Olga Tokarczuk jest moją pisarką
Rozmowa z JANEM SWAHNEM, tłumaczem literatury na język szwedzki
Tomasz Zimoch rozmawia z Janem Swahnem, tłumaczem literatury.
– To był bardzo intensywny tydzień noblowski Olgi Tokarczuk.
– Program w Sztokholmie był niezwykle bogaty – uroczystości, spotkania, rozmowy. Nie wiem, skąd tyle sił miała Olga, ja jestem wykończony. Przypomina mi się pierwsza myśl, kiedy 10 października dowiedziałem się, że Olga zdobyła Nagrodę Nobla. – Jaka? – Ta, że zepsułem jej życie. Zastanawiałem się, czy będzie szczęśliwa. Przez pięć dni nie mogłem się do niej dodzwonić, ciągle miała zajęty telefon. Każdy chciał porozmawiać, pogratulować. Jej życie przestało być spokojne. Na zawsze.
– A jak pan ją obserwował w czasie tego noblowskiego tygodnia, to...
– ...jestem uspokojony, jest szczęśliwa. Polska powinna być dumna z Olgi. Cały świat znów mówi o zdolnych Polakach. Dwa dni przed wyjazdem ze Sztokholmu Olga odwiedziła szkołę w Rinkeby, ucząca się tam młodzież pochodzi z różnych stron świata. Jedną z nauczycielek jest Polka, której rodzice pochodzą z bliskiego Oldze Wrocławia. Była szczęśliwa, że mogła porozmawiać z Olgą, płakała ze wzruszenia, podkreślała, że w jej książkach dostrzega siebie. To fantastyczne dla pisarza.
– Ale zapewne pan wie, że w Polsce minister kultury stwierdził, że nigdy nie dokończył żadnej książki Tokarczuk. – Znam te smutne słowa pana Glińskiego. – Wicepremier Sasin także przyznał, że nie czytał żadnej książki i nie zamierza, bo literatura Olgi Tokarczuk go nie interesuje.
– Ale jest właśnie odwrotnie. To literatura dla niego i pana Glińskiego. Jeśli nie chcą czytać takich książek, to najlepszy dowód, że się boją, że wiedzą, że Olga ma rację w przedstawianiu wielu ważnych spraw. Nie można kłamać, jeśli chodzi o historię. Trzeba pokazywać ją całościowo. – Które spotkanie w Sztokholmie było najciekawsze? – Poza oficjalnymi uroczystościami, w czasie których Olga otrzymała od króla Szwecji Karola Gustawa złoty medal noblowski i dyplom, bardzo wzruszające było spotkanie z nami, kilkunastoma tłumaczami jej książek. Ciekawe wydaje mi się też spotkanie w tutejszym PEN Clubie. Wiele osób było tam zachwyconych słowami niezwykle ciepłej i otwartej Olgi.
– Pan, jej tłumacz, znajomy od wielu lat, dowiedział się czegoś nowego?
– Nie miałem pojęcia, że ma tyle sił. Cały czas pełna uśmiechu, wykazywała się ogromną cierpliwością, każdemu poświęcała swój czas. Była świetnie przygotowana, także pod względem fizycznym, jak mistrz sportu. Pytałem o odważne przekraczanie granic, o wpływ, jaki ma historia Polski na twórczość Olgi. „Dom dzienny, dom nocny” jest tego przykładem, ale zapowiedziała, że już planuje kolejną powieść, w której chciałaby pokazać jeszcze szerszy polski obraz. – Nagroda Nobla jest w pewnej części i pana zasługą. – Tak się mówi, bo członkowie Szwedzkiej Akademii, którzy decydują o Nagrodzie Nobla, czytali książki w moim tłumaczeniu. Twórczość Olgi bardzo mi pasuje, odpowiada mi styl opowieści, czuję się blisko jej świata. Trzy lata temu byłem już przekonany o Noblu dla Olgi, ale otrzymał go Bob Dylan, a ponieważ go lubię, to zmartwienie było mniejsze. Czułem jednak rozczarowanie, pomyślałem nawet, że chyba szansa minęła bezpowrotnie i nie doczekam chwili wręczenia nagrody Oldze. Co roku marzenie jednak powracało. Dwadzieścia lat temu wróżka powiedziała mojej żonie, że będę miał spotkanie z Noblem. Nie wyraziła tego dokładnie, ale dzisiaj okazuje się to prawdziwą przypowieścią.
