„Halka” po wiedeńsku
Moniuszko podbija stolicę Austrii.
Sobotni wieczór 14 grudnia w kuchni Katarzyny i Piotra Beczałów w Wiedniu pachnie ciastem. Śpiewak Piotr Beczała, wielbiony przez austriacką publiczność, uznawany przez wielu za pierwszego tenora światowych scen, jak gdyby nigdy nic przygotowuje ciasto – szarlotkę z posypką i rodzynkami. Na koniec lepi „wykończenie”; na okrągłym wypieku ukazuje się napis: HALKA.
Nazajutrz, w niedzielny wieczór, na deskach najmłodszej wiedeńskiej opery Theater an der Wien, od 13 lat podejmującej się odważnych realizacji mniej znanych dzieł, wyczekiwana premiera opery Stanisława Moniuszki „Halka” w reżyserii Mariusza Trelińskiego. „Halka” to wspólna produkcja Theater an der Wien i Opery Narodowej w Warszawie. Piotr Beczała występuje po raz pierwszy w roli Jontka. „Halka” w Wiedniu jest efektem jego starań, by słynna polska opera narodowa weszła na wiedeńskie salony.
Ciasto przed premierą to nie przypadek. – Mąż został po studiach zaangażowany w operze w Linzu i tam zaczął piec ciasta na premiery, a więc tradycja trwa już 27 lat! Pieczenie go odstresowuje, a kolegów cieszy – uśmiecha się Katarzyna Beczała. To ciasta „na szczęście”. Tenor, jak mówi żona, ma szeroki „repertuar”. – Przebojami są placek ze śliwkami i z posypką, makowiec i szarlotka.
Zaczęło się od mamy pana Piotra, która piecze wspaniałe ciasta, zwłaszcza drożdżowe. – Piotr już w dzieciństwie pomagał jej wyrabiać ciasto, i tak nauczył się tej sztuki, którą kontynuował od początku naszego małżeństwa – dodaje pani Katarzyna. Przepis na szarlotkę Piotra Beczały znajduje się także w książce z przepisami gwiazd operowych scen „Oper kocht” ( Opera gotuje).
Siata z ciastkami i próby przy cmentarzu
Słodycze towarzyszą pracy nad wiedeńską „Halką”. Korepetytor, znakomity pianista, organista i śpiewak, wykładowca akademicki Marcin Kozieł od dziesięciu lat przygotowuje artystów w Theater an der Wien. Już w 2017 wiedział, że będzie pracował przy operze Moniuszki. – Zacznijmy od klimatu tej pracy: był najcudowniejszy chyba ze wszystkich produkcji, jakie tu grałem. To jak sen – jesteś w Wiedniu i okazuje się, że nagle cały teatr mówi po polsku. Masz swoje kawały, język, konteksty, żarty. To też jest cudowne, że są sami swoi – Tomasz Konieczny, Piotr Beczała, Lukas Jakobski, który też był tu parę razy, no i Rosjanin, absolutnie cudowny człowiek, wielki, postawny facet. Do tego wspaniały muzyk w postaci Łukasza Borowicza, dyrygenta, który wprowadza nieziemską atmosferę – żyć nie umierać. I jeszcze jedno: nie każdy wielki artysta przynosi na każdą próbę siatę ciastek, a Piotr Beczała przynosił – entuzjazmuje się Kozieł.
Ta praca, „to szczęście”, trwała sześć tygodni. To nie jest tak, że artyści operowi pracują w luksusach, „w wiankach, w kwiatach”, jak mówi Kozieł. Pierwsze kilka tygodni ćwiczy się w hali prób położonej przy... Cmentarzu Centralnym w Wiedniu, kawał drogi od centrum. To brzydkie miejsce: hala otoczona betonem, obok gigantyczna nekropolia, do tego jesień, ciemno, buro, depresyjnie. – Mimo to nie pamiętam, kiedy z taką ochotą chodziłem na próby, właściwie godzinę jeździłem rowerem. Cztery tygodnie grania rano i wieczorem w tym brzydkim miejscu; nawet jak partie czy cały chór musiałem wyśpiewać i grać, bo chóru nie było albo solistka była chora, nie narzekałem. Czułem, że to niesamowite, że możemy tę operę zrobić – opowiada korepetytor solistów.
Potem już w teatrze odbywały się próby na dużej scenie z orkiestrą, sześć razy w tygodniu, od rana do wieczora, od 10 do 18, albo popołudniowa sesja od 13 do 20, czasem do 22. Do otwartej dla publiczności próby generalnej 13 grudnia, akurat dla Polaków symbolicznej daty. Tłumy. Miejsca zajęte do ostatniego. Głównie przez Austriaków, ale trochę rodaków Moniuszki też było słychać. Już podczas przerwy i szybkich „badań opinii” publiczności przy papierosie można było powiedzieć „Wiedeń zdobyty!”, co sprawdzała na gorąco redaktorka polonijnego magazynu Jaga Hafner, zaproszona zresztą miłym gestem na tę próbę przez Jontka – Piotra Beczałę.
