Pasuje mi tak, jak jest
Rozmowa z ZENONEM MARTYNIUKIEM
(Wprost)
Rozmowa z Zenonem Martyniukiem.
Niewielu polskich piosenkarzy wzbudza tak dużo emocji jak Zenon Martyniuk. I niewielu ma tak mało filmowe życie, które właśnie doczekało się ekranizacji.
***
– Czuje się pan wyróżniony filmem o sobie?
– Jest mi bardzo miło, ale woda sodowa nie uderzyła mi do głowy. Niektórzy pytają złośliwie: „Kim jest ten Martyniuk, żeby robić o nim film?”. Sam nie wiem, co odpowiedzieć. Jestem symbolem pewnej kultury, na moje koncerty przychodzą tysiące osób, mam wielu fanów. Wydano o mnie książkę, w Białymstoku namalowano mural z dedykacją dla mnie. Podobno imię Zenek kojarzy się w Polsce tylko ze mną, choć starsi pamiętają jeszcze innych Zenków – Laskowika i Jaskułę. – Po prostu jest pan królem. – To tylko żart. Gdy zdobyłem popularność, w Polskim Radiu Białystok nie było audycji, żeby ktoś nie zadzwonił z prośbą o moją piosenkę. Prowadzący lekko złośliwie zapowiedział, że zaraz poleci numer niekoronowanego księcia Podlasia. Od tego już krótka droga do króla disco polo. I tak się utarło.
– W „Zenku” w reżyserii Jana Hryniaka widz znajdzie całą prawdę o panu?
– Większość wydarzeń jest inspirowana moją młodością, chociaż reżyser dodał też coś od siebie. Jakub Zając, który wciela się w moją postać, jest uderzająco podobny do mnie z czasów młodości. Zresztą okazało się, że dawno temu był na moim koncercie. Jako dowód przyniósł na spotkanie mój autograf. Klara Bielawka do złudzenia przypomina moją żonę Danusię, gdy ją poznałem. Cała obsada, również Krzysztof Czeczot, Magdalena Berus czy Karol Dziuba od razu przypadli mi do gustu. To młodzi, zaangażowani aktorzy. Jeśli kogoś interesuje historia mojej kariery, początki muzyki disco polo, życie na pograniczu kultury cygańskiej, białoruskiej, prawosławnej i katolickiej, to wszystko znajdzie w filmie.
– Znaczna część akcji dzieje się na Podlasiu.
– Większość scen jest kręcona w moich rodzinnych stronach. Są piękne zdjęcia z okolic Góry Grabarki, serca prawosławia, gdzie szwendaliśmy się i biesiadowaliśmy przy ognisku. Jeśli czegoś mi brakuje, to jeszcze więcej krajobrazów regionu. No i podróży pociągami, w których spędziłem dużą część młodości – z rodzinnej wsi jeździłem do
Białegostoku, a dla młodego dzieciaka to nie lada wyprawa. Ale wtedy wyszedłby film drogi albo przyrodniczy.
– Scenariusz pomija lata 90., czyli szczyt popularności zespołu Akcent. Zależało panu na tym, by ukryć burzliwy okres w swoim życiu?
– Nie mam niczego do ukrycia, bo nigdy nie wiodłem specjalnie burzliwego życia. Z żoną obchodzimy w tym roku 31. rocznicę ślubu, syn ma 30 lat, a ja zostałem dziadkiem. Moim grzechem było to, że dużo pracowałem i zdarzało się, że rodzinie poświęcałem zbyt mało czasu. Rekompensowałem im to, jak umiałem. Do dziś na dłuższe wyjazdy w szczególnie ciekawe miejsca zabieram ich ze sobą. Zdarzało mi się wypić piwo, ale nigdy nie przesadzałem. Od wielu lat nie piję alkoholu. Muzyk nie może wychodzić na scenę w złej formie.
– To prawda, że pan wymyślił nazwę disco polo?
– Wcześniej nazywało się takie utwory piosenką chodnikową, bo kasety, a potem płyty CD sprzedawało się na giełdach, straganach i stadionach. Były rozłożone na maskach samochodów albo na składanych łóżkach polowych rozstawionych na chodniku. Sławomir Skręta, założyciel wytwórni Blue Star w Regułach, postanowił zaprosić gwiazdę muzyki italo disco Savage’a, czyli Roberta Zanettiego, i zorganizować koncert z polskimi zespołami. Na plakacie był napis – gwiazda italo disco i gwiazdy muzyki chodnikowej. Zasugerowałem, że to nie brzmi dobrze. Że lepiej byłoby napisać gwiazdy italo disco i polo disco. Ostatecznie zamieniliśmy kolejność słów. I powstało disco polo.
– Wychował się pan na rocku i popie. Dlaczego właściwie postanowił pan grać muzykę biesiadną?
