Chciałbym jeszcze nakręcić jakiś film...
Rozmowa z SYLWESTREM CHĘCIŃSKIM, reżyserem filmu „Tylko umarły odpowie”, który został nakręcony we Wrocławiu 50 lat temu
Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie został potraktowany przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się ucho. A przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy perfekcyjni i wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia.
Będąc dzieckiem, słuchałam tej bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem porównywalne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą rozmawiać, sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie zwierzęta były tajemniczymi, mądrymi i samoświadomymi istotami, z którymi łączyła nas od zawsze duchowa więź i głębokie podobieństwo. Ale i rzeki, lasy, drogi także miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą przestrzeń i budują poczucie przynależności, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też krajobraz, który nas otaczał, i Słońce, i Księżyc, i wszystkie ciała niebieskie. Cały widzialny i niewidzialny świat.
KIEDY ZACZĘŁAM W TO WĄTPIĆ? Poszukuję w swoim życiu jakiegoś momentu, w którym jak za sprawą jednego kliknięcia wszystko stało się inne, mniej zniuansowane, prostsze. Szept świata umilkł, zastąpiły go hałasy miasta, szmer komputerów, grzmot przelatujących nad głową samolotów i męczący biały szum oceanów informacji.
Od jakiegoś momentu w swoim życiu zaczynamy widzieć świat we fragmentach, wszystko osobno, w kawałkach odległych od siebie niczym galaktyki, a rzeczywistość, w jakiej żyjemy, nas w tym upewnia: lekarze leczą nas według specjalności, podatki nie mają związku z odśnieżaniem drogi, którą jeździmy do pracy, obiad nijak się ma do wielkich ferm hodowlanych, a nowa bluzka do obskurnych fabryk gdzieś w Azji. Wszystko jest od siebie oddzielone, żyje osobno, bez związku.
Żeby łatwiej nam było to znieść, dostajemy numery, identyfikatory, karty, toporne plastikowe tożsamości, które próbują nas zredukować do użytkowania jakiejś jednej cząstki tej całości, którą przestaliśmy już dostrzegać.
Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy. Nie zauważamy, że świat staje się zbiorem rzeczy i wydarzeń, martwą przestrzenią, w której poruszamy się samotni i zagubieni, miotani czyimiś decyzjami, zniewoleni niezrozumiałym fatum, poczuciem bycia igraszką wielkich sił historii czy przypadku. Nasza duchowość zanika albo staje się powierzchowna i rytualna. Albo po prostu stajemy się wyznawcami prostych sił – fizycznych, społecznych, ekonomicznych, które poruszają nami, jakbyśmy byli zombie. I w takim świecie rzeczywiście jesteśmy zombie. Dlatego tęsknię do tamtego świata od imbryka.
Całe życie fascynują mnie wzajemne sieci powiązań i wpływów, których najczęściej nie jesteśmy świadomi, lecz odkrywamy je przypadkiem, jako zadziwiające zbiegi okoliczności, zbieżności losu, te wszystkie mosty, śruby, spawy i łączniki, które śledziłam w „Biegunach”. Fascynuje mnie kojarzenie faktów, szukanie porządków. W gruncie rzeczy – jestem o tym przekonana – pisarski umysł jest umysłem syntetycznym, który z uporem zbiera wszystkie okruchy, próbując z nich na nowo skleić uniwersum całości.
Jak pisać, jak konstruować swoją opowieść, żeby umiała unieść tę wielką konstelacyjną formę świata?
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest możliwy powrót do takiej opowieści o świecie, jaką znamy z mitów, baśni i legend, kiedy przekazywana sobie z ust do ust utrzymywała świat w istnieniu. Dziś ta opowieść musiałaby być dużo bardziej wielowymiarowa i skomplikowana. Wiemy przecież rzeczywiście o wiele więcej, znamy niesamowite powiązania rzeczy pozornie odległych.
PRZYJRZYJMY SIĘ PEWNEMU MOMENTOWI W HISTORII ŚWIATA.
