Czas satysfakcji
Rozmowa z Ewą Vesin, śpiewaczką operową.
– Wraca pani do Lublina już nie tylko na groby rodziców i do miejsc dzieciństwa. Stworzyła pani tam nową instytucję kultury – Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Antoniny Campi z Miklaszewiczów, artystki światowej sławy rodem z Lublina. Ostatnio wystąpiła pani w głównej roli w „Halce” w Wiedniu, w Theater an der Wien, który w 1801 r. otwierała występem właśnie Campi, primadonna opery cesarskiej.
– Przypomniał mi o tym Mateusz Wiśniewski, dyrektor naszego konkursu w lubelskim Centrum Spotkania Kultur. To mistyczne połączenie, bo będę w przyszłym sezonie śpiewała Aidę w Pradze, gdzie Campi śpiewała przez dziesięć lat; to układa się w podróż po „jej” teatrach. Pod koniec kariery śpiewała w Monachium i tam też umarła, więc może jeszcze tam zaśpiewam, idąc śladami Campi?
– Proszę zaczekać z tymi występami w Monachium (śmiejemy się).
– Tylko żadnych pytań typu, w której roli czuję się najlepiej, dobrze?
– Muszę o „Halkę” zapytać, bo ten „debiut” w Wiedniu nie był planowany. Zastąpiła pani niedysponowaną Corinne Winters w polsko-austriackiej produkcji M. Trelińskiego. W lutym już planowo gra pani Halkę w TW-ON w tym samym przedstawieniu.
– To moja czwarta Halka po Wrocławiu, Krakowie, Warszawie. Moim najgorszym wspomnieniem jest kożuch, który ważył ze dwadzieścia kilo – myślałam, że go nie udźwignę na sobie, śpiewając duet w pierwszym akcie. Teraz tylko haleczka, sukieneczka. Trzy dni przed Wigilią, sobota wieczór, godz. 23, telefon od agenta, żebym się przygotowała, bo być może jutro będzie potrzebne zastępstwo. Rano decyzja, o 13.00 samolot, o 17.00 w teatrze, dwie godziny do spektaklu. Mierzenie kostiumów, szybko na scenę, pierwszy, drugi i trzeci akt z bułką w dłoni; próba sytuacyjna czwartego aktu. Zrezygnowałam tym samym z pieczenia ciast i przygotowywania wigilii, ale Julia, moja córka, spisała się fantastycznie – upiekła trzy ciasta. Wróciłam dzień przed Wigilią o 14.00, zrobiłam barszcz i drobnostki, wigilia się udała. Ten Wiedeń to była szybka decyzja, która czasami decyduje o późniejszych sytuacjach zawodowych. Ukazały się dwie recenzje, bardzo dobre dla mnie, agent już zbiera żniwo tego wydarzenia.
– To zastępstwo to także występ z wielkimi śpiewakami – Piotrem Beczałą i Tomaszem Koniecznym.
– To zawsze dodatkowa mobilizacja; trzeba stanąć na wysokości zadania, by zostać ocenionym dobrze przez partnera, śpiewaka o wielkiej klasie. To było wyzwanie, zmierzyć się z tym poziomem, który Piotr reprezentuje. Zaskoczył mnie sympatycznie, był pierwszym śpiewakiem z zespołu, który przyszedł się ze mną przywitać, przynosił mi do garderoby cukierki i w przerwie przychodził mnie uściskać i podtrzymać na duchu. Mówił, że jest super i „Jesteśmy z tobą”. I Tomek Konieczny... Nigdy w życiu nie śpiewaliśmy ze sobą, raz chyba tylko koncert Maestra Pendereckiego, ale wszystko fajnie zagrało. Zresztą cały zespół łącznie z chórem mnie wspierał. Na przykład w trzecim akcie, gdzie nie śpiewam, ale wykonuję różne zadania aktorskie, podpowiadali mi różne sytuacje i wszystko udało się spiąć.
– Po arii „Gdyby rannym słonkiem” słychać było niekończące się owacje...
– Długo stałam i czekałam, żeby zacząć śpiewać dalej – to w Polsce się nie zdarzyło. Zawsze są brawa po ariach, ale po tej chyba u nas publiczność boi się zaingerować. Tam nie bali się przerwać biegu akcji, muzyki i dyrygent musiał odczekać owacje. To buduje, daje energię, która pozytywnie nakręca i niesie do końca spektaklu. Bo to jest ciężki spektakl pod względem reżyserskim i wokalnie to ogromna partia. Fluidy w powietrzu były fantastyczne. Wszystko zagrało, i mam nadzieję, że moi koledzy również mieli takie odczucia. Tam pracuje wielu Polaków w chórze i orkiestrze. Polskie kontrabasy w Wiedniu są bardzo mocne. Przychodzili z gratulacjami, to było bardzo miłe.