– Tłumacz też zostaje „noblowsko” uhonorowany? – Nie. Nobel trafia do pisarza. Trzy lata temu wspólnie otrzymaliśmy w Szwecji Międzynarodową Nagrodę Literacką. „Księgi Jakubowe” uznano za oszałamiającą, błyskotliwie napisaną powieść o charyzmatycznym samozwańczym żydowskim mesjaszu Jakubie Franku, który żył w Polsce w XVIII wieku. Otrzymałem kilkadziesiąt tysięcy euro, nieco mniej od autorki. W tym roku też wyróżniono moją pracę związaną z przetłumaczeniem „Ksiąg” i otrzymałem kolejne wyróżnienie i nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy euro. – W jaki sposób połączyła się wasza twórczość? – Przypadkowo zeszły się nasze losy. Szef małego wydawnictwa, dla którego tłumaczyłem grecką książkę, zapytał mnie, czy nie zająłbym się polską literaturą. Wymówił jedno nazwisko – Olga Tokarczuk – i dodał, że słyszał same dobre opinie o jej książkach. Zaproponowałem, by wysłał mi jedną z nich i jeśli mi się spodoba, to chętnie przetłumaczę. Otrzymałem „Grę na wielu bębenkach” i już po przeczytaniu kilku stron stwierdziłem, że Olga jest moją pisarką. – Łatwo ją tłumaczyć? – Na pierwszy rzut oka wydaje się to trudnym zadaniem, ale w miarę czytania jest coraz prostsze, nawet jeśli wielu słów, określeń muszę szukać w słownikach. Tłumaczenie książek Olgi jest wymagające, to długa praca, ale dająca mnóstwo zadowolenia. U Olgi wszystko jest jasne, przejrzyste, przemyślane, wie doskonale, co i jak przekazać swojemu czytelnikowi. – Jak pan pracuje nad tłumaczeniem? – Tłumaczę od razu przy pierwszej lekturze. Niektórzy tłumacze najpierw starannie czytają całą książkę, potem myślą, analizują i dopiero zabierają się do swojej pracy. U mnie jest inaczej, tłumaczę natychmiast, strona po stronie. Każda następna zaspokaja podwójnie moją ciekawość i przynosi podwójną satysfakcję z lektury i jednoczesnego przekładu na szwedzki. – Ile czasu zabiera tłumaczenie książek Olgi Tokarczuk? – Nad „Biegunami” pracowałem powoli, półtora roku. Ponieważ tłumaczyłem dla małego wydawnictwa, nikt mnie nie gonił, nie ponaglał, nie wyznaczał ostatecznych terminów, miałem absolutny komfort spokojnej pracy. Nieco inaczej wyglądała praca przy „Księgach Jakubowych”. Gdybym pracował tym spokojnym tempem, to tysiąc stron tłumaczyłbym przez trzy lata. Nie chciałem tyle czasu poświęcać jednej książce. – To była chyba piekielnie trudna praca? – Ma pan rację, bo trzeba było dokładnie poznać, jak wyglądało życie trzysta lat temu, jak mówiono, pisano. Przesiadywałem godzinami w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie i przeglądałem dokumenty, książki. Sporo czasu przy tłumaczeniu „Ksiąg...” spędziłem w moim domu w górach w Grecji. Tam korzystałem oczywiście z pomocy... Google’a. To była intensywna praca, często dniem i nocą przez dziesięć miesięcy. Okazało się, że zostałem najszybszym tłumaczem świata i nawet namawiano mnie, bym starał się o wpis do „Księgi rekordów Guinnessa”. – Ile książek Olgi Tokarczuk już pan przetłumaczył? – Sześć. Czekają kolejne, a ponadto Olga jest młoda, ma zapał, jestem przekonany, że będzie pisała nadal, więc będę miał co robić. – Język polski sprawia panu trudność? – Dla mnie to najtrudniejszy język świata. Nie Olga sprawia mi problemy, ale język polski. – Jak się go pan nauczył? – Moja była żona miała polskie pochodzenie. Wkurzałem się, gdy odwiedzała nas jej rodzina lub polscy znajomi, bo przez pięć minut rozmawialiśmy po szwedzku albo angielsku, a potem oni porozumiewali się tylko po polsku. Dlatego trzydzieści lat temu postanowiłem, że nauczę się tego cholernego języka. Dwa lata uczęszczałem na zajęcia na Uniwersytecie Sztokholmskim, byłem też na wakacyjnym trzymiesięcznym kursie w Krakowie. Żałuję, że nigdy nie mogłem dłużej mieszkać w Polsce, dlatego mam kłopoty w swobodnym mówieniu waszym językiem. – Co panu najbardziej się w nas podoba? – Wasza mentalność. Wydaje mi się, że jestem blisko was, to trudne do wyjaśnienia, ale odnoszę często wrażenie, że w pierwszym wcieleniu byłem właśnie Polakiem. Nie ukrywam jednak, że jako kraj chyba bardziej podoba mi się Grecja. Tam czuję się prawdziwie wolnym człowiekiem. Mam w Grecji przyjaciela Dimitrisa. W młodości przez sześć lat przebywał w Polsce i kiedy spotykamy się w jego ojczyźnie, to mówimy po... polsku. – Pierwsza książka przeczytana po polsku? – Manuskrypt o Henryku Bukowskim, ale wcześniej po szwedzku czytałem Gombrowicza. Potem tłumaczyłem krótkie opowiadania Mrożka, które przez rok ukazywały się w jednej z największych szwedzkich gazet – „Svenska Dagbladet”. To była bardzo dobra szkoła dla tłumacza. Miałem świetnego nauczyciela, Adama Bromberga, który w 1970 roku wyemigrował z Polski i założył w Szwecji wydawnictwo. Pokazał mi właśnie w twórczości Mrożka, jak wiele głębi ukrywa jedno niby zwykłe zdanie. Próbowałem tłumaczyć utwory Marcina Świetlickiego oraz Jana Kochanowskiego. Na serio polskie tłumaczenia zaczęły się jednak przy książkach Olgi. – Ile języków pan zna? – Na studiach szukałem tego idealnego, w którym poczułbym się najlepiej. Najważniejszy jest szwedzki, ale znam jeszcze kilka innych. Czeski, grecki, czytam po arabsku, płynnie mówię po norwesku i duńsku, przez siedem lat mieszkałem w Kopenhadze, a przez rok w Paryżu, dlatego francuskim posługuję się bez kłopotu. Znam łacinę, rozumiem niemiecki, porozumiewam się swobodnie po angielsku. Tłumaczę z nich wszystkich. – A przecież pisze pan książki. – Tak, czuję się przede wszystkim pisarzem. Napisałem już dwanaście powieści, w których dużo miejsca poświęcam ludziom żyjącym na marginesie w wielkim mieście bądź na wsi. Pod tym względem też jestem dosyć blisko Olgi, bo i ona często porusza problemy ludzi nieakceptowanych, napotykających wiele trudności życiowych.
– To może warto, by przetłumaczył pan na polski jedną ze swoich książek?
– To moje wielkie marzenie.