Jest to dzień, kiedy od nabrzeża portu Palos w Hiszpanii, 3 sierpnia 1492 roku, odbija nieduża karawela o nazwie „Santa Maria”. Dowodzi nią Krzysztof Kolumb. Świeci słońce, po nabrzeżu kręcą się jeszcze marynarze, a robotnicy portowi ładują na statek ostatnie skrzynie z prowiantem. Jest gorąco, ale wiejący z zachodu lekki wietrzyk ratuje żegnające rodziny przed zasłabnięciem. Mewy przechadzają się uroczyście po rampie, uważnie śledząc poczynania człowieka.
Ten moment, który teraz widzimy poprzez czas, doprowadził do śmierci 56 milionów z blisko 60 milionów rdzennych Amerykanów. Ich populacja stanowiła wtedy około 10 procent całej ludności Ziemi. Europejczycy nieświadomie przywieźli ze sobą śmiertelne prezenty – choroby i bakterie, na które rodowici mieszkańcy Ameryki nie byli odporni. Do tego doszło bezpardonowe niewolenie i zabijanie. Zagłada trwała lata i zmieniła kraj. Tam, gdzie kiedyś rosły fasola i kukurydza, ziemniaki i pomidory, na nawadnianych w wyrafinowany sposób polach uprawnych, wróciła dzika roślinność. Prawie 60 milionów hektarów uprawnej ziemi z biegiem lat zamieniło się w dżunglę.
Roślinność, regenerując się, pochłonęła ogromne ilości dwutlenku węgla, przez co osłabł efekt cieplarniany. To zaś obniżyło globalną temperaturę Ziemi.
Jest to jedna z wielu naukowych hipotez wyjaśniających nastanie małej epoki lodowej w Europie, która pod koniec XVI wieku przyniosła długotrwałe ochłodzenie klimatu.
Mała epoka lodowa odmieniła gospodarkę Europy. W ciągu następnych dekad mroźne i długie zimy, chłodne lata i intensywne opady zmniejszyły wydajność tradycyjnych form rolnictwa. W Europie Zachodniej małe rodzinne gospodarstwa produkujące żywność na własne potrzeby okazały się niewydajne. Nastąpiły fale głodu i konieczność specjalizacji produkcji. Anglia czy Holandia, najbardziej dotknięte ochłodzeniem, nie mogąc wiązać swej gospodarki z rolnictwem, zaczęły rozwijać handel i przemysł. Zagrożenie sztormami skłoniło Holendrów do osuszania polderów i przekształcania stref podmokłych i płytkich stref morskich w ląd. Przesunięcie na południe zasięgu występowania dorsza, katastrofalne dla Skandynawii, okazało się korzystne dla Anglii i Holandii – dzięki temu państwa te zaczęły wyrastać na potęgi morskie i handlowe. Znaczące ochłodzenie szczególnie dotkliwie było odczuwane w krajach skandynawskich. Urwała się łączność z zieloną Grenlandią i Islandią, surowe zimy zmniejszyły zbiory i zapanowały lata głodu i niedostatku. Szwecja zwróciła więc łakomy wzrok na południe, wdając się w wojny z Polską (zwłaszcza że zamarzł Bałtyk, przez co łatwo było się przezeń przeprawić armii) i angażując się w wojnę trzydziestoletnią w Europie.
Wysiłki naukowców, próbujących lepiej rozumieć naszą rzeczywistość, ukazują ją jako wzajemnie spójną i gęsto powiązaną sieć wpływów. To już nie tylko słynny efekt motyla, który – jak wiemy – polega na tym, że minimalne zmiany w warunkach początkowych jakiegoś procesu mogą dać w przyszłości kolosalne i nieobliczalne rezultaty, ale nieskończona ilość motyli i ich skrzydeł, ciągle w ruchu. Potężna fala życia, która wędruje poprzez czas.
ODKRYCIE EFEKTU MOTYLA kończy według mnie epokę niezachwianej ludzkiej wiary we własną swoją sprawczość, zdolność kontroli, a tym samym poczucie supremacji w świecie. Nie odbiera to człowiekowi jego mocy jako budowniczego, zdobywcy i wynalazcy, uzmysławia jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż kiedykolwiek mogło się człowiekowi wydawać. I że jest on zaledwie małą cząstką tych procesów.
