Śmierć Modiglianiego
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Wtorek, 27 stycznia, dokładnie sto lat temu. O 14.30 kondukt pogrzebowy wyruszył ze szpitala Charité, szpitala Miłosierdzia, przy rue Jacob. Kondukt w milczeniu przemieszczał się ulicami Paryża do oddalonego o siedem kilometrów cmentarza Père-Lachaise. Za trumną zmarłego trzy dni wcześniej Amadea Modiglianiego, umieszczoną na konnym wozie, szedł tłum paryżan i cała artystyczna bohema Montparnasse’u: Kisling (organizator pogrzebu), Picasso, Zborowski, Foujita, Derain, Cendrars, Vlaminck, Soutine, Brâncuşi, Lipchitz, Léger, van Dongen...
Dopiero tamtego mroźnego dnia Modi – jak go nazywano – osiągnął wszystko, czego mu wcześniej brakowało: sukces, zaszczyty, sławę, uznanie, rosnącą wycenę swoich obrazów. „Modi” to fonetyczna wymowa francuskiego słowa maudit – przeklęty, wyklęty, potępiony. I takim był: archetypem malarza wyklętego, naznaczonego alkoholem, haszyszem, chorobą, nędzą i twórczym szaleństwem, klątwą niedocenionego za życia artysty. Jego krótkie buntownicze życie trwało 35 lat, nim zmarł na gruźlicze zapalenie opon mózgowych, „obnosząc swoją trupią czaszkę z nieruchomymi, pięknymi oczami” – zanotował Cendrars.
Modigliani pochodził z rodziny toskańskich Żydów. Przyjechał do Paryża, mając 22 lata, i jak przystało na chłopaka z dobrego domu, zatrzymał się w komfortowym hotelu na prawym brzegu Sekwany. Szybko porzucił mieszczańskie nawyki, przenosząc się na obskurną rue du Delta, ulicę bezdomnych malarzy w pobliżu Montmartre’u. To był czas fowizmu i rodzącego się kubizmu, ale on nie przyłączył się do żadnego „-izmu”. – Nie znoszę kubistów, mawiał, ich interesuje tylko forma, nie życie, które formę daje. Początkowo był pod wpływem Lautreca, van Gogha i Cézanne’a, lecz z czasem wypracował własną ekspresywną siłę swej kreski: szybką, pewną, precyzyjną. Znowu się przeniósł, na Montparnasse, gdzie wynajął atelier w zapyziałym zaułku Cité Falguière. Niewysoki, nosił się niczym arystokrata, zuchwały, pewny siebie. W barze „La Rotonde” szkicował portrety za kilka franków lub kieliszek wina. Wiele kobiet było pod urokiem jego mrocznego piękna, wśród nich poetki: Anna Achmatowa i Beatrice Hastings. Angielka została jedną z jego licznych kochanek. Zamieszkał u niej, a po burzliwym rozstaniu przygarnął go polski poeta Leopold Zborowski wspomagający go do ostatnich dni jego życia.
Już w czasie agonii Modiglianiego wartość jego obrazów wzrosła kilkakrotnie. Dziwnym trafem właśnie w dniu jego pogrzebu otwarto pierwszą indywidualną wystawę malarza w galerii Devambez na placu Saint-Augustin; pierwszą, nie licząc tej kuriozalnej sprzed roku, trwającej jeden dzień, którą zorganizował Zborowski w galerii Berthe’a Weilla przy rue Taitbout, niedaleko Opery. Wtedy wystawiono jego 30 obrazów i rysunków, a jeden odważny akt umieszczono w witrynie, by zachęcał do wejścia do galerii. Wabik zadziałał – i to jak. Zrobiło się zbiegowisko. Zamieszanie. Skandal. Weilla wezwano na policję i polecono mu natychmiast zamknąć ekspozycję – więc zamknął.
Modi też rzeźbił, w kamieniu i drewnie. Ale przede wszystkim zasłynął aktami i portretami natychmiast rozpoznawalnymi po wydłużonych, asymetrycznych twarzach z pustymi oczami. Złośliwi kpili, że to efekt odurzenia haszyszem lub patrzenia na modelki przez szkło opróżnionych butelek absyntu. Później mówiono już z większym uznaniem: że kryją głębię bytu, że w sposób nowatorski pozbawione są wszelkich alegorycznych i literackich konotacji, że grawitują trochę ku melancholii, trochę ku zimnym marmurom. Marszandzi, korzystając z gwałtownego wzrostu ich cen, nabyli wszystkie, dobijając nawet targu jeszcze idąc w pogrzebowym kondukcie.
W kondukcie, w którym brakło jednej bliskiej zmarłemu osoby, jego ostatniej towarzyszki życia Jeanne Hébuterne. Bo tak jak on była martwa, jej ciało leżało w ich mieszkaniu przy rue Grand-Chaumière. W przypadku Jeanne komunia Modiglianiego i jego modelki sięgnęła apogeum jego życia i sztuki. – Przyszedł koniec. Jesteśmy gotowi przejść do wiecznej szczęśliwości – zanotował słowa Modiego chilijski malarz Ortiz de Zárate, który wyważył drzwi mieszkania leżących w malignie kochanków. Słowa te zapowiadały tragiczną śmierć również Jeanne. Nazajutrz po śmierci ukochanego, 21-letnia dziewczyna w 9. miesiącu ciąży rzuciła się z piątego piętra mieszkania rodziców, osierocając czternastomiesięczną córkę. Pochowano ją następnego dnia po wystawnym pogrzebie Amadea, pośpiesznie, niemal potajemnie na cmentarzu Bagneux. Rok później jej szczątki ekshumowano i przeniesiono na Père-Lachaise do grobu jej „posępnego anioła”, który namalował 30 jej portretów.
„Śmierć go zabiła, gdy zdobył sławę”, obok: „Wierna towarzyszka życia Amadea Modiglianiego, aż do ostatecznego poświęcenia” – te słowa umieszczono na grobie nieszczęsnych kochanków. Nie doczekali entuzjazmu szalonych lat belle époque, znikli w cieniu „wielkiej rzezi” wojny światowej. On, „przeklęty malarz”, pozostawił po sobie piękno „Nagich kobiet, śpiących z rozpuszczonymi włosami” i setkę innych obrazów rozproszonych po świecie. Niewiele z nich zostało w Paryżu, kilka w Centrum Pompidou, Luwrze, Muzeum Picassa. Została legenda zrodzona w tamto mroźne popołudnie pod koniec stycznia 1920 roku.