W królestwie szamana
Poznać i zrozumieć świat. Eswatini.
Wjeżdżając tu od strony RPA i przejścia granicznego Oshoek wygodną, dwupasmową autostradą można odnieść wrażenie, że królestwo Mswatiego III jest bogate, a ludzie żyją dostatnio.
Trochę może dziwi, że na autostradzie ruch jest niewielki, a na pasie awaryjnym ludzie spacerują i uprawiają jogging. No, ale to w końcu Afryka i nie wszystko musi być jak w Europie. Nawet to dobrze, że mieszkańcy mają czas na sport i relaks. Czar nowoczesnego państwa pryska, niestety, gdy autostradę się opuści. Bo Eswatini to tak naprawdę biedne państewko umierające na AIDS.
Tu wszystko dzieje się szybko. Ze średnią długością życia 32 lata nie ma czasu na sentymenty czy jakieś europejskie wymysły, takie jak edukacja, zdrowie czy emerytura. Żyje się tu i teraz. Szkoły, choć obowiązkowe, nie przyciągają wielu uczniów. Ważniejsze są inne zajęcia: orka, wycinka lasów, wypas zwierząt. Stałą pracę ma tu niespełna 35 procent ludzi aktywnych zawodowo. 43 procent choruje na AIDS, a sześćdziesiątki statystycznie nie dożyje nikt.
Na miotle nie za wysoko
Paradoksem kraju jest to, że przy takich danych ten kraj w miarę normalnie funkcjonuje, ludzie pogodzili się ze wszechobecną biedą i nauczyli z nią żyć. W kraju z takimi perspektywami marzeń nie można mieć za wiele, a to znaczy, że ludzi cieszą drobiazgi: pieczywo w sklepie, woda w kranie czy elektryczność. W biedzie zwracają się do boga – a właściwie dziesiątek bogów. Eswatini jest poletkiem, na którym wojnę o rząd dusz toczą niezliczone odłamy chrześcijaństwa, islamu i buddyzmu. Wymieszane z lokalnymi wierzeniami stanowią ciekawą mieszaninę zabobonów i rytuałów. Wiara w siły nadprzyrodzone jest oczywistością i poważnym argumentem w dyskusji polityków i ekonomistów. Czarami podpierają się nie tylko miejscowi szamani, ale także nauczyciele, trenerzy czy oficjele z państwowych instytutów. Poziom wykształcenia czy doświadczenie zawodowe nie ma przy tym znaczenia. W 2013 roku miejscowa komisja ds. lotnictwa wprowadziła obostrzenia dla osób parających się magią, których środkiem transportu jest... miotła. W myśl nowych przepisów czarownica na miotle nie może wznieść się powyżej 150 metrów. Grzywna za złamanie tego prawa wynieść może nawet 500 tys. randów (ponad 130 tys. zł), o czym śmiertelnie poważnie na konferencji prasowej poinformował dyrektor ds. korporacyjnych miejscowej komisji lotnictwa cywilnego. W otoczeniu grubych ryb – urzędników państwowych, dziennikarzy i polityków – nikt się nie zaśmiał, nikt nie zapytał o latające wiedźmy. Nazajutrz miejscowe gazety podały tę informację ot tak, jak każdą inną o pracach rządu, bez komentarza czy – nie daj Boże – szyderstwa.