– Po „Halce” śpiewa pani w Rzymie, w Teatro dell’Opera di Roma. Tam też miała pani przygodę. Pani śpiew zachwycił, śpiewaczka nie przyjechała...
– Jechałam jako „cover”, czyli druga obsada Renaty w trudnym „Ognistym aniele” S. Prokofiewa. Śpiewałam premierę i cztery spektakle, więc ta praca w Rzymie była bardzo intensywna. Rzeczy się czasem dzieją spontanicznie; wiem, że moja postawa, ciężka praca, mobilizacja i nielekceważenie sytuacji, które los mi podsuwa, mają pozytywne konsekwencje. Bardzo się cieszę z kolejnych występów w Rzymie. Mam tam przyjemne lokum – wynajmuję w mieszkaniu pani adwokat pokój i to mi zupełnie wystarcza. Tak się dobrze dogadujemy, że wracam do niej.
– Daleko ma tam pani do pracy, do opery?
– Mieszkam przy samym parku Koloseum, dziesięć minut do opery na piechotę. Tam jest bardzo głośno, bo ta piękna kamienica jest przy głównej ulicy. Moje okna wychodzą na boczną stronę.
– Od dekady jest pani śpiewaczką bez etatu. Jest pani zadowolona z takiego wyboru?
– Zwolniłam się krótko po urodzeniu syna w 2009. To była dobra decyzja, także biorąc pod uwagę obecną kondycję Opery Wrocławskiej. To dla mnie kwestia rozwoju.
– Jest pani spokojna o swój kalendarz jako śpiewaczka, ale szkoda, że już nie możemy mówić o planowanych angażach. Była też pani wykładowczynią wrocławskiej Akademii Muzycznej i obroniła pracę doktorską.
– Muszę myśleć o przyszłości. Mam wprawdzie dorosłą córkę, za chwilę idzie na studia, ale mam też dziesięcioletniego syna (mam dodać, że Wojtek świetnie gra w piłkę!) i nie wiem, czy pośpiewam 10, 15 lat, czy mniej. Trudno coś przewidzieć i zaplanować, bo chcieć śpiewać mogę jeszcze długo, ale życie jest życiem. Ten tytuł naukowy jest pierwszym krokiem do tego, żeby ewentualnie jakaś uczelnia kiedyś zechciała się zastanowić nad moją osobą. Mam swój konkurs wokalny im. A. Campi w Lublinie, ale to projekt, który ma czemuś i komuś służyć, to nie jest biznes. Włączamy do współpracy np. młodzież ze szkoły muzycznej im. T. Szeligowskiego w Lublinie. Pani dyrektor Honorata Pukos, niezwykle otwarta osoba, jeszcze mnie do tej szkoły przyjmowała!
– Jak pani to wszystko godzi, jak się regeneruje?
– To dużo rzeczy, ale myślę, że im więcej ma się w życiu zadań, tym lepiej się organizuje: rodzina, dzieci, dom, sprawy przyziemne, rzeczy zawodowe. Mam wsparcie kolegów, działamy wspólnie. W domu uprawiam swój fitness, czyli sprzątam, i uwielbiam to. Kupiłam sobie już trzeci odkurzacz, przyjaciółkę „rumbę”, puszczam ją, a w tym czasie robię co innego. Przy dwustu metrach to pomaga, bo to dwie godziny odkurzania ręcznego; zostaje mycie podłogi ewentualnie.
– Przyznaję, że spotkanie z panią to rozmowa ze szczęśliwą osobą. Czego pani życzyć?
– Zdrowia, chyba to jest najważniejsze, bo bez zdrowia żadne plany się nie udadzą. Rodzinę mam fantastyczną; cudownego męża, dzieci, które są bardzo ułożone i mnie bardzo wspierają. Wiedzą, że jak przyjeżdżam do domu, to jestem dla nich w stu procentach. Kiedy muszę wyjść, mój młodszy, Wojtek, mówi: „Jak ja ci współczuję, że musisz wychodzić z domu”. Jestem w takim wieku, że głos już osiadł, dojrzał, wiem, jak nad nim panować, jak dysponować, kiedy muszę odpuścić, kiedy mogę sobie pozwolić na więcej. Podobnie z czasem, próbami, rozkładem sił. Chyba dzięki mojej mamie, która była zasadniczą osobą i mówiła mi, że wszystko trzeba mieć poukładane oraz mieć chłodne spojrzenie na pewne rzeczy. Nie wolno się porywać ani zachwycać za szybko sobą ani różnymi propozycjami. Mam wrażenie, że wszystko się w moim życiu wolno dzieje, ale teraz następuje moment największej satysfakcji, którą mogę mieć ze śpiewania. Wiem, że jestem w tym miejscu, w którym powinnam być, mogę dać z siebie maksimum swoich możliwości. Ale to nie jest tak, że twierdzę, że jestem najlepsza!