Trzeba kochać ludzi
(Angora)
Marek Szajstek pracuje w recepcji już blisko 40 lat.
Prawie całe swoje zawodowe życie spędził w poznańskim Hotelu Rzymskim. Od początku pracował w recepcji. Był świadkiem wielu ciekawych, czasem zabawnych wydarzeń, poznał wiele znamienitych postaci. Nigdy nie myślał o zmianie miejsca pracy, choć propozycji nie brakowało. Do dziś traktuje hotel jak drugi dom.
Zawsze pogodny, uśmiechnięty, uczynny. Lubiany przez współpracowników, ale i przez gości. Bo oni są dla niego najważniejsi. Stara się zapamiętywać stałych bywalców. Wie, że ludzie to lubią. – Cieszą się, kiedy ich rozpoznaję, mam wrażenie, że wtedy czują się lepiej – mówi. – Dla mnie najważniejszy jest uśmiech, zadowolenie, miłe słowa i podziękowania. Daje to wielką satysfakcję.
W Hotelu Rzymskim w Poznaniu pracuje od 1 września 1980 r. – Jeszcze trwały strajki – wspomina. – Wtedy wszystko robiło się inaczej. Wypełniało się papiery, druki meldunkowe, rachunki, grafiki obłożenia, raporty. Były trzy książki meldunkowe. Jedna dla gości krajowych, druga dla tych pochodzących z KDL, czyli krajów demokracji ludowej, i trzecia dla turystów z państw kapitalistycznych. Do gości z KK zaliczało się także przyjezdnych z Chin, z Albanii i z Jugosławii. Dla osób z KK były też osobne druki zameldowania. I codziennie rano portier zawoził je do Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych.
Hotel Rzymski to jeden z najstarszych poznańskich hoteli. Znakomicie położony, nieopodal Starego Rynku. Zbudowany w latach 1837 – 1840 przez niemieckiego przemysłowca Augusta Krausego pod nazwą Hotel de Rome. Wyposażono go w ponad 50 apartamentów i 3 duże sale.
Z czasem budynek się rozbudowywał; około 1866 r. parter zajęły lokale handlowe. Wnętrza urządzono komfortowo. Salę restauracyjną powiększono i nakryto stropem podpartym na żeliwnych kolumienkach. W latach 1897 – 1898, budynek podwyższono. I tak hotel przetrwał do drugiej wojny światowej. Początek XX wieku zapisał się jako najpiękniejsza karta w historii tego obiektu. Po ostatniej przebudowie zmienił oblicze nie tylko zewnętrzne. Nowa klatka schodowa z kutą, ażurową balustradą wspierała się na marmurowych kolumnach. Restauracja mieściła się w tym samym miejscu co dziś, ale była większa. Na każdym stole stała lampa, a obok stojak z pojemnikiem do chłodzenia wina. Sala bankietowa na piętrze miała prawdziwie pałacowy charakter: olbrzymia, z ciemną kaligrafią sztukaterii na ścianach, z długimi żyrandolami, które odbijały się w wielkim lustrze u szczytu wnętrza.
Po pierwszej wojnie światowej w De Rome urządziły się redakcje kilku czasopism oraz firmy. Kilkanaście pokoi na ostatnim piętrze udostępniono studentom. Przez cały ten czas gwiazda De Rome świeciła pełnym blaskiem. Zgasła, kiedy mury hotelu runęły w czasie drugiej wojny światowej. Niestety, nie miała już szansy zaświecić od nowa po odbudowaniu w prostej, anonimowej formie pod nazwą Hotel Poznański przejęty przez „Hotele Miejskie”. W latach 70. obiekt włączony został do WPT „Przemysław”.
Hotel z taką tradycją i w takim miejscu zawsze cieszył się dużą popularnością. Jak pisał kiedyś w „Balladzie hotelowej” Wiesław Górnicki, takie obiekty mają ducha. I ten też ma.
– 99 procent osób, które przyjeżdżały do Poznania i występowały na Scenie na Piętrze, nocowało u nas – opowiada dyrektor hotelu Andrzej
Tkacz, który pracuje w Rzymskim od 1989 r. – Nocowało u nas wielu polityków, artystów, sportowców. Stałym gościem był Zbigniew Wodecki. Myślę, że nie ma znanej osoby, która by u nas nie nocowała. Niestety, z czasem nowe hotele to zmieniły. Konkurencja robi swoje. Ale chcemy utrzymać taki poziom, aby nie ograniczać gości wyłącznie do wyjmowania karty kredytowej. Staramy się z nimi rozmawiać, znać ich. I Marek Szajstek jest w tym doskonały.
W Rzymskim zatrudnionych jest 38 osób, w tym siedmiu recepcjonistów. – Pan Marek jest tu najdłużej. Jest już w wieku przedemerytalnym. To człowiek bardzo przywiązany do naszego obiektu. Taki pracownik to kapitał. Skarbnica wiedzy. A wykonuje nielekką pracę. Dyżury 11-, 12-godzinne. W niedziele, święta. Ma cechy „starego recepcjonisty”, ale potrafi dostosować się do nowych warunków, technologii, sposobów rozliczeń. Takich ludzi już się nie spotyka.