Jednak to nie nisko latające wiedźmy są prawdziwym problemem królestwa. Tragiczny poziom opieki zdrowotnej, brak prądu i wody, szczątkowa edukacja, a przy tym ogromna władza szamanów i domorosłych czarnoksiężników tworzą klimat zacofania, w którym rozprzestrzenia się AIDS i gruźlica. Poza nielicznymi zagranicznymi organizacjami humanitarnymi nikt z tym nie walczy. Brakuje pieniędzy, wiedzy, chęci. Pokutuje kult macho, którego symbolem jest król. Liczne żony, kochanki, wreszcie zabobony, w tym wiara w to, że seks z dziewicą wyleczy AIDS, prowadzą do niekontrolowanego wzrostu zachorowań. Oraz przestępczości. W maleńkim Eswatini dziewic nie ma za dużo, bo krótki żywot sprawia, że za mąż wychodzą coraz młodsze dziewczynki. W rezultacie zarażeni miejscowi mężczyźni „lekarstwa” szukają wśród dzieci. W czasie mojego pobytu gazety codziennie donosiły o gwałtach na dziewczynkach. Ofiarami były 6-, 8i 10-latka. O ile sprawcy nie dopadnie lokalna społeczność, pozostaje on w zasadzie bezkarny, bo policja nie ma ani środków, ani chęci zajmować się takimi sprawami. Wielu z funkcjonariuszy, a są wśród nich również szamani, podziela zresztą wiarę w skuteczność takiego „leczenia”.
Wszechobecny marazm i brak perspektyw na zmianę losu są szczególnie dotkliwe. Skoro nie ma wody, to tak musi być. Nie ma prądu – tak musi być. Nie ma szkoły – tak musi być. W Mbabane, stolicy kraju, prąd znika codziennie nad ranem. Czasem wyłączają się jedynie poszczególne fazy: prąd niby jest, ale bardzo słaby, żarówki ledwie jarzą, klimatyzacja przestaje działać, znika internet, nie można użyć elektrycznego czajnika. Przed południem wszystko wraca do normy. I tak do następnego dnia. Nikt się nie dziwi, nikt nie pomstuje.
Taniec Trzcin
Eswatini to monarchia absolutna. I to w wydaniu niespotykanym. Król Mswati III, oprócz sułtana Brunei, jako jedyny chyba w dzisiejszym świecie może powtórzyć za Ludwikiem XIV: „Państwo to ja!”. Z tych przywilejów chętnie korzysta. W 2018 roku z okazji swoich 50. urodzin zmienił nazwę kraju. Dziś Suazi to oficjalnie Eswatini, czyli ziemia Swazich. Zmiana miała ostatecznie zerwać z kolonialną przeszłością, a także z błędami, które rzekomo pojawiały się w anglojęzycznej literaturze. Mylono tam bowiem afrykański Swaziland ze Switzerland, czyli Szwajcarią.
Mswati bawi się władzą. Jego słowo jest prawem. Przypomina w tym wspomnianego wyżej Hassanala Bolkiaha, sułtana Brunei. Za azjatyckim monarchą stoi jednak ogromny majątek, którym dzieli się z poddanymi. Panujący tam system polityczny przypomina swoistą umowę społeczną, w której w zamian za lojalność otrzymuje się wygodne i bezpieczne życie. W Eswatini nic takiego nie ma miejsca. Król jest feudałem regulującym każdą dziedzinę życia, decydującym o relacjach z Tajwanem, światłach na skrzyżowaniach w Mbabane i dziewictwie poddanych. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia jest przedmiotem troski Jego Królewskiej Mości. Oficjalnie tłumaczy się to walką z epidemią AIDS, która w tym kraju zbiera największe na świecie żniwo. Według organizacji Lekarze bez Granic (MSF) zakażonych wirusem HIV jest blisko 30 procent mieszkańców, ale nie brak też danych mówiących o 43, a nawet 60 procentach! MSF twierdzi też, że średnia długość wieku w ciągu ostatnich 20 lat zmniejszyła się niemal o połowę – z 59 do 32 lat. Najjaskrawszym przejawem królewskiej troski jest coroczny festiwal zwany Tańcem Trzcin. Dziewice z całego kraju przyjeżdżają, by tańczyć przed królem, a jedną z nich Mswati wybierze na swoją żonę. Ma ich już 15, a z nimi 23 dzieci.
