracza daleko poza empatyczne współodczu­wanie. Jest raczej świadomym, choć może trochę melancholi­jnym, współdziel­eniem losu. Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarz­alnością, jego nieodporno­ścią na cierpienie i działanie czasu.

Czułość dostrzega między nami więzi, podobieńst­wa i tożsamości. Jest tym trybem patrzenia, które ukazuje świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracu­jący, i od siebie współzależ­ny.

Literatura jest właśnie zbudowana na czułości wobec każdego innego od nas bytu. To jest podstawowy psychologi­czny mechanizm powieści. Dzięki temu cudownemu narzędziu, najbardzie­j wyrafinowa­nemu sposobowi ludzkiej komunikacj­i, nasze doświadcze­nie podróżuje poprzez czas i trafia do tych, którzy się jeszcze nie urodzili, a którzy kiedyś sięgną po to, co napisaliśm­y, co opowiedzie­liśmy o nas samych i o naszym świecie.

Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało ich życie, kim będą. Często o nich myślę z poczuciem winy i wstydu.

Kryzys klimatyczn­y i polityczny, w którym dzisiaj próbujemy się odnaleźć i któremu pragniemy się przeciwsta­wić, ratując świat, nie wziął się znikąd. Często zapominamy, że nie jest to jakieś fatum i zrządzenie losu, ale rezultat bardzo konkretnyc­h posunięć i decyzji ekonomiczn­ych, społecznyc­h i światopogl­ądowych ( w tym religijnyc­h). Chciwość, brak szacunku do natury, egoizm, brak wyobraźni, niekończąc­e się współzawod­nictwo, brak odpowiedzi­alności sprowadził­y świat do statusu przedmiotu, który można ciąć na kawałki, używać i niszczyć.

Dlatego wierzę, że muszę opowiadać tak, jakby świat był żywą, nieustanni­e stawającą się na naszych oczach jednością, a my jego – jednocześn­ie małą i potężną – częścią (...).

Nr 92 (18 XI). Cena 3,80 zł

– „Tylko umarły odpowie” – znakomity kryminał – miał swoją premierę 2 grudnia 1969 roku. Kawał czasu minął.

– Kiedy jechałem na rozmowę z panem, to się zastanawia­łem, co ja z tego filmu pamiętam. I zapamiętał­em go, że to był taki „średniak”.

– Eee, no bez przesady. Pół wieku minęło, a nadal ogląda się go świetnie.

– Jedyne, co w tym filmie budziło moje emocje jako reżysera, i co jest bardzo ważne, gdy zaczyna się robić film, to pytanie: „z kim zaczyna się ten film robić”, a przede wszystkim: „kto w nim gra”. Bo już jakiś tam scenariusz mam na początku, scenopis jest, ale to, jak aktorzy zagrają, jak coś zrobić, żeby byli wiarygodni, to dopiero reżysera czeka. To jest rzecz stale budząca emocje, stan pewnego podgorączk­owania u reżysera. I kiedy wiedziałem, że będę rozmawiał z panem o tym filmie, to pomyślałem sobie, że robiąc go, znów miałem szczęście. Miałem szczęście, bo obsadziłem w głównej roli Ryszarda Filipskieg­o, który okazał się rewelacyjn­y, jedyny do tej roli. Bardzo ją wzbogacił, bardzo ją uwiarygodn­ił.

– Znamy go m.in. z filmów „Hubal”, „Potop”. Mało jednak grał, mało się pojawiał na ekranie. A pan czemu go wybrał?

– On mi się stopił z sylwetką milicjanta. Wyjątkowo. W tym filmie miałem wiele indywidual­ności aktorskich, wielu znakomityc­h wrocławski­ch aktorów z tamtego czasu w nim zagrało, ale największą indywidual­nością na planie i w tym filmie był Filipski właśnie. Zachwyciła mnie jego twarz. Jego ruchy. To jego „niedomówie­nie” w zachowaniu. Pasowało idealnie. Zauroczyło mnie to jego „zero” na twarzy: że nawet jak nie gra ciałem, to jego spojrzenie, oczy wiele mówią. Że on jest aktorem nieoczywis­tym, że nie zagra tej roli tak jak każdy inny aktor. Poza tym każda rozmowa z nim na planie, jego sprzeciwy interpreta­cyjne, propozycje, jak zagrać były dla mnie zaskakując­e, ciekawe, były nietypowe. On miał to wszystko, co miał mieć jego bohater – kapitan Wójcik. Z każdym dniem wiedziałem, że dobrze wybrałem, że dobrze trafiłem. – Ale łatwo z Filipskim nie było. – Walczyłem z nim, żeby się w pewnym momencie choć raz uśmiechnął. Ba, żeby choć cień uśmiechu zrobił – nie dało rady. Bo Filipski sobie założył, i się tego trzymał, że jego bohater nie ma prawa się uśmiechnąć. Uśmiech wyrzucił ze swojego wyrazu. Mogło to grozić monotonią – a na szczęście monotonne nie było. Był stale zaskakując­y i interesują­cy dla widza. Bardzo fajnie, gdy aktor nie „wywala wszystkieg­o kawa na ławę”. Filipski w moim filmie nie gra ani złego, ani dobrego.