Mamy coraz więcej dowodów na istnienie spektakularnych i czasem bardzo zaskakujących zależności w skali całego globu.
Jesteśmy wszyscy – my, rośliny, zwierzęta, przedmioty – zanurzeni w jednej przestrzeni, którą rządzą prawa fizyczne. Ta wspólna przestrzeń ma swój kształt, a prawa fizyczne rzeźbią w niej niepoliczalną ilość form nieustannie do siebie nawiązujących. Nasz układ krwionośny przypomina systemy dorzeczy rzek, budowa liścia jest podobna do systemów ludzkiej komunikacji, ruch galaktyk – wir spływającej wody w naszych umywalkach. Rozwój społeczeństw – kolonie bakterii. Mikro- i makroskala ukazuje nieskończony system podobieństw. Nasza mowa, myślenie, twórczość nie są czymś abstrakcyjnym i oderwanym od świata, ale kontynuacją na innym poziomie jego nieustannych procesów przemiany (...).
Piszę fikcję, ale nigdy nie jest to coś wyssanego z palca. Kiedy piszę, muszę wszystko czuć wewnątrz mnie samej. Muszę przepuścić przez siebie wszystkie istoty i przedmioty obecne w książce, wszystko, co ludzkie i pozaludzkie, żyjące i nieobdarzone życiem. Każdej rzeczy i osobie muszę przyjrzeć się z bliska, z największą powagą, i uosobić je we mnie, spersonalizować.
Do tego właśnie służy mi czułość – czułość jest bowiem sztuką uosabiania, współodczuwania, a więc nieustannego odnajdywania podobieństw. Tworzenie opowieści jest niekończącym się ożywianiem, nadawaniem istnienia tym wszystkim okruchom świata, jakimi są ludzkie doświadczenia, przeżyte sytuacje, wspomnienia. Czułość personalizuje to wszystko, do czego się odnosi, pozwala dać temu głos, dać przestrzeń i czas do zaistnienia i ekspresji. To czułość sprawia, że imbryk zaczyna mówić.
CZUŁOŚĆ JEST TĄ NAJSKROMNIEJSZĄ ODMIANĄ MIŁOŚCI. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości.
Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest „ja”.
Czułość jest spontaniczna i bezinteresowna, wykracza daleko poza empatyczne współodczuwanie. Jest raczej świadomym, choć może trochę melancholijnym, współdzieleniem losu. Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu.
Czułość dostrzega między nami więzi, podobieństwa i tożsamości. Jest tym trybem patrzenia, które ukazuje świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracujący, i od siebie współzależny.
Literatura jest właśnie zbudowana na czułości wobec każdego innego od nas bytu. To jest podstawowy psychologiczny mechanizm powieści. Dzięki temu cudownemu narzędziu, najbardziej wyrafinowanemu sposobowi ludzkiej komunikacji, nasze doświadczenie podróżuje poprzez czas i trafia do tych, którzy się jeszcze nie urodzili, a którzy kiedyś sięgną po to, co napisaliśmy, co opowiedzieliśmy o nas samych i o naszym świecie.
Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało ich życie, kim będą. Często o nich myślę z poczuciem winy i wstydu.
Kryzys klimatyczny i polityczny, w którym dzisiaj próbujemy się odnaleźć i któremu pragniemy się przeciwstawić, ratując świat, nie wziął się znikąd. Często zapominamy, że nie jest to jakieś fatum i zrządzenie losu, ale rezultat bardzo konkretnych posunięć i decyzji ekonomicznych, społecznych i światopoglądowych ( w tym religijnych). Chciwość, brak szacunku do natury, egoizm, brak wyobraźni, niekończące się współzawodnictwo, brak odpowiedzialności sprowadziły świat do statusu przedmiotu, który można ciąć na kawałki, używać i niszczyć.
Dlatego wierzę, że muszę opowiadać tak, jakby świat był żywą, nieustannie stawającą się na naszych oczach jednością, a my jego – jednocześnie małą i potężną – częścią (...).
Nr 92 (18 XI). Cena 3,80 zł
– „Tylko umarły odpowie” – znakomity kryminał – miał swoją premierę 2 grudnia 1969 roku. Kawał czasu minął.