To, co oburza świat zachodni, zupełnie inaczej przyjmowane jest na miejscu. Większość tych dziewczyn jest autentycznie zachwycona Tańcem Trzcin. Dla nich jest to nie tylko okazja pokazać się przed monarchą, ale przede wszystkim szansa na odmianę życia. Wierzą, że po wyborze zostaną królowymi, będą mieszkać w pałacu, do którego przeniosą się z lepianki. Niemal wszystkie to przecież nastolatki ze swoimi marzeniami i wyidealizowanymi wyobrażeniami dworskiego życia. Król daje im nadzieję.
Aby dziewic nie zabrakło, król od czasu do czasu wprowadza seksualną prohibicję. Dziewice noszą wówczas kolorowe tasiemki, a nad ich cnotą pieczę sprawują wodzowie wiosek. Gdy któraś z nich straci swój wianek, sprawca lub jego rodzina musi zapłacić grzywnę – jedną krowę. W Eswatini to wielki majątek.
Król też podlega prawu, które sam wprowadza. Kilkanaście lat temu, gdy miał nieco powyżej 30 lat, we wstrzemięźliwości wytrzymał... dwa dni. Po namiętnym spotkaniu (krowę oczywiście kupił) poślubił 17-letnią wybrankę. Została jego dziewiątą żoną. Dziś monarcha po pięćdziesiątce jest bardziej wstrzemięźliwy. Albo po prostu się nie chwali.
Prywatne życie króla, a zwłaszcza jego erotyczne fantazje, to temat niezliczonych komentarzy i publikacji. Niejaki Mikal Hem, norweski dziennikarz i komentator polityczny, w książce „Jak zostać dyktatorem. Podręcznik dla nowicjuszy” Mswatiemu III poświęcił rozdział. Z lubością (zazdrością?) opisywał rzekome rytualne stosunki monarchy z bykiem, a także coraz młodszy wiek królewskich oblubienic. Obraz zoofila, pedofila, a do tego ekshibicjonisty jest mało zachęcający. Trudno jednak powiedzieć, ile w tym opisie zweryfikowanych faktów, a ile ludowych opowiastek, w których król macho zawsze jest młody, przystojny i jurny.
RPA patrzy
Eswatini ma wszystkie atrybuty niepodległego państwa, w tym walutę, ale mało kto traktuje ją poważnie. Południowoafrykański rand jest tu w powszechnym użyciu, a kurs do suazyjskiego lilangeni wynosi 1:1. Na narodową walutę skazani są więc jedynie oficjalnie pracujący, a i to raczej tylko w państwowych firmach. Gdy płaciłem lilangeni w miejscowym sklepie,
resztę wydano mi w randach. Wszystkie ceny w sklepach czy na stacjach benzynowych mają oznaczenie R (rand), a nie L. Również w restauracji, gdy zapłaciłem kartą, na potwierdzeniu znajdowała się cena w randach. Miejscowi pytani o to wzruszają ramionami: – Przecież to to samo – mówią.
RPA to dla maleńkiego królestwa cały świat. Mimo że kraj graniczy jeszcze z Mozambikiem, to właśnie Afryka Południowa jest politycznym i gospodarczym patronem. Tam szuka się pracy, a także sprawiedliwości, gdy z jakimś szczególnie zawikłanym prawnym problemem nie radzą sobie miejscowi sędziowie. Dla Eswatini najlepszy czas skończył się wraz z upadkiem apartheidu u sąsiada. Przez całe dziesięciolecia obowiązywania segregacji rasowej wiele zachodnich firm, uciekając przed sankcjami i międzynarodowym ostracyzmem, lokowało swe siedziby (i majątek) w Suazi. Tu budowano piękne biurowce i w miejscowych bankach trzymano gotówkę. Nikt nie zwracał uwagi ani na pranie brudnych pieniędzy, ani na podejrzane transakcje, ani wreszcie na smutny los czarnych współbraci za miedzą. Procent, jaki trafiał do kieszeni władz, był wystarczający, by nie zadawać pytań. Również poddani nie narzekali. Stabilna praca i sowite jak na miejscowe warunki wynagrodzenie w europejskich i amerykańskich korporacjach dawały nadzieję na spokojną przyszłość i