Ciekawostką jest fakt, że hotel jest własnością kurii biskupiej, która przejęła go w 1910 r. W latach PRL-u budynek dzierżawiły przedsiębiorstwa państwowe, a od 1991 r. zarządza nim spółka pracownicza. Jak mówi dyrektor
Tkacz, współpraca z kurią układa się bardzo dobrze.
Marek Szajstek trafił tu jako młody absolwent Policealnego Studium Hotelarskiego. – Od małego interesowałem się turystyką. Inne czasy, bez internetu, nawet przewodników nie było. Lubiłem podróżować z rodzicami autem. Po Polsce. Pojechaliśmy też do Bułgarii. Całą logistykę sam przygotowałem. Zatem było oczywiste, że potem chcę pracować w tej branży.
Po maturze rozpoczął jednak studia na Wydziale Prawa UAM, bo tak chciał ojciec. – Ale nie podobało mi się. Za dużo pamięciówki. To nie dla mnie. Zrezygnowałem. A kierunków turystycznych na uczelniach jeszcze nie było.
Poszedł do szkoły policealnej. Tam czuł się znakomicie. Po jej ukończeniu znalazł się w WPT „Przemysław”. – Ta firma skupiała 4 hotele w Poznaniu i 5 zajazdów w Wielkopolsce. I od razu znalazłem się w Hotelu Poznańskim. Trafiłem do recepcji. Pierwszego dnia miałem szkolenie, drugiego dyżurowałem z kimś doświadczonym. Na trzeci dzień pracowałem już samodzielnie. Znałem jednak ten obiekt, gdyż byłem tu na praktykach.
Mówi, że miał propozycję z jednego z hoteli Orbis, ale nie chciał tam iść do pracy, gdyż w recepcji byłby jednym z wielu. – A tutaj człowiek był sam. Kierownikiem, pracownikiem.
Po dwóch miesiącach dostał wezwanie do wojska. – Ale bardzo chorowałem, nie chciałem być w armii. I wyszedłem. Dokładnie po 94 dniach.
Wrócił do hotelu. – Wszystkiego szybko się uczyłem. Podobało mi się. To były czasy, kiedy pokoje nie miały łazienek, komfort był słaby. Ale w Poznaniu nie było zbyt wielu hoteli, więc obłożenie sięgało niekiedy nawet 102 procent. Jak to możliwe? Czasem ktoś zapłacił za nocleg, ale wyjechał i ten sam pokój wykorzystany był w ciągu doby dwukrotnie.
Gości nie brakowało. Nawet w stanie wojennym. – Było ich niewielu, ale byli. Wszyscy musieli mieć przepustki. Z czasem ludzi przybywało, aż frekwencja wróciła do normy.
Dodaje, że kiedyś nie było wycieczek zagranicznych. – Monopol na nie miał Orbis. U nas mieszkali tylko goście indywidualni. Najwięcej było osób w delegacji. A w soboty i niedziele odwiedzali nas studenci zaoczni, bo wówczas firmy płaciły im za nocleg i dojazdy. Było też sporo sportowców, całe drużyny.
Wspomina przyjazd drużyny koszykówki. – Taki team składa się z 5 zawodników na boisku, a 10 jest w składzie. A do nas przyjechał autobus z blisko 30 osobami. Asystenci, kierownicy sekcji, prezesi, wiceprezesi. Ci ostatni zawsze musieli mieć apartament.
Artystów gościło wówczas niewielu. – Ale nie było wtedy tylu scen, impresariatów i imprez. Sporo gości indywidualnych przejeżdżało przez Poznań tranzytem. Nad morze albo w góry. I zatrzymywali się na dzień, dwa, by zwiedzić miasto. Były też wycieczki. Krajowe. Nauczycieli, rolników z PGR, górników, hutników itd. Bywało, że niektórzy nie mieli siły, aby opuścić autobus.
Zdarzało się, że goście po prostu kradli. – Potrafili zabrać z pokoju szklanki, żarówki, korki do wanien oraz części z wnętrza radia czy telefonu, bo był kryzys i brakowało tego na rynku.
W latach 80. sporą grupę stanowili przybysze z krajów arabskich. – Najczęściej przyjeżdżali na polskie dziewczyny i aby napić się alkoholu. Było też wielu gości, których celem były Targi Poznańskie.
W hotelu był kiedyś sklep Pewexu. Dlatego siłą rzeczy kręciło się wielu cinkciarzy. – Ale prostytutek było niewiele, gdyż nie było u nas nocnego klubu.
Duże zmiany, zarówno w strukturze gości, jak i hotelu nastąpiły w latach 90. – Z inicjatywy dyr. Tkacza pracownicy utworzyli spółkę. I tak Hotel Poznański zmienił gospodarza. Zmieniono też nazwę na Rzymski. Z dwóch powodów. Jeden historyczny, a drugi, to że nazwa Poznański była mylona przez gości zagranicznych z Hotelem Poznań. Od 1991 w budynku funkcjonuje „Bistro Rzymianka”, a na przełomie wieków w noc sylwestrową roku 2000 otwarto restaurację „De Rome”.
Zmienił się również wystrój. Rozpoczęto remonty i przebudowę. – Trzeba było dostosować komfort i kategorię do nowych potrzeb i warunków dla gości. Wtedy jeszcze na etatach byli np. tapicerzy, malarze, stolarze, hydraulicy. Dziś korzystamy z usług firm zewnętrznych.
Zmieniać się zaczął też typ gości. – Coraz częściej odwiedzali nas artyści – aktorzy, muzycy, kabareciarze. Rzymski stawał się coraz bardziej modny. Niektórzy artyści, np. Michał Bajor, występowali w innym mieście, ale na noc wracali do nas. Wielu artystów ceniło i wciąż ceni nasz hotel za duszę, za klimat, za familijność. Znamy swoich gości i goście nas znają.
W Rzymskim nocowała cała artystyczna wierchuszka. – Poznałem wspaniałych ludzi. Wisławę Szymborską, Jerzego Dudę-Gracza, Władysława Bartoszewskiego, Gustawa Holoubka, Jerzego Stuhra. Praktycznie wszystkich znanych aktorów, piosenkarzy, polityków, pisarzy, poetów, dziennikarzy i sportowców.
Nie brakowało ciekawych i zabawnych sytuacji. – Np. jeden z artystów wynajął pokój, zapłacił za niego, ale spotkał w restauracji znajomego i przegadali całą noc. Konwersację kończyli już oczywiście w hallu. Innym razem jedna z aktorek już wyjeżdżała, zapłaciła, wyszła z hotelu i dopiero na ulicy zorientowała się, że nie ma ze sobą walizki.
W latach 90. w hotelu gościła grupa policjantów z Holandii na motocyklach. – Zepsuły się im jakieś części. Poszli więc do pobliskiej komendy z prośbą, aby szybciej połączono ich z kolegami w kraju. Ale wizyta skończyła się fiaskiem, bo z komendy nie było telefonicznego wyjścia na Zachód. A poza tym nikt nie mówił ani po angielsku, ani po niemiecku.
Kiedy indziej znany artysta poszedł do sklepu po kolejne butelki wina. – Kiedy wracał, obie w hallu wypadły mu z ręki i się rozbiły. Długo pachniało alkoholem. Zdarzało się również, że niektórzy wracający do hotelu dawali recital przed recepcją.
W latach 90. nocowała w Rzymskim jedna z kapel góralskich. – Po powrocie z koncertu i po konsumpcji alkoholu w pokojach ok. godziny 5 rano rozpoczęło się muzykowanie. Trzeba ich było nieco uciszyć. Wielu znanych artystów, żeby wpisać się do księgi pamiątkowej, musiało korzystać z pomocy drugiej osoby, która prowadziła im rękę z długopisem.
Na początku lat 90. zaczęły przyjeżdżać grupy ze Wschodu, z różnych republik. – Pamiętam grupę z Azji. Pościągali z łóżek poduszki i kołdry i spali na samych materacach. Nieprzywykli spać po europejsku.
W czerwcu 1994 r. oficjalnie kończyła działalność Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. – Pożegnanie ze słuchaczami mieli w Poznaniu. Wszyscy u nas mieszkali. Alina Grabowska, Jan Nowak-Jeziorański, Zdzisław Najder.
Kiedyś zdarzało się, że goście zostawiali recepcjoniście napiwek. – W latach 80. i 90. było to normalne. Zwłaszcza od gości z Zachodu. Największy to 50 DM, a to było wtedy więcej niż miesięczna wypłata. Były też prezenty. – Od Skandynawów dostałem dwa piękne długopisy i zegarek elektroniczny. Nazajutrz zaniosłem je do komisu. Po kilku dniach odebrałem pokaźną kwotę – większą niż pensja. Gadżety sprzedały się od razu, bo był to okres komunijny.
W 2008 r. wystąpił w filmie. – Skromny epizod miałem w obrazie Macieja Odolińskiego „7 minut”. Zagrałem recepcjonistę u boku Przemysława Sadowskiego i Agnieszki Różańskiej.
Jest udziałowcem w spółce prowadzącej hotel, a przez 23 lata zasiadał w radzie nadzorczej. Najbardziej kocha jednak pracę w recepcji. Przez jego ręce przeszły setki tysięcy dowodów osobistych, paszportów, dokumentów tożsamości. – Aby pracować w tym miejscu tyle lat, trzeba kochać ludzi. I umieć z nimi rozmawiać.