– Kiedy jechałem na rozmowę z panem, to się zastanawiałem, co ja z tego filmu pamiętam. I zapamiętałem go, że to był taki „średniak”.
– Eee, no bez przesady. Pół wieku minęło, a nadal ogląda się go świetnie.
– Jedyne, co w tym filmie budziło moje emocje jako reżysera, i co jest bardzo ważne, gdy zaczyna się robić film, to pytanie: „z kim zaczyna się ten film robić”, a przede wszystkim: „kto w nim gra”. Bo już jakiś tam scenariusz mam na początku, scenopis jest, ale to, jak aktorzy zagrają, jak coś zrobić, żeby byli wiarygodni, to dopiero reżysera czeka. To jest rzecz stale budząca emocje, stan pewnego podgorączkowania u reżysera. I kiedy wiedziałem, że będę rozmawiał z panem o tym filmie, to pomyślałem sobie, że robiąc go, znów miałem szczęście. Miałem szczęście, bo obsadziłem w głównej roli Ryszarda Filipskiego, który okazał się rewelacyjny, jedyny do tej roli. Bardzo ją wzbogacił, bardzo ją uwiarygodnił.
– Znamy go m.in. z filmów „Hubal”, „Potop”. Mało jednak grał, mało się pojawiał na ekranie. A pan czemu go wybrał?
– On mi się stopił z sylwetką milicjanta. Wyjątkowo. W tym filmie miałem wiele indywidualności aktorskich, wielu znakomitych wrocławskich aktorów z tamtego czasu w nim zagrało, ale największą indywidualnością na planie i w tym filmie był Filipski właśnie. Zachwyciła mnie jego twarz. Jego ruchy. To jego „niedomówienie” w zachowaniu. Pasowało idealnie. Zauroczyło mnie to jego „zero” na twarzy: że nawet jak nie gra ciałem, to jego spojrzenie, oczy wiele mówią. Że on jest aktorem nieoczywistym, że nie zagra tej roli tak jak każdy inny aktor. Poza tym każda rozmowa z nim na planie, jego sprzeciwy interpretacyjne, propozycje, jak zagrać były dla mnie zaskakujące, ciekawe, były nietypowe. On miał to wszystko, co miał mieć jego bohater – kapitan Wójcik. Z każdym dniem wiedziałem, że dobrze wybrałem, że dobrze trafiłem. – Ale łatwo z Filipskim nie było. – Walczyłem z nim, żeby się w pewnym momencie choć raz uśmiechnął. Ba, żeby choć cień uśmiechu zrobił – nie dało rady. Bo Filipski sobie założył, i się tego trzymał, że jego bohater nie ma prawa się uśmiechnąć. Uśmiech wyrzucił ze swojego wyrazu. Mogło to grozić monotonią – a na szczęście monotonne nie było. Był stale zaskakujący i interesujący dla widza. Bardzo fajnie, gdy aktor nie „wywala wszystkiego kawa na ławę”. Filipski w moim filmie nie gra ani złego, ani dobrego.
– Pierwowzorem scenariusza do filmu było opowiadanie autorstwa Andrzeja Wydrzyńskiego pt. „Czas zatrzymuje się dla umarłych”. Sam Wydrzyński też napisał scenariusz.
– Nie byłem szczęśliwy z powodu tego scenariusza, który był dosyć rwany, choć napisany z nerwem. Zawsze miałem szczęście do dobrych dialogistów – tu te dialogi nie były dla mnie najszczęśliwsze. One były za bardzo literackie, za bardzo opisowe.
– Na szczęście film dopiero rodzi się na planie.
– Wtedy nabiera barw, nabiera mocy. Konkretu, wyrazu.
– Oprócz Filipskiego świetnie zagrała Ewa Wiśniewska.
