Okrakiem na grobie
Paryski nie-co-dziennik
Piszę, ale... każde słowo jest jak niepotrzebna plama na ciszy; na nicości. Koniec jest już w początku, a jednak brnie się dalej twarzą w twarz z najgorszym, czekając na wielkie NIC. Bo nic nie jest bardziej rzeczywiste niż nic, powtarzał za Demokrytem największy absurdysta XX wieku, autor dramatu „Czekając na Godota”.
A i po Godocie, który, wiadomo, nie przyszedł, ów irlandzki paryżanin z wyboru brnął dalej: w Końcówkę, w Nienazywalne, w Kroki, w Oddech, w Popioły, w Nie ja... Aż, niczym jego bohaterowie umierający w najciemniejszą noc grudniową, sam w taką noc umarł 30 lat temu.
Samuel Beckett urodził się na przedmieściach Dublina w Wielki Piątek 13 kwietnia 1906 roku, jak mawiał: w godzinie śmierci Chrystusa, a zmarł 22 grudnia 1989 roku w paryskim przytułku przy rue Rémy-Dumoncel. Pochodził z zamożnej protestanckiej rodziny, której przodkami byli francuscy hugenoci. W młodości uprawiał krykieta, rugby, boks. Słuchał wykładów Junga, kończył kursy psychoanalizy, zajmował się studiami nad samobójstwem, poddawał terapii w klinice psychiatrycznej. Stawiając czoła własnym demonom, całe jego życie kręciło się wokół obsesji pisania. Budził się popołudniem i pisał tyle, ile mógł wytrzymać; a nocą włóczył się po barach Montparnasse’u, gdzie pił ogromne ilości czerwonego wina. Wracał przed świtem i próbował zasnąć.
Idę tym śladem. Sekwana, nabrzeże Grenelle, wzdłuż którego rozciąga się osiedle Front de Seine wzniesione w miejscu ruder i portowych magazynów. Betonowe maszty, szklane wieżowce, hałaśliwy ruch samochodów. Mostem Grenelle schodzę na cichą Aleję Łabędzią, sztuczną rzeczną wysepkę z repliką Statuy Wolności. To ulubione miejsce Becketta, które przemierzał z „Piekłem” Dantego pod pachą. Po drugiej stronie wody, w plątaninie ulic kryje się rue Favorites. Tu wynajmował skromne studio na siódmym piętrze z widokiem na kolejowe tory prowadzące na dworzec Montparnasse. Zgrzebny pokój, trochę mebli, łóżko, fotel, komoda, kilka półek, stół pod oknem, za którym spędzał nieruchome godziny, zastygły w azylu swych myśli, z których rodziła się sztuka apoteozy samotności, wyobcowania, nicości, wizja niepojętego istnienia, dzieło sceptyczne wobec świata i języka. W przerwach grał w szachy, popijał whisky, szeptał do siebie jakieś fragmenty poematów. I wracał do niemożności jako siły napędowej życia; siły absurdalnej i zuchwałej, do późna w nocy rozświetlanej blaskiem nagiej żarówki zwisającej z brudnego sufitu. – Tak, moją specjalnością jest niemożność – przyznał w wywiadzie dla „New York Timesa”.
Premiera jego przełomowej sztuki teatru absurdu – „Czekając na Godota” – odbyła się w paryskim teatrze Babylone (5 stycznia 1953), wyznaczając nowy kierunek w historii światowej dramaturgii. Jeden z jej bohaterów absurd ludzkiego losu zilustrował monologiem o kobietach „rodzących okrakiem na grobie”, których w przedstawieniu w ogóle nie było. I nie było ich też wiele w życiu Becketta: Przychodzą – inne i takie same – z każdą jest inaczej i tak samo – z każdą brak miło
ści jest inny – z każdą brak miłości jest ten sam... Dwie odegrały rolę szczególną. Łucję poznał podczas pierwszego pobytu w Paryżu w latach 1928 – 1930. Była córką Jamesa Joyce’a, już wówczas osławionego autora „Ulissesa”, a on został przyjacielem i sekretarzem jej ojca. Dziewczyna pokochała i... przeraziła się schizofrenią młodego Becketta, co przyczyniło się do jego powrotu do Dublina. Lecz nim wyjechał, zagrał z pewną pianistką w tenisa, co – jak się 10 lat później okazało – miało zbawienny wpływ na jego kolejny pobyt w Paryżu, gdzie w 1938 osiadł na stałe. Mając duszę wyrzutka, lubił nocne wypady do niebezpiecznych zaułków. Podczas jednego z nich został napadnięty i ugodzony nożem. Wtedy odnalazła go ona, owa paryska pianistka i tak się nim zaopiekowała, że się już nie rozstali. Nazywała się Suzanne Deschevaux-Dumesnil. Została jego przyjaciółką, kochanką, agentką, a po 23 latach – żoną.
Beckett w czasie wojny brał udział we francuskim ruchu oporu. Od 1945 roku tworzył w języku francuskim. Przez krytykę i czytelników był marginalizowany: powieść „Murphy” odrzuciło aż 42 wydawców, a inne dzieła sprzedawały się w kilkudziesięciu lub kilkuset egzemplarzach. Aż pewnego październikowego dnia, 50 lat temu, otrzymał od wydawcy telegram: Sam, Nobla ci dali. Ukryj się gdzieś. Ściskam. Ukrył się w Tunisie i nie pojechał do Sztokholmu osobiście odebrać nagrodę. Zrobił to jego francuski wydawca, a nie ambasador Irlandii, jak w takich przypadkach nakazywał zwyczaj. Noblista źle się czuł w ojczystym kraju. Po latach wyznał: Wolałem Francję w stanie wojny niż Irlandię w stanie pokoju.
Za Sekwaną, za „łabędzią wysepką”, nad kwaterami cmentarza Montparnasse zapada grudniowa noc. W jednej z kwater leży maestro absurdu, który latami układał coraz krótsze utwory nazywane przez siebie „tekstami”. Kombinacja sensownych i bezsensownych słów. „Słowa, słowa, moje życie nie było niczym innym, jak tylko słowami... Wieżą Babel przemilczeń i słów”.
Koniec! Koniec, który zawsze jest w początku. A jednak brnie się dalej. W pustkę, upadek, nicość. „Więc?... Co robimy?”. „Nic nie da się zrobić. Czekamy...”.
KURTYNA