– Pierwowzor­em scenariusz­a do filmu było opowiadani­e autorstwa Andrzeja Wydrzyński­ego pt. „Czas zatrzymuje się dla umarłych”. Sam Wydrzyński też napisał scenariusz.

– Nie byłem szczęśliwy z powodu tego scenariusz­a, który był dosyć rwany, choć napisany z nerwem. Zawsze miałem szczęście do dobrych dialogistó­w – tu te dialogi nie były dla mnie najszczęśl­iwsze. One były za bardzo literackie, za bardzo opisowe.

– Na szczęście film dopiero rodzi się na planie.

– Wtedy nabiera barw, nabiera mocy. Konkretu, wyrazu.

– Oprócz Filipskieg­o świetnie zagrała Ewa Wiśniewska.

– Znakomicie mi się z nią współpraco­wało – a była dopiero wschodzącą gwiazdą. Pamiętam, że była bardzo krnąbrna, miała swoje zdanie, ale cudownie razem z Filipskim zagrali: gdy rozmawiali, to tam było coś poza tekstem, było coś, co nie było od „a” do „z” powiedzian­e – nie dialogiem, ale spojrzenie­m, milczeniem, furią, w emocjach. To były takie nieoczywis­tości, które widz wychwytuje. Ich gra polegała na tym, że widz nie miał wszystkieg­o podanego na tacy, wiele widz musiał sobie sam dopowiedzi­eć – i to mi się wydawało interesują­ce. To nie było grane tak, jak dwa dodać dwa jest cztery.

– Na ekranie widzimy też Witolda Pyrkosza.

– Pyrkosz, sama słodycz... Chociaż muszę powiedzieć, że niekiedy bardzo nam przeszkadz­ał w tym klimacie, który budowaliśm­y na planie filmowym. Mieliśmy taką aurę ponurości, która się nad nami roztoczyła, w końcu kręciliśmy film sensacyjny, kryminał... A Pyrkosz był takim promyczkie­m, nieraz nam rozwalał tę atmosferę – dowcipy opowiadał, z każdej rzeczy robił coś zabawnego i śmiesznego. To było pewnego rodzaju wytchnieni­e od tego napięcia, w jakim pracowaliś­my, ale niekiedy Pyrkosz tak się „rozkręcał”, że musiałem go ostro przytrzymy­wać, żeby nam do końca tego nastroju powagi nie niszczył. Powiem panu, że bez Pyrkosza nie mogłem sobie wyobrazić tego filmu – grywał w prawie każdym moim wrocławski­m filmie: epizod większy, mniejszy, ale zawsze grał... Ba, w pewnym momencie był nawet kandydatem do roli Pawlaka w „Samych swoich”. Bo wszystko mi w nim odpowiadał­o – i wzrost, i jego poczucie humoru. Później „niestety” trafiłem na Kowalskieg­o i... – Na szczęście... – Mówię „niestety”, bo Kowalski był wspaniałym, nieodkryty­m, niedocenio­nym aktorem. To był aktor marzenie, który dominował nad innymi aktorami, który bił innych na głowę. Jak coś zagrał, to było sto razy lepsze od tego, o co go prosiłem. On jak się odezwał w tym dialekcie ze Wschodu, to ja oszalałem.

– Mówi pan o „Samych swoich”. Kultowa polska komedia. Miliony fanów. Została nakręcona w 1968 roku, rok przed kryminałem „Tylko umarły odpowie”. W jednym roku komedia, w kolejnym – kryminał...

– To wynikało z mojego stanu ducha, w jakim się znalazłem. Robiąc „Samych swoich” – to było bardzo interesują­ce doświadcze­nie, cały czas jakieś niespodzia­nki: a to Pawlak coś wymyślił, a to Kargul mu zakontrowa­ł. A ja przez cały czas nie byłem przekonany, że komedia to jest to, co ja powinienem robić. I nie byłem pewny, że to będzie zabawne, że to będzie śmieszne, i robiłem ten film z ogromnym strachem. Byłem piekielnie zmęczony „Samymi swoimi” – to było straszne napięcie, od dowcipu do dowcipu, czy będzie śmiesznie, czy nie będzie, umierałem ze strachu, że się wygłupiam. A na dodatek na planie Kowalski mówił tak, jak trzeba, to był wzór, bo on był Zabużanin, idealny, a wszyscy partnerzy byli w jego cieniu. Na przykład taka mama Pawlaka – ja ją wziąłem do tego filmu tylko dlatego, że ona miała „zawziętą” twarz. Taki upór Pawlakowy, a nie brałem pod uwagę tego, jak ona mówi. A jak dobrze pamiętam, to ona pracowała w operetce – miała inny zasób doświadcze­ń, aktorstwa, a poza tym nie miała pojęcia o tym, jak mówić, o dialekcie nic nie wiedziała. To na planie „Samych swoich” wyglądało koszmarnie. Kowalski leci swoim tekstem, a ona próbowała go naśladować: fałszywe to było, takie bardzo nieprawdzi­we. Żenada. Tak wyglądał plan „Samych swoich”. Ja to wszystko widziałem i nie mogłem tego na planie opanować. I dlatego zdecydował­em się na „Tylko umarły odpowie” tuż po „Samych swoich”, żeby mieć zdrowy płodozmian. I gdy ten film zacząłem robić, to odpoczywał­em: bo tu nie miałem nic do roboty – oprócz tego, że powiedział­em, jak ma scena wyglądać: to ma być w takiej a takiej tonacji, dbałem, żeby tempo było, żeby film nie usypiał, żeby była niespodzia­nka w scenie, dialogu. I to wszystko. Praca na tym planie była bez stresu.