– Podlasie to kolebka tego gatunku. Mój wuj wprowadził mnie do muzycznego świata zespołów grających na zabawach i weselach. Gdy zaczynałem w latach 80., śpiewałem głównie utwory z repertuaru Skaldów, Voxu, Lombardu. Bardzo lubiłem damskie wokale, bo miałem wysoki głos – Annę Jantar, Korę, Beatę Kozidrak z Bajmu. Z Zachodu docierało do nas Modern Talking, Limahl, a z Chicago – Polskie Orły. Za zarobione na graniu pieniądze kupowaliśmy kasety z ich utworami. Jeździłem do Białegostoku do księgarni muzycznej, żeby podpatrzeć akordy na gitarę. Spisywaliśmy słowa angielskich piosenek ze słuchu, a z czasem komponowaliśmy własne utwory. Gdy już mieliśmy kilka piosenek, padł pomysł, żeby wydać kasetę. – I jak wam się to udało? – Ktoś podpowiedział nam, żeby nagrać materiał w radiowym studiu w Białymstoku. W mieście był też sklep Central, którego właściciel wydawał na kasetach składanki popularnych przebojów. Nazywał je „Biała Róża”, „Czarna Róża” itd. Na zapleczu przesłuchał naszą kasetę i uznał, że „Chłopak z gitarą”, „Tabu Tibu”, „Daremne łzy” to będą hity. Od tej pory sprzedawał naszą kasetę jako „Akcent 1”. Później nagrywaliśmy nawet trzy kasety w roku. Można było je kupić na targowiskach w całej Polsce.
– Jak wyglądały początki fonografii disco polo w Polsce?
– Piractwo szalało. Nie było hologramów ani praw autorskich. ZAiKS nie chronił artystów disco polo. Kasety, a potem płyty były przegrywane masowo, w warunkach chałupniczych. Zdarzało się, że zanim oficjalna wersja nowych utworów pojawiła się na kasecie, można było już ją kupić na czarnym rynku.
– W filmie pada zdanie, że w latach 90. na przemyśle muzycznym rękę trzymała mafia.
– W małych miejscowościach, zwłaszcza podwarszawskich, wyrastały dyskoteki, które często należały do członków grup przestępczych. Nie było profesjonalnych ochroniarzy, a więc na bramce stały typki z półświatka. Zdarzało się, że ktoś z kimś załatwiał swoje porachunki. Ale my nie mieliśmy z tym nic wspólnego – robiliśmy swoje, czasem nie wiedząc, gdzie gramy i kto nam płaci.
– Teraz płaci Telewizja Polska. Po benefisie w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku wylała się na pana fala hejtu.
– Skoro obejrzały go niemal 4 mln widzów, to chyba nie było aż tak źle. Odkąd telewizję prowadzi pan Jacek Kurski, jest więcej miejsca na zabawę i rozrywkę. Do benefisu przygotowywaliśmy się przez ponad rok. Zaprosiłem wspaniałych artystów – Izabelę Trojanowską, zespół Lombard, Wojciecha Gąssowskiego, a także gości z zagranicy: Savage’a, Francesca Napoli, Bad Boys Blue i innych doskonałych wykonawców. Graliśmy na żywo, żadnych playbacków. Lubię dopiąć wszystko na ostatni guzik. Może ci, którzy tak chętnie krytykują występ, wcale nie obejrzeli benefisu? Albo nie znają się na muzyce?
– Padły zarzuty, że filharmonia to nie miejsce dla muzyki niskich lotów.
– Podobne głosy słyszałem, gdy w 1992 r. graliśmy w Sali Kongresowej na Gali Piosenki Chodnikowej. Imprezę prowadził Janusz Weiss, a całość transmitowała TVP. Jak widać, dwie dekady później ludzie wciąż potrzebują rozrywki i lubią słuchać muzyki tanecznej. Mnie wszystko jedno, czy gram w pięknej sali balowej, czy na dożynkach, bo w każdy występ wkładam dużo serca. Czasem nawet wolę zabawę odpustową w małej wsi, bo lepiej czuję energię tych ludzi.
– A nie czuje pan, że jest narzędziem w rękach polityków, którym pana popularność jest potrzebna do ocieplenia wizerunku?
– Ja się polityką nie interesuję. Pasuje mi tak, jak jest. Robię swoje. Nie chcę zostać politykiem. No, chyba że pomyślę o tym na emeryturze. – Disco polo podzieliło Polaków? – Wydaje mi się, że jest odwrotnie. Na koncertach pod sceną widzę kilka pokoleń naszych fanów; przychodzą całe rodziny. Panuje atmosfera jedności, nie podziału. Czy to w stolicy, czy ościennej gminie, ludzie bawią się, tańczą i śmieją się tak samo.