Najważniejsze, to mieć dobre serce
(Gentleman)
Rozmowa z Katarzyną Jungowską, reżyserem.
– Wychowałaś się w artystycznej rodzinie. Od dziecka towarzyszyła ci atmosfera świata filmu. Dziś, z perspektywy czasu, jaka myśl przychodzi ci do głowy, kiedy patrzysz wstecz przez ten pryzmat?
– Pamiętam, że moja mama kazała mi się uczyć biznesu. I miała rację. (śmiech). – Dlaczego? – Świat filmu nie jest łatwy. Ot tak, po prostu, nie stajesz się artystą. W wypadku mojej profesji trzeba napisać scenariusz, znaleźć fundusze na jego realizację, chętnych producentów. Generalnie zadbać o wszystkie szczegóły związane z realizacją projektu. Ja mam olbrzymie szczęście, bo producenta swojego debiutu („Piąte: nie odchodź” – red.) znalazłam w domu, to mąż mojej mamy Eryk Stępniewski. Dostałam za ten film nagrodę dla najlepszego debiutu roku – Nagrodę imienia Janusza Kuby Morgensterna „Perspektywa”. Szkoła edukująca w zakresie biznesu i to, że pracowałam w agencjach reklamowych, a dopiero później zajęłam się realizacją marzeń, czyli robieniem filmów, pozwala mi patrzeć na branżę szerzej, bardziej realnie.
– Tę szkołę skończyłaś w Stanach; długo tam mieszkałaś, ale zaraz po powrocie do Polski poszłaś do szkoły aktorskiej, chciałaś grać. Ostatecznie jednak przeniosłaś się na reżyserię. Dlaczego?
– Po pierwsze w tamtym momencie, jeśli chodzi o granie, miałam zbyt silny akcent amerykański. Mieszkałam w Stanach osiem lat i sporo czasu zajęło mi pozbycie się tego specyficznego sposobu mówienia. Po drugie okazało się, że nie lubię siebie w oku kamery. Jestem wobec siebie bardzo krytyczna. Podobnie mam, kiedy słyszę swój nagrany głos. Generalnie wolę pokazywać kogoś, kto mi się bardziej podoba niż ja sobie. Kogoś, kto w moim przekonaniu bardziej zasługuje na to, żeby być przed kamerą. Kiedy za nią stoję, mam poczucie, że mogę takiej osobie pomóc przeanalizować postać, podpowiedzieć, co może zrobić, żeby powstało coś szczególnego. Wolę wymyślać, niż wykorzystywać własne ciało, żeby pokazywać.
– To, o czym mówisz, to wynik braku pewności siebie, kompleksów?
– Nie sądzę, bo jak robisz film, to pokazujesz, co masz w głowie.
– Co masz w głowie, kiedy myślisz o sobie?
– Staram się o sobie za dużo nie myśleć (śmiech). Raz jestem pewna siebie, z uśmiechem na twarzy prę do przodu, a innym razem zastanawiam się, czy to wszystko idzie w dobrym kierunku, czy nie powinnam mieć „normalnej” pracy na przykład. Taka trochę ze mnie Alicja w krainie czarów. Fajnie jest robić filmy, cudownie je oglądać, uwielbiam w ogóle artystów, ale czasami trzeba stanąć twardo na ziemi. Gdyby nie moja mama, byłoby mi ciężko realizować wszystkie moje projekty i jeszcze spinać koniec z końcem. Doceniam to, co dostaję.
– Nie uważasz, że jak jesteś aktorem/aktorką, to bardziej wystawiasz się na ocenę niż jako reżyser?
– Dlaczego tak uważasz? Myślę, że tak nie jest. Moja praca jako reżysera, całokształt, którego elementem są aktorzy, jest tak samo oceniana jak ich gra. Czuję się jako reżyser, twórca filmu, odpowiedzialna za wszystko, co się z nim wiąże, i myślę, że widzowie podobnie to postrzegają.
– Słuchaj, a może jest tak, że brzemię twojej mamy Grażyny Szapołowskiej spowodowało, że nie chciałaś być z nią porównywana jako aktorka?
– Miałam przez to, że mama jest cenioną aktorką, wysoko postawioną poprzeczkę, ale podniosłam ją sobie dodatkowo sama. Wymagam od siebie perfekcjonizmu. Czy to ma związek z mamą i jej osiągnięciami? Pewnie tak.