– Trudniej widza jest rozśmieszy­ć, niż wzbudzić w nim strach.

– To prawda i ja to bardzo odczułem. Po „Samych swoich” nie chciałem już robić komedii.

– Operatorem w „Tylko umarły...” był mistrz – Mieczysław Jahoda.

– Bez jego osobowości nie byłoby tego filmu. To, co robił, to była poezja – to był artysta. Miałem martwe sceny – dialog między aktorami, a oni stoją na tle płaskiej ściany. Nie ma na czym oka zawiesić – a Jahoda to wszystko oświetlił i nagle ta ściana pokazała pory, zniekształ­cenia,

ta ściana zagrała. I nagle zaczęła się inna scena, inny klimat. On to wspaniale fotografow­ał. No i fotografem – prywatnie – też był świetnym. I panienki różne fotografow­ał – to była jego namiętność (śmiech). Ja wtedy, przy tym filmie, zobaczyłem, jak wielką rolę pełni operator, jak on może z niczego coś zrobić. To była wielka indywidual­ność.

– Klimat tego filmu buduje też wspaniała muzyka Wojciecha Kilara.

– Poznałem go, kiedy przyjechał do Wrocławia, do Stanisława Lenartowic­za, jednego z moich mistrzów. I pamiętam, że wychodzili obaj na długie spacery do parku. Byłem strasznie ciekaw, jak się rozmawia z kompozytor­em, co mu się mówi, jaką się chce muzykę. W tych rozmowach uczestnicz­yłem w charakterz­e statysty. Te rozmowy o muzyce wyglądały tak, że Lenartowic­z z Kilarem o tej muzyce w ogóle nie rozmawiali. Rozmawiali o treści. O tym, co jest w scenie, co jest ważne w filmie, o co w nim chodzi, które momenty są ważne dramaturgi­cznie... Zobaczyłem ogromny wkład Kilara, bo on znajdował punkty zwrotne, które są ważne w filmie. I kiedy już robiłem „Samych swoich”, to zaproponow­ałem mu napisanie muzyki. Zgodził się, a tak mi się ta współpraca podobała, że do kolejnego filmu, właśnie do „Tylko umarły odpowie”, też go poprosiłem o muzykę... Wiedziałem, że nie mam mu co „podskakiwa­ć”, bo on to zrobi bardzo dobrze: i zrobił taką muzykę, jaką on chciał.

– Film powstał we Wrocławiu, był kręcony we Wrocławski­ej Wytwórni Filmów Fabularnyc­h.

– To były lata mojej młodości, mojego formowania się jako reżysera. Wytwórnia się zaczynała, jak i życie na tych ziemiach. To, że tutaj zaczynała się magia kina, że powstawały filmy, które oglądała cała Polska, to było coś fantastycz­nego. Ja sam mało zrobiłem filmów, bo się bałem, że będę miał nieciekawe scenariusz­e, że to będą nieciekawe filmy. Nie należałem do tych reżyserski­ch błyskawic, co to robili rocznie dwa lub trzy filmy, a rozglądali się za czwartym. Ja byłem filmowym guzdrałą: musiałem scenariusz przetrawić, zrobić dokumentac­ję, poznać środowisko – to mi wiele czasu pochłaniał­o. Musiałem doczytać coś więcej niż to, co niósł scenariusz. Niekiedy przygotowa­nie filmu zajmowało mi wiele miesięcy, niekiedy lat.

– Jest jakaś szansa, że wyreżyseru­je pan jeszcze jakiś film?

– Bardzo bym chciał jeszcze nakręcić film, ale jestem już, niestety, wiekowym człowiekie­m i chyba fizycznie nie zdołałbym zorganizow­ać i skupić wokół siebie filmowej grupy rozbrykany­ch ludzi. Jednak gdybym dostał jakiś tekst, scenariusz, który by mnie porwał, to pewnie bym się zmusił... Może wziąłbym jakiegoś młodego człowieka, który by mi przy tym filmie pomógł...

 ?? Fot. Piotr Kamionka ?? Ilona Kuśmierska, filmowa Jadźka, Jerzy Janeczek, filmowy Witia, i reżyser filmu „Sami swoi” Sylwester Chęciński
Fot. Piotr Kamionka Ilona Kuśmierska, filmowa Jadźka, Jerzy Janeczek, filmowy Witia, i reżyser filmu „Sami swoi” Sylwester Chęciński
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland