Siła tkwi w jedności
Nauczyciel z Nazaretu, wprowadzając w życie zamiar stworzenia dzieła, które po jego odejściu będzie realizowało wolę Najwyższego, dobrał sobie uczniów, którzy mieli kontynuować przesłanie Mistrza.
Dwunastu Apostołów, pierwszych świadków niezwykłych zdarzeń bliskości Chrystusa, miało ponieść Dobrą Nowinę na krańce ziemi, aby jak największa rzesza mogła żywić się nadzieją na lepsze, wieczne życie w Jego Królestwie. Trzy lata trwał okres ich wzrastania w jedynym w swoim rodzaju seminarium, by później sprostać wyzwaniu, które w efekcie doprowadziło ich do męczeńskiej śmierci (jedyny, któremu los oszczędził tej ceny, był św. Jan). Kiedy dziś widzimy, jak wielką organizacją (wspólnotą wiary) jest Kościół powstały na fundamencie apostolskiego zawierzenia, to trzeba stwierdzić, że było warto.
Pewnie, że ktoś stojący z boku mógłby stwierdzić, że Jezus Chrystus miał szczęście, bo dobrał sobie taką ekipę; ale gdyby zawiedli ci pierwsi, jego idea odeszłaby w zapomnienie wraz jego śmiercią na drzewie hańby. Dwunastu wybranych nie od razu dobrze rokowało w kwestii przyszłych wyzwań, bo byli zwyczajnymi, obarczonymi ludzkimi słabościami facetami. Na kartach Ewangelii możemy przecież przeczytać, jak dalece nie pojmowali zadania, które dla nich On szykował. Wieczorem, przy ognisku rozpalonym gdzieś poza osadą, w której Mistrz mówił o nieprzemijającym królestwie w domu Ojca, wrócili do rozmowy, którą toczyli jeszcze w drodze na nocny spoczynek: który z nas będzie najważniejszy w przyszłości?
A On obserwował ich emocje i zareagował w swoim stylu: „Jeżeli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich” (Mk 9, 30 – 37). Wystarczyło to jedno zdanie i skończyły się frakcje, pozyskiwanie przyjaźni dla przyszłych korzyści. Przed tygodniem pisałem o „przyjaciołach” Franciszka w Watykanie, ale takie kręgi „przyjaciół” są także w Kościele poza Stolicą Apostolską, nie wyłączając także Polski, określanej przecież jako bastion wiary katolickiej. Kiedy w 1976 roku rozpoczynałem swoją seminaryjną formację, sytuacja była klarowna. W polskim Kościele był Prymas Wyszyński i Episkopat był jemu podległy, a teraz gubię się w hierarchicznych zależnościach.
Kto jest kapitanem tej łodzi? Kto jest tą lokalną opoką: przewodniczący Episkopatu, prymas, czy kardynałowie, a może ster dzierżą arcybiskupi różnych sojuszy (frakcja gdańska, krakowska i może także jeszcze inne)? Co jakiś czas wierni karmieni są mało zrozumiałymi komunikatami z kolejnych Konferencji Episkopatu Polski, ale próżno w nich szukać jasnego stanowiska w sprawach ważnych.
Przed kilkoma dniami w trakcie towarzyskiej rozmowy jeden z obecnych stwierdził, że z niepokojem obserwuje bierność biskupów wobec niektórych kapłanów prowadzących swoją działalność dalece odbiegającą od powołania duszpasterza. Przytoczył przykład księży polityków zabierających głos w sprawach dalekich od spraw Kościoła i na koniec wspomniał o aktywności najbardziej znanego polskiego kapłana, właściciela medialnego imperium, który nie tylko „drenuje” kieszenie ubogich, ale i prowadzi do rozłamu w naszym Kościele, budując armię swoich fanatycznych wyznawców. A Episkopat milczy, i jakby tego było mało, niektórzy biskupi mniej lub bardziej otwarcie go wspierają. Przewidując przyszłe wybujałe ego kolejnych pracowników Winnicy, Nauczyciel pozostawił Kościołowi jeszcze jedno przesłanie: „Aby byli jedno” (J 17, 21).
Może warto, aby obecni kościelni dostojnicy, tak na początek, każdego dnia przypominali sobie te słowa, a zaraz potem te wcześniejsze (dzisiaj przytoczone), to może nie musieliby szukać przyczyn kryzysu wiary gdzieś poza Kościołem?