– Ludzie wokół ciebie też oczekują w związku z rodzinnymi powiązaniami, że będziesz lepsza? – W moim mniemaniu tak. – To cię nie blokuje? – Kiedy jestem na planie, nie mam w ogóle żadnej blokady, ale kiedy przychodzi moment pokazania filmu światu, szukam wyjścia ewakuacyjnego (śmiech). Zblokowana nie jestem, ale gotowa do ucieczki zawsze (śmiech).
– Od dawna tak masz?
– Od zawsze. Odchorowywałam każde zaliczenie w szkole. Z nerwów dostawałam wysypki. Jak okazywało się, że dostałam czwórkę czy piątkę, schodził stres, znikała egzema. Dziś, kiedy pracuję, nie denerwuję się, bo wiem, co robię i po co, ale kiedy moja praca jest oceniana przez innych, zaczynam się przejmować.
– Ktoś powiedział ci, że to, co robisz, jest słabe, że tak bardzo boisz się oceny?
– Nie, nikt nigdy nie przyszedł i nie skrytykował mojej pracy tak otwarcie, ale nigdy nie wiadomo, co ludzie myślą, a nie wypowiadają. Im więcej mam doświadczenia w tej branży, tym łatwiej idzie mi jednak robienie swojego i nie zastanawianie się nad tym, co ludzie myślą. Ilu jest ludzi, tyle jest opinii.
– Kiedy byłaś małą dziewczynką, podglądałaś mamę, jak uczyła się roli, chciałaś być taka jak ona?
– Dla mnie uczenie się na pamięć zawsze było trudne. Poza tym dzieciństwo jawi mi się jak cygański tabor. Nie umiem ci zdefiniować pojęcia rodzinnego domu. Dopiero od niedawna jestem osadzona w konkretnym miejscu. Większość dotychczasowego życia spędziłam w drodze, na walizkach, na planach filmowych. Pamiętam na przykład, że jako dziecko byłam z mamą na planie filmu „Bez końca” Krzysztofa Kieślowskiego. Niedawno, kiedy był pokaz mojego filmu, podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że mnie pamięta z tego planu, że pamięta, jak zerwałam Krzyśkowi Kieślowskiemu okulary z głowy (śmiech). Przywołał w mojej głowie to wspomnienie, które było gdzieś głęboko ukryte, a przecież jest fajne, miłe. Mam też jednak w pamięci ciągłą mamy nieobecność, jej radosne pojawianie się z prezentami, kolejne bolesne rozstania. Do czwartej czy piątej klasy szkoły podstawowej mieszkałam z babcią. Mama pod wspólnym dachem, że tak to nazwę, pojawiła się dopiero później.
– Czujesz, że to było złe, że mamy w twoim życiu głównie nie było, a była babcia?
– Nie. Babcia nauczyła mnie miłości, cierpliwości, spokoju. Mama musiała pracować, bo nie było taty. W moim wychowaniu pomagała jeszcze ciocia. Jestem ukształtowana przez kobiety. To moja siła.
– Ty teraz też sama wychowujesz córkę.
– Tak. Pomaga mi mama. Stanowimy we trzy grupę silnych kobiet, a naszym męskim wsparciem jest Eryk, mąż mojej mamy.
– W jakim kierunku rozwijają się zainteresowania twojej córki? Jest studentką, będzie kolejną artystką w rodzinie?
– Karolina studiuje w Collegium Civitas socjologię i dodatkowo w Warszawskiej Szkole Filmowej śpiew teatralny i sceniczny. Bardzo bym chciała, żeby miała siłę to połączyć. Czeka ją wiele pracy, ale myślę, że da sobie radę.
– Znajomości, które twoja mama wypracowała przez lata pracy na scenie, przełożyły się w jakiś sposób na twoją aktywność zawodową? Miałaś dzięki niej łatwiej?
