Spodnie z kantem
Jeśli wybierają się Panie na bal sylwestrowy i wybierają kreację, to zależy ona od tego, czy jesteście wierzące. Co ma piernik do wiatraka? Ano wierzące nie mogą iść w spodniach.
Z takim – dość sensacyjnym – zaleceniem wystąpił tygodnik Do Rzeczy, który opisuje przygotowania do potańcówki katolickiej. „Pani bym na naszą imprezę nie wpuściła” – wita dziennikarkę organizatorka z samej Jasnej Góry. „Panie proszone są o przyjście w spódnicach czy sukienkach” – zastrzega i wyjaśnia: „Jeżeli pokażą mi choć jedno objawienie Matki Bożej w spodniach, to im to przychodzenie w spodniach daruję”.
Dlaczego na bal trzeba przychodzić jak na objawienie – tego się nie dowiemy, ale gorsza jest inna okoliczność. Nikt nigdy nie widział nie tylko Matki Boskiej w spodniach, ale również Jezusa! Zwykle pokazywał się w rodzaju koszuli nocnej, ale w takim stroju na imprezę katolicką dopiero przecież by Go nie wpuścili. „Panowie wiedzą, że na naszych imprezach muszą mieć garnitur, krawacik”. Jeżeli pokażą mi choć jedno objawienie Pana Jezusa „w krawaciku”...
„Nie daje mi spokoju sprawa wyglądu Jezusa” – okazuje się, że pismo katolickie W Drodze nie ma w tym względzie aż takiej pewności jak organizatorka imprezy. „Jezus z obrazka to przystojniak: włosy do ramion, broda” – mówi tam jeden ksiądz. „Prawdopodobnie nosił zarost, bo mało kto się wtedy golił, włosy też rzadko podcinano, więc pewnie miał długie” – dodaje drugi. „Reszta to czysta fantazja i projekcja wyobrażeń danej kultury. Ewangeliści nie piszą też nic o jego charakterze i usposobieniu, bo to nie miało dla nich zupełnie znaczenia”.
U nas Jezus raczej o słowiańskiej urodzie, co na Bliskim Wschodzie było mało prawdopodobne, nie mówiąc już o Matce Boskiej, która w różnych regionach świata jest smagła, a nawet czarna. Niby nie ma to takiego znaczenia, ale jak na bibkę na Jasnej Górze trzeba się do niej upodabniać...
Traktowanie niepewnych zapisów sprzed 2000 lat jako wskazówek na życie codzienne wydaje się dość zwodnicze. Jeśli czytamy dzisiejsze zaklęcia, jaką wartością w chrześcijaństwie jest dziecko i jego ochrona, to trzeba wymazać z pamięci cały Stary Testament, gdzie rodzice byli skłonni składać Bogu ofiary z dzieci. Dzieci były w ówczesnym pojęciu własnością rodziców, przynajmniej tak długo, jak były słabsze i nie mogły oddać. W ogóle zresztą godzenie Starego Testamentu z Nowym jest największą ekwilibrystyką chrześcijaństwa, skoro ten pierwszy jest obrazem strasznego Boga tyrana, który w Nowym staje się dobrotliwy; można by pomyśleć, że z czasem polepsza się „jego charakter i usposobienie”.
Czytania przed zabawą sylwestrową tygodnika Do Rzeczy – jeśli nie chce się sobie zatruć zabawy – nie polecam, tym bardziej że i tak nie przeczyta się tam wszystkiego. Autorka jednego tekstu – podpisująca się jako Kataryna – przyszła zdaje się w spodniach, bo jej na łamy razem z nim nie wpuszczono.
Dzięki temu z naszego przeglądu prasy można się dowiedzieć więcej niż z samej prasy, bo teraz będzie przegląd tego, czego w niej zabrakło.
Z niezamieszczonego tekstu nie można się z Do Rzeczy dowiedzieć o decyzji urzędu stanu cywilnego, który – po interwencji Rzecznika Praw Dziecka – „odmówił wpisania do ksiąg aktu urodzenia dziecka, w którym rodzicami są dwie matki”. Mały Wiktor – według metryki syn dwóch Polek urodzony w Wielkiej Brytanii – w Polsce nie zostanie uznany za istniejącego.
Ponieważ pod tytułem „Dzieci gorszego sortu” na łamach Do Rzeczy Kataryna, jak wiadomo, nie komentuje, jaka z tego wynikła prawna i moralna brednia, więc to zacytujmy. „W teoretycznych dyskusjach można sobie pozwolić na komfort pryncypialności i cieszyć się, że państwo dało słuszny odpór «tęczowej zarazie», ale dobrze byłoby zauważyć, że problemy takich rodzin są całkiem realne. I pewnie niektóre dałoby się jakoś rozwiązać bez «zagrażania systemowi prawnemu», gdyby Rzecznik Praw Dziecka zrozumiał, że jest także rzecznikiem takich dzieci, a ułatwienie im życia naprawdę nie zniszczy tradycyjnej rodziny” – nie piszą Do Rzeczy.
„Wątpię, żeby matka Wiktora chciała kiedykolwiek skorzystać z pomocy Rzecznika Praw Dziecka, ale jeśli tak się stanie, usłużny rzecznik szybko się przekona, że sprawa jest bardziej skomplikowana i nie wystarcza sądownie zakazać transkrypcji zagranicznego aktu urodzenia dziecka. Jeśli Wiktor ma mieć polski akt urodzenia, trzeba mu będzie wymyślić ojca (...). Jeśli ojciec jest nieznany, matka i tak musi podać w urzędzie jakieś męskie imię jako imię ojca, jeśli tego nie zrobi, imię ojca wymyśli dziecku... kierownik urzędu stanu cywilnego, jako nazwisko wpisując nazwisko panieńskie matki” – dowiedziałby się czegoś z Do Rzeczy rzecznik, gdyby to wydrukowano.
„Pod tym względem mamy w Polsce jedną wielką fikcję” – nie pisze dalej Kataryna, a ciekawe jest, skąd się to wzięło. To już napiszmy my, skoro i tak niczego w piśmie Do Rzeczy się nie przeczyta. Przepis ten został wprowadzony po wojnie i miał na celu rozwiązanie problemu dzieci nieznanych ojców: do metryki urodzenia wpisywano imię męskie „powszechnie występujące na jakimś terenie”. Władze PRL-u rozwiązały w ten sposób problem „bękartów” i odtąd już każde dziecko miało tatusia.
Władze komunistyczne z obecnymi łączy tak wiele: również tworzenie fikcyjnej „prawdziwej rodziny” za wszelką cenę i podejście, że nie istnieją inne spodnie niż męskie.