Płaczę do dzisiaj
Rozmowa z JAGNĄ MARCZUŁAJTIS, byłą czołową snowboardzistką świata, czwartą zawodniczką na IO w Salt Lake City
Tomasz Zimoch rozmawia ze snowboardzistką Jagną Marczułajtis.
– Zazdrościsz skoczkom narciarskim? – Wyników, czy popularności? – Głównie tego, że startują w Polsce w zawodach Pucharu Świata.
– To fantastycznie, ale mają odpowiednie obiekty i dlatego mogą występować przed polską publicznością.
– Nie ma w Polsce stoków, by rozegrać zawody w snowboardzie?
– Przed laty wygrałam w Zakopanem mistrzostwa świata juniorów. Odbywały się na Nosalu, ale dzisiaj na tym stoku już zjeżdżać nie można. Są wprawdzie stoki, czy to Harenda w Zakopanem, czy Jurgów, które spełniają nawet wymogi i mają homologacje, ale siłą napędową Polskiego Związku Narciarskiego są skoki, a pozostałe konkurencje, mam wrażenie, są traktowane inaczej, chyba tylko po to, by „przeżyły”. Zawsze marzyłam, by startować w Pucharze Świata w Polsce, i żałuję, że tak się nie stało.
– Dzisiaj stok można przecież przygotować wszędzie.
– To prawda, sama startowałam w zawodach rozgrywanych na słynnym Praterze w Wiedniu czy w Moskwie. Postawione zostały konstrukcje stalowe i stworzono stok tylko na potrzeby zawodów snowboardowych. Wydaje się, że można wszystko, tylko pewnie trzeba bardzo chcieć.
– Snowboardowy slalom równoległy jest przepięknym widowiskiem.
– Rzeczywiście, to fantastyczny spektakl. Fajnie się takie widowisko i ogląda, i w nim startuje. Bezpośrednia walka z rywalem, system pucharowy, szybki przebieg zawodów, wielkie emocje. – Kiedy ostatnio jeździłaś na desce? – Uuu... rok temu. Kiedy tylko spojrzę na stojące w domu deski, to czuję, że głowa jedzie, ale gorzej z mięśniami. Tak jak nie zapomina się jazdy na rowerze, tak i nie zapomina się ślizgów. Nie mam jednak odpowiedniej kondycji, mało ćwiczę, nogi nie pracują tak jak dawniej, jest coraz trudniej, ale przyjemność zawsze pozostanie. – Żałujesz czegoś po latach? – Niczego. – A czwartego miejsca na igrzyskach w Salt Lake City?
– To fantastyczny wynik. Przecież przez osiemnaście lat nikt z polskich zawodników nie otarł się o taki olimpijski rezultat. Uważam, że dokonałam wielkiego wyczynu, tym bardziej że nie startowałam w swojej ulubionej konkurencji. W slalomie równoległym zawsze czułam się lepiej, wolałam krótsze, dynamiczne skręty. Wykonałam ciężką pracę, by przestawić się na slalom gigant. Dokonałam wewnętrznej transformacji, zmieniłam technikę jazdy. Wynik na igrzyskach w 2002 roku to mój sukces, aczkolwiek płaczę, kiedy oglądam film z tamtego startu i widzę siebie leżącą przed metą. Boli to do dzisiaj. – To jednak żal pozostał. – Niewiele zabrakło do zdobycia olimpijskiego medalu.
– W decydującym wyścigu o brązowy medal z Włoszką Lidią Trettel...
– ... prowadziłam, ale przewróciłam się. Długo szukałam przyczyny, nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego tak się stało mimo świetnej technicznie jazdy. Dopiero po paru miesiącach, po wielokrotnym wnikliwym przeglądaniu zapisu okazało się, że poślizgnęłam się na własnym bucie. I mogę tylko żałować, że nie skorzystałam z nowinki technicznej – płyty podwyższającej but, czyli moją wysokość na desce. Wiązania były przytwierdzone tylko do niej i dlatego każde moje maksymalne wychylenie wiązało się z ryzykiem zahaczenia butem. – Nikt nie zwrócił na to uwagi? – No właśnie takiej podpowiedzi zabrakło. Moja technika jazdy, praktycznie „dupą po śniegu” wręcz nakazywała wdrożyć tę technologię sprzętową. Przez jej brak przegrałam medal, a nie przez brak sił czy słabą odporność psychiczną.
– Widziałem cię wtedy w Nagano zapłakaną, wściekłą.
– Ryczałam długo, poduszka w hotelowym łóżku była ciągle mokra. Złościłam się, bluźniłam.
– Ale pamięta się to twoje czwarte miejsce w Salt Lake City.