Polska opera w Wiedniu z Amerykanką w roli głównej
Opera Moniuszki w Wiedniu to lata starań Piotra Beczały, by „Halkę” wystawić w sercu operowego świata, tu, gdzie operą się oddycha. On, jako Jontek, i Janusz w wykonaniu Tomasza Koniecznego są ulubieńcami tutejszych melomanów; do tego chór Arnolda Schoenberga i orkiestra ORF Radio-Symphonieorchester Wien w rękach Łukasza Borowicza to pewne punkty spektaklu. Pozostawała zagadka realizacyjna, jak też Austriakom polską operę pokaże dzielący czasami publiczność Mariusz Treliński. Czy zerwie z góralskim kostiumem? Jak sprawi, żeby Moniuszko był czytelny i poruszający dla kogoś, kogo nie interesuje, czy to polski, czeski czy francuski „narodowy” autor? Bo że tematyka jest uniwersalna, nikt nie wątpi, ale co do muzyki – takiej jeszcze w Wiedniu nie grano. Poza produkcjami niezależnymi śpiewaczki Sabiny Zapiór, która prezentowała m.in. „Halkę” w wiedeńskich dzielnicowych obiektach kultury.
Słów kilka o Halce, czyli Amerykance, śpiewaczce Corinne Winters. – Jeśli Amerykanka mówi bezbłędnie „pląsająca rybka” albo „w trzęsącym się sercu”, to nie ma się czego czepiać. Nauczyła się fenomenalnie tekstu, podobnie posługiwania się nim we frazie. Jest bardzo pokorna wobec uwag. Po reżyserze, choreografie, krawcowej jeszcze ja suszyłem jej głowę – przyznaje korepetytor i językowy „detektor” Marcin Kozieł.
Odkrycie dla niepolskich uszu i oczu
Theater an der Wien podczas premiery „Halki” 15 grudnia, kiedy dominującym, a na pewno wyraźnie słyszalnym językiem był język polski, pisano: „Polska leży w Wiedniu”. Chyba już wtedy na podstawie reakcji publiczności, pomimo chwilowego buczenia pod adresem reżysera, można było potwierdzić, że „Halka” podbiła, a na pewno zainteresowała międzynarodową publiczność. „Nie tylko dla polskich uszu” – napisano nazajutrz. Brzmienia Moniuszkowskich arii, dla nas z trudem dające się słuchać na świeżo, były tu odkrywane, słuchane, podobały się, czasem porywały. Choć to muzyka bardzo odległa od klasyków, ale i awangardy, których słucha wiedeńska publiczność, to właśnie osłuchanie, gotowość do poszukiwań, otwierania się na nieznane, przygotowanie publiki pozwoliło Moniuszce, jak każdemu innemu kompozytorowi, być ocenianym za muzykę, a nie za „operę narodową”. Bo ten i ów obawiał się, że polsko-austriacka produkcja będzie jakimś kolejnym polskim, narodowym manifestem. Ale na to nie pozwolił Mariusz Treliński, zrywając ze świątobliwą góralszczyzną, przenosząc akcję do czarno-białego op-artu, psychodelicznych obrazów jak u Davida Lyncha, a nawet – jak ktoś napisał – do kryminału, thrillera, momentami glamour. Obrazy jak w filmie. Szybka akcja, ruchoma scena; cięcie, akcja, światła, cięcie, akcja, ciemność. – Jak nigdy już przed premierą wykupione było 85 proc. biletów na wszystkie spektakle, szturm, busy i pociągi z Polski jadą na tę „Halkę” – przyznaje Marcin Kozieł.
Moniuszko i praca nad operą odkryła też nieznane oblicze Theater an der Wien. – Jestem w bufecie i widzę pewnego dnia, że całotygodniowe menu napisane jest po polsku. Bez byków. Pytam bufetowego, którego znam już nie wiem ile lat i zawsze rozmawiamy po niemiecku, kto tak bezbłędnie napisał. – Ja. Jestem Polakiem – opowiada Kozieł.
„«Halka» potwierdziła swoją reputację opery narodowej, a także wysadziła ją w powietrze. Ten ciasno utkany dramat miłosny jest odkryciem również dla niepolskich uszu i oczu”, napisano w austriackiej prasie. Ostatni spektakl odbędzie się w sylwestra. Kolejny w lutym już w Warszawie.