– Znakomicie mi się z nią współpracowało – a była dopiero wschodzącą gwiazdą. Pamiętam, że była bardzo krnąbrna, miała swoje zdanie, ale cudownie razem z Filipskim zagrali: gdy rozmawiali, to tam było coś poza tekstem, było coś, co nie było od „a” do „z” powiedziane – nie dialogiem, ale spojrzeniem, milczeniem, furią, w emocjach. To były takie nieoczywistości, które widz wychwytuje. Ich gra polegała na tym, że widz nie miał wszystkiego podanego na tacy, wiele widz musiał sobie sam dopowiedzieć – i to mi się wydawało interesujące. To nie było grane tak, jak dwa dodać dwa jest cztery.
– Na ekranie widzimy też Witolda Pyrkosza.
– Pyrkosz, sama słodycz... Chociaż muszę powiedzieć, że niekiedy bardzo nam przeszkadzał w tym klimacie, który budowaliśmy na planie filmowym. Mieliśmy taką aurę ponurości, która się nad nami roztoczyła, w końcu kręciliśmy film sensacyjny, kryminał... A Pyrkosz był takim promyczkiem, nieraz nam rozwalał tę atmosferę – dowcipy opowiadał, z każdej rzeczy robił coś zabawnego i śmiesznego. To było pewnego rodzaju wytchnienie od tego napięcia, w jakim pracowaliśmy, ale niekiedy Pyrkosz tak się „rozkręcał”, że musiałem go ostro przytrzymywać, żeby nam do końca tego nastroju powagi nie niszczył. Powiem panu, że bez Pyrkosza nie mogłem sobie wyobrazić tego filmu – grywał w prawie każdym moim wrocławskim filmie: epizod większy, mniejszy, ale zawsze grał... Ba, w pewnym momencie był nawet kandydatem do roli Pawlaka w „Samych swoich”. Bo wszystko mi w nim odpowiadało – i wzrost, i jego poczucie humoru. Później „niestety” trafiłem na Kowalskiego i... – Na szczęście... – Mówię „niestety”, bo Kowalski był wspaniałym, nieodkrytym, niedocenionym aktorem. To był aktor marzenie, który dominował nad innymi aktorami, który bił innych na głowę. Jak coś zagrał, to było sto razy lepsze od tego, o co go prosiłem. On jak się odezwał w tym dialekcie ze Wschodu, to ja oszalałem.
– Mówi pan o „Samych swoich”. Kultowa polska komedia. Miliony fanów. Została nakręcona w 1968 roku, rok przed kryminałem „Tylko umarły odpowie”. W jednym roku komedia, w kolejnym – kryminał...
– To wynikało z mojego stanu ducha, w jakim się znalazłem. Robiąc „Samych swoich” – to było bardzo interesujące doświadczenie, cały czas jakieś niespodzianki: a to Pawlak coś wymyślił, a to Kargul mu zakontrował. A ja przez cały czas nie byłem przekonany, że komedia to jest to, co ja powinienem robić. I nie byłem pewny, że to będzie zabawne, że to będzie śmieszne, i robiłem ten film z ogromnym strachem. Byłem piekielnie zmęczony „Samymi swoimi” – to było straszne napięcie, od dowcipu do dowcipu, czy będzie śmiesznie, czy nie będzie, umierałem ze strachu, że się wygłupiam. A na dodatek na planie Kowalski mówił tak, jak trzeba, to był wzór, bo on był Zabużanin, idealny, a wszyscy partnerzy byli w jego cieniu. Na przykład taka mama Pawlaka – ja ją wziąłem do tego filmu tylko dlatego, że ona miała „zawziętą” twarz. Taki upór Pawlakowy, a nie brałem pod uwagę tego, jak ona mówi. A jak dobrze pamiętam, to ona pracowała w operetce – miała inny zasób doświadczeń, aktorstwa, a poza tym nie miała pojęcia o tym, jak mówić, o dialekcie nic nie wiedziała. To na planie „Samych swoich” wyglądało koszmarnie. Kowalski leci swoim tekstem, a ona próbowała go naśladować: fałszywe to było, takie bardzo nieprawdziwe. Żenada. Tak wyglądał plan „Samych swoich”. Ja to wszystko widziałem i nie mogłem tego na planie opanować. I dlatego zdecydowałem się na „Tylko umarły odpowie” tuż po „Samych swoich”, żeby mieć zdrowy płodozmian. I gdy ten film zacząłem robić, to odpoczywałem: bo tu nie miałem nic do roboty – oprócz tego, że powiedziałem, jak ma scena wyglądać: to ma być w takiej a takiej tonacji, dbałem, żeby tempo było, żeby film nie usypiał, żeby była niespodzianka w scenie, dialogu. I to wszystko. Praca na tym planie była bez stresu.