– Absolutnie nie! Znajomości mojej mamy to jej znajomości, a moje są moje. Chcę współpracować z ludźmi w moim wieku i z młodszymi, choć oczywiście cenię twórców pokolenia mojej mamy. Jeśli mogę w ogóle mówić o wykorzystywaniu znajomości, to Eryk, mąż mamy, chciał zrobić film i zaproponował mi współpracę. Zrobiliśmy razem, tak jak wcześniej wspomniałam, „Piąte: nie odchodź”. Bardzo się cieszę, że wsparł mnie w debiucie. To mi dało wiatr w żagle, szczególnie że funkcjonuję na bardzo konkurencyjnym rynku. Jest mnóstwo osób, które mają świetne pomysły na filmy. Znaleźć w tym tłumie fundusze na realizację własnego pomysłu nie jest łatwo. Trzeba być superbiznesmenem, żeby coś takiego zrobić. Mnie się kolejny raz udało, przekonałam do swojego nowego projektu „Wiedźma” Roberta Ziółka. Zaryzykował i mam nadzieję, że będzie z tego dumny.
– Zaprosiłaś na plan „Wiedźmy” znanych aktorów...
– Daniel i Rafał Olbrychscy, moja mama Grażyna Szapołowska, Ada Chlebicka, Aleksandra Linda. Jest się kim pochwalić.
– Mama na planie słuchała twoich uwag?
– Nie miałam żadnych uwag. Przyszła, zrobiła, co miała zrobić, i poszła.
– Czyli miała swoją wizję i ją zrealizowała? Nic nie miałaś do powiedzenia?
– Nie, przekazałam mamie, czego oczekuję, jak widzę jej zadanie i ona je wykonała perfekcyjnie, dwa duble i po robocie.
– I po pracy z wybitnymi reżyserami, jak choćby z Wajdą, mama nie ma zastrzeżeń, że popełniasz błędy początkującego? Nie poucza cię, nie wchodzi w twoje buty?
– Nie, świetnie nam się razem pracuje. Często o tym mówi publicznie. Generalnie lubimy razem coś robić i umiemy oddzielać nasze prywatne relacje od planu filmowego. Z drugiej strony dzięki temu, że tak dobrze się znamy, szybciej się rozumiemy.
– Jakie cechy ułatwiają ci pracę na planie?
– Łatwo nawiązuję znajomości z ludźmi, wchodzę z nimi w relacje. Wszyscy mnie tak od razu czują i lubią. – A te, które utrudniają życie? – Bywam uparta, chcę robić wszystko po swojemu. Zanim zrozumiem, że ktoś inny może mieć rację, mija trochę czasu.
– Jakimi wartościami kierujesz się w życiu?
– Według mnie trzeba mieć dobre serce, żeby dobrze żyć. Wierzę, że skoro ja jestem dobra, to inni ludzie też są tacy. Nie wolno się też poddawać. Każde niepowodzenie jest nauką. Jeden krok zrobiony w tył nie oznacza, że mamy się całkiem zatrzymać. Nigdy nie wolno się poddawać. Tego powinno się uczyć od szkoły podstawowej. Takiego podejścia do życia.
– Dzięki takiemu myśleniu nie masz chwil zwątpienia?
– Oczywiście, że mam. Co drugi dzień. Siadam sobie wtedy cichutko w kącie i czekam, aż mi przejdzie (śmiech). – I przechodzi? – Na ogół przechodzi, a jak za długo to trwa, to idę do mamy i ona mówi: Czym ty się przejmujesz, daj spokój, jesteś świetna. Ale jak coś spartaczę, postąpię nie tak jak należy, to mówi: Zachowuj się, Kaśka (śmiech). Jest równowaga, nie tylko głaskanie po głowie i zachwyt.
– Masz jakieś swoje wzory do naśladowania, jeśli chodzi o polską reżyserię?
– Do naśladowania – nie, do podziwiania – tak. Janek Komasa i jego „Boże ciało” – świetne. Piotrek Łazarkiewicz był cudownym człowiekiem o złotym sercu i robił doskonałe filmy. Bardzo lubię też Bodo Koxa, a Jacek Bromski ma w swoich filmach doskonałe dialogi. Myślę też, że moja mama byłaby dobrym reżyserem. Chciałabym zobaczyć jej film, dowiedzieć się, co ona ma w tej głowie (śmiech).
– W najbliższym czasie czeka cię promocja „Wiedźmy”. Co potem?
– Mam w planach kolejne cztery scenariusze. Dużo pracy przede mną. Skupiam się na niej.