Szukamy ciągu dalszego – Zaczynałam od prostytutki
Grała w filmach i spektaklach teatralnych. Jednak publiczność najbardziej zapamiętała Barbarę Rylską z jednej roli
Barbara Rylska grała w filmach i występowała w kabaretach.
Aktorka, artystka estrady i kabaretu, piosenkarka. Przez wiele lat związana ze stołecznym Teatrem Kwadrat. Występowała w musicalach oraz koncertowała w kraju i za granicą. Gościła w kabaretach Szpak, Dudek oraz w tym najsłynniejszym – telewizyjnym Kabarecie Starszych Panów. Bodaj najbardziej kojarzona jest z epizodem żony „wiecznego” dyrektora w komedii Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana”.
Spotykamy się na stołecznym Mokotowie. Mieszka w starej kamienicy. – Cały dom remontują. Ciągle coś robią, hałas, brud. To uciążliwe. Ale kamienica staruszka już się sypała.
Mieszka tu ponad 40 lat. Od ośmiu lat jest na emeryturze. – Odeszłam z Teatru Kwadrat. Dopóki był jeszcze przy ulicy Czackiego, w centrum Warszawy, było w porządku. Ale jak już załatwiałam formalności, znajdował się w nowym miejscu – przy alei Niepodległości.
Dodaje, że w wieku emerytalnym była już znacznie wcześniej. – Ale jakoś nie potrzebowałam zmian, nie chciało mi się iść na emeryturę. Póki była praca i siły. Nie odczuwałam trudów, nie czułam się zmęczona. Chciałam być przez cały czas zawodowo aktywna.
Teraz, po tych ośmiu latach, tylko sobie „leniuchuje”. I wcale nie brakuje jej teatru, sceny. – Gdybym była potrzebna jako jakaś babcia, to pewnie bym jeszcze zagrała.
Śmieje się, że do lenistwa można się przyzwyczaić. – Po odejściu z teatru były momenty nudy. Zrywałam się czasem, patrząc na zegarek, że powinnam jechać do teatru. Bo wszystkie domowe sprawy tak były poustawiane, aby nie przeszkadzały w pracy scenicznej.
Mówi, że w ostatnim okresie pracy w teatrze było znacznie mniej zajęć i spektakli. – Nie grałam na pełnych obrotach jak kiedyś. Zatem już wcześniej przyzwyczajałam się powoli do tego lenistwa. Byłam już trochę wiekowa, więc brakowało dla mnie postaci do kreowania.
Od urodzenia jest warszawianką. W stolicy skończyła szkołę podstawową i średnią. – Poszłam do Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Warszawa”, którym kierowała Mira Zimińska i Tadeusz Sygietyński. Najpierw tylko śpiewałam, ale w którymś momencie prof. Stanisław Miszczyk, fachowiec od baletu, zapytał, kto to jest ta kaczka. Ja bowiem nigdy do chudych nie należałam. Stwierdził, że zrobi ze mnie kobietę. I zrobił. Na wiosnę, po kilku miesiącach, byłam taka jak wszyscy. Ale kosztowało mnie to wiele pracy. I łez. Bo profesor bił mnie kijem po nogach. W ten sposób poprawiał pozycje.
Występowała tylko w PZPT „Warszawa”. – Kiedy umarł Tadeusz Sygietyński, wzięli nas do „Mazowsza”. Ale ja odeszłam, ponieważ byłam już w szkole teatralnej.
Wspomina, że o PWST myślała już wcześniej. – Nigdy jednak nie wierzyłam, że tam się dostanę. Przez cały okres nauki w szkole aktywnie uczestniczyłam w akademiach, w różnych imprezach. Miałam takiego aktorskiego zęba.
Do szkoły teatralnej trafiła zupełnie przypadkowo. – Poprosił mnie Henio Rutkowski, tancerz, abym mu towarzyszyła, kiedy szedł na egzamin do PWST. Miał jednak wadę zgryzu i nie przeszedł egzaminu. A ja podeszłam tak zupełnie spontanicznie, z biegu, i się dostałam.
Już w czasie studiów pojawiła się na scenie słynnego STS, w bardzo – jak to określa – zacnym towarzystwie. – Niestety, przestałam występować, bo musiałam dużo czasu poświęcać na naukę. Potem jednak sporo występowałam. Śpiewałam, tańczyłam w klubach; jeździliśmy też po jednostkach wojskowych.
W repertuarze miała piosenki 20-lecia międzywojennego, m.in. „Sex appeal”, „Ja się boję sama spać”, „Bubliczki” czy „Blady Niko”. Skąd takie utwory? – Miałam muzykalną rodzinę. W domu stał duży patefon na korbę i było też sporo płyt. To był zbiór najlepszych przed wojną piosenek w najlepszym wykonaniu. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ja to wszystko umiem zaśpiewać. A potem wszyscy mnie prosili, abym to robiła. Byłam bardzo w stylu tamtego okresu. Razem z Bohdanem Łazuką pasowaliśmy do tego repertuaru.
Bardzo chwalono ją za interpretacje utworów z tamtych czasów. Za całokształt działalności związanej właśnie z tamtym okresem uhonorowano ją Nagrodą Specjalną Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Złotym Liściem Retro. Bohdana Łazukę zresztą także.
Zaraz po studiach dostała angaż do Teatru Komedia. – Debiutowałam w „Królowej przedmieścia”, w spektaklu wyreżyserowanym przez Jerzego Rakowieckiego. Kreowałam główną postać. Była to pierwsza rola nieśpiewana, bo wcześniej poza STS występowała już w Teatrze Ateneum im. Stefana Jaracza w widowisku muzyczno-estradowym „Wodewil i piosenka” wyreżyserowanym przez Kazimierza Rudzkiego.