– Nikt na mnie nie liczył. Nie było planowanej transmisji telewizyjnej z moich wyścigów, ale jak awansowałam do strefy medalowej, to przerywano program i pokazywano moje występy w porze najwyższej oglądalności. Walczyłam o finał, a potem o brązowy medal; było tak bliziuteńko. Ludzie pamiętają te emocje. Jednak szkoda tej straconej szansy, bo medal olimpijski to najcenniejsza nagroda dla sportowca. – Kolejnej szansy już nie było. – Może trochę za wcześnie zakończyłam karierę. Zabrakło zdrowia, dopadła mnie choroba Hashimoto, która mocno ogranicza wysiłek fizyczny, ale sportowo czułam się spełniona. Zdawałam sobie sprawę, że więcej nie dam już rady. – Byłaś skazana na sport? – Rodzice byli narciarzami. Mama do dzisiaj jest instruktorem. Tata też uczył narciarstwa, był przewodnikiem tatrzańskim, ratownikiem górskim. Dorabiali, ucząc innych, więc każdą wolną chwilę spędzaliśmy na stoku. Mama nie miała niani, dlatego podążałam za nią krok w krok. Byłam wściekła na tych wszystkich, co mamę „wynajmowali” do pracy, zabierali mi ją. Były to jednak wspaniałe chwile, kiedy mogłam z rodzicami szusować. Całe moje dzieciństwo związane jest ze sportem.
– Otrzymałaś sportowe geny. To dar. – Mają ogromną moc. Prawdopodobnie trudniej wychować zawodnika, który nie ma takich jak ja sportowych korzeni. Dzisiaj, jeśli ma się pieniądze, to jest łatwiej. Słyszę jednak trochę niepokojące słowa, że obecnie jeżdżą nie ci, co mają talent, tylko pieniądze. – Dlaczego rzuciłaś narty? – Od drugiego roku życia jeździłam na nartach, a potem wyrwałam się z ich sideł i liczył się wyłącznie snowboard. – Dawał większe poczucie wolności? – O tak! Wolność, radość, poczucie zmiany na lepsze. To tak, jakby rzucić się z góry w przepaść, poczuć wiatr i lecieć, hen daleko. Początki snowboardu w Polsce w połowie lat 90. to był freestyle, luzactwo, coś zupełnie nowego. Inne stroje, szerokie spodnie, obszerne koszulki, czapka założona do tyłu. Dla mnie ta przygoda zaczęła się przypadkowo. Na Nosalu brałam udział w narciarskich mistrzostwach Polski i spotkałam tam snowboardzistów z Warszawy. Jeden z nich, Jerzy Kijkowski z Warszawy, dał mi deskę i powiedział: „Zjedź sobie, dziewczyno”. Myślałam, że dla mnie, narciarki, to łatwizna, a dwie i pół godziny trwał mój zjazd w dół, o mało się nie zabiłam. Zakochałam się jednak w desce i szybko nauczyłam się ślizgów. Po pewnym czasie warszawscy snowboardziści zaproponowali, bym pojechała z nimi na lodowiec. Mama była przerażona, nie miała pieniędzy na mój wyjazd, ale pan Jurek został sponsorem. Ponieważ dostałam się do kadry juniorek w narciarstwie, o zgodę na wyjazd zapytałam trenera. „Musisz wybrać – albo narty, albo deska” – usłyszałam. Odpowiedziałam – snowboard i do widzenia! Awantura w domu była nieziemska, ale ostatecznie tata się zgodził. Pojechałam i czułam się na desce jak ryba w wodzie. Rok później zostałam mistrzynią Europy.
– Wygrywałaś wiele ważnych zawodów, także te zaliczane do klasyfikacji Pucharu Świata.
– Było wiele niezapomnianych startów. Dziecięcą radość sprawiały mi zawody na początku kariery. Czułam się silna, jako juniorka ogrywałam starsze, bardziej doświadczone zawodniczki. Zwycięstw i tytułów jako osiemnastolatka miałam sporo. I szczerze powiem, że za zwycięstwami nie stało wcale profesjonalne przygotowanie. To była miłość do tej dyscypliny, spontaniczność, pewnie połączona z talentem. Nie mieliśmy żadnego zaplecza, nie pracowały z nami tęgie trenerskie głowy, ale w naszej grupie było czyste poczucie ogromnej radości.
– Na igrzyskach w Nagano dostaliście mocne lanie.
– To był lodowaty prysznic. Okazało się, że przespaliśmy dwa lata, a świat uciekł daleko. Zrozumiałam, że jeśli chcę wystartować na kolejnych igrzyskach i powalczyć o czołowe lokaty, to muszę stworzyć własny zespół ludzi poważnie myślących o tej dyscyplinie. Dlatego między innymi trenowałam z Francuzami.
– Dzisiaj jesteś spokojną kobietą, a przed laty w sporcie byłaś zadziorną, hardą Jagną.
– Faktycznie nie spuszczałam z tonu, ale w sporcie trzeba pokazywać góralski charakter. Albo walczysz, albo przegrywasz. Miałam ostry język, mówiłam zawsze to, co myślę, a nie każdemu się to podobało. Po zakończeniu kariery sporo czasu mi zajęło, by stonować swój charakter i stać się spokojną Jagną.