– Trudniej widza jest rozśmieszyć, niż wzbudzić w nim strach.
– To prawda i ja to bardzo odczułem. Po „Samych swoich” nie chciałem już robić komedii.
– Operatorem w „Tylko umarły...” był mistrz – Mieczysław Jahoda.
– Bez jego osobowości nie byłoby tego filmu. To, co robił, to była poezja – to był artysta. Miałem martwe sceny – dialog między aktorami, a oni stoją na tle płaskiej ściany. Nie ma na czym oka zawiesić – a Jahoda to wszystko oświetlił i nagle ta ściana pokazała pory, zniekształcenia,
ta ściana zagrała. I nagle zaczęła się inna scena, inny klimat. On to wspaniale fotografował. No i fotografem – prywatnie – też był świetnym. I panienki różne fotografował – to była jego namiętność (śmiech). Ja wtedy, przy tym filmie, zobaczyłem, jak wielką rolę pełni operator, jak on może z niczego coś zrobić. To była wielka indywidualność.
– Klimat tego filmu buduje też wspaniała muzyka Wojciecha Kilara.
– Poznałem go, kiedy przyjechał do Wrocławia, do Stanisława Lenartowicza, jednego z moich mistrzów. I pamiętam, że wychodzili obaj na długie spacery do parku. Byłem strasznie ciekaw, jak się rozmawia z kompozytorem, co mu się mówi, jaką się chce muzykę. W tych rozmowach uczestniczyłem w charakterze statysty. Te rozmowy o muzyce wyglądały tak, że Lenartowicz z Kilarem o tej muzyce w ogóle nie rozmawiali. Rozmawiali o treści. O tym, co jest w scenie, co jest ważne w filmie, o co w nim chodzi, które momenty są ważne dramaturgicznie... Zobaczyłem ogromny wkład Kilara, bo on znajdował punkty zwrotne, które są ważne w filmie. I kiedy już robiłem „Samych swoich”, to zaproponowałem mu napisanie muzyki. Zgodził się, a tak mi się ta współpraca podobała, że do kolejnego filmu, właśnie do „Tylko umarły odpowie”, też go poprosiłem o muzykę... Wiedziałem, że nie mam mu co „podskakiwać”, bo on to zrobi bardzo dobrze: i zrobił taką muzykę, jaką on chciał.
– Film powstał we Wrocławiu, był kręcony we Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych.
– To były lata mojej młodości, mojego formowania się jako reżysera. Wytwórnia się zaczynała, jak i życie na tych ziemiach. To, że tutaj zaczynała się magia kina, że powstawały filmy, które oglądała cała Polska, to było coś fantastycznego. Ja sam mało zrobiłem filmów, bo się bałem, że będę miał nieciekawe scenariusze, że to będą nieciekawe filmy. Nie należałem do tych reżyserskich błyskawic, co to robili rocznie dwa lub trzy filmy, a rozglądali się za czwartym. Ja byłem filmowym guzdrałą: musiałem scenariusz przetrawić, zrobić dokumentację, poznać środowisko – to mi wiele czasu pochłaniało. Musiałem doczytać coś więcej niż to, co niósł scenariusz. Niekiedy przygotowanie filmu zajmowało mi wiele miesięcy, niekiedy lat.
– Jest jakaś szansa, że wyreżyseruje pan jeszcze jakiś film?
– Bardzo bym chciał jeszcze nakręcić film, ale jestem już, niestety, wiekowym człowiekiem i chyba fizycznie nie zdołałbym zorganizować i skupić wokół siebie filmowej grupy rozbrykanych ludzi. Jednak gdybym dostał jakiś tekst, scenariusz, który by mnie porwał, to pewnie bym się zmusił... Może wziąłbym jakiegoś młodego człowieka, który by mi przy tym filmie pomógł...