Na scenie Teatru Komedia występowała przez osiem lat. Potem trafiła do Teatru Ludowego.
Zaraz po studiach debiutowała również przed kamerą. Najpierw telewizyjną. Zagrała w spektaklu Teatru TV „Podróż” według Stanisława Dygata w reżyserii Stanisława Wohla. – Wystąpiłam w roli panny lekkich obyczajów, a zatem można powiedzieć, że zaczynałam od prostytutki ( śmiech).
Natomiast na planie filmowym pojawiła się nieco później – u Jana Batorego w rasowym kryminale „Ostatni kurs”. Grała rolę piosenkarki Krystyny, szefowej szajki. Zaraz potem wystąpiła w komedii „Smarkula” w reżyserii Leonarda Buczkowskiego u boku Bronisława Pawlika. Podkreśla, że to rola filmowa najbardziej przez nią zapamiętana. – Nie była to banalna kreacja. Bo takie nie istnieją. Nie istnieją banalne postaci. W spektaklu, w teatrze – każda postać jest ważna.
Później grała już wszędzie. Zarówno w teatrze, jak i w telewizji oraz filmie. Czasem występowała też w radiu. – Brakowało mi jednak na to czasu. Ale miałam go na kabaret. Zaczynałam w kabarecie Szpak u Zenona Wiktorczyka w sali na piętrze w hotelu Bristol. A potem trafiłam do kabaretu Dudek Edwarda Dziewońskiego.
Znajomość z Edwardem Dziewońskim zaowocowała propozycją pracy w Teatrze Kwadrat, którym wówczas kierował. – On ten teatr wymyślił i był jego dyrektorem. Wcześniej razem graliśmy na scenie Teatru Ludowego w „Operze za trzy grosze”.
W Teatrze Kwadrat spędziła całe późniejsze zawodowe życie. Śmieje się, że towarzyskie także.
W filmie też występowała, ale z czasem, jak mówi, były to coraz mniejsze role. – Nigdy nie przepadałam za filmem. Trzeba było wstawać o 4 rano, o 6 być w charakteryzatorni. A potem godziny czekania na wejście. To mi nie pasowało.
W tamtym czasie w słynnej komedii Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana” zagrała swoją bodaj najbardziej znaną rolę filmową – żonę „wiecznego” dyrektora, w którego postać wcielił się Jerzy Dobrowolski. W kanonie znalazła się jej kwestia, gdy mówi: „Mój mąż z zawodu jest dyrektorem”. Prawie każdy Polak pamięta tę scenę.
Przez wiele lat nie była w ogóle obecna w filmie. Skoncentrowała się na rodzinie i na grze w teatrze. Powróciła po blisko dwóch dekadach. Zagrała w kilku serialach, m.in. w „Rodzinie zastępczej” i w „Lokatorach”.
Jest też jedną z bohaterek słynnej anegdoty, którą potem opowiadało wielu artystów. Wspomina ją z dużą radością. – Mieliśmy próbę w Sali Kongresowej przed galą „Złotej Maski”. Ja byłam na scenie. W pierwszym rzędzie siedziała Kalina Jędrusik. I zapaliła papierosa. Przyszedł strażak i powiedział, że tu nie wolno palić. Na to ona: „Odp… się”. Zaskoczony takim zachowaniem Kaliny strażak poszedł gdzieś, a na scenie zaszła zmiana. Weszła tam Kalina, a ja usiadłam na jej miejscu. I wtedy wrócił wzburzony strażak, nie zauważywszy, że w pierwszym rzędzie coś się zmieniło. I powiedział do mnie: „Ja też umiem przeklinać, ty stara kur…!”.
Była zdumiona. Nie wiedziała, o co chodzi. – Dziś wszyscy się z tego śmieją, wtedy zresztą też wszyscy się śmiali, poza mną. Poszłam więc powiedzieć o tym reżyserowi spektaklu Edwardowi Dziewońskiemu. Gdy dowiedział się, jak strażak się zachował, pomyślał, że chłop chyba postradał zmysły, wyzywając mnie bez żadnego powodu. I urażony tym wszystkim postanowił interweniować. Podszedł do strażaka i powiedział wprost: „A pan jesteś ch…!”. Problem w tym, że to był już inny strażak, nie ten, który wcześniej pojawił się na widowni.
Zaznacza, że lepiej czuła się w rolach komediowych. – Miałam paskudne dzieciństwo. Czas wojny, okupacji, miałam dosyć smutku. Śmiech znaczył wypłynięcie na powierzchnię. Po oddech, po życie.
Prostuje, że – wbrew sugestii jednej z gazet – nigdy nie wypowiadała się dla „Moskiewskiego Komsomolca”. Sugerowano tam, iż od kiedy przebywa na emeryturze, czas spędza w daczy na działce. Że zbudowała tam dom, aby mieć gdzie uciekać od miejskich kłopotów i rodzinnych awantur. – Nie wiem, skąd się to wzięło. Nie mam domu na wsi. A szkoda. Bo z wielką przyjemnością bym tam wyjeżdżała.
Niestety, nie ma dzieci ani wnuków. – Tak się złożyło. Nie stało się tak z powodu pracy, kariery, braku czasu. To raczej efekt kłopotów zdrowotnych.
Czasami narzeka, bo choć nie jest jej źle na emeryturze, to czuje się jakby niepełna. – Czegoś mi po prostu brakuje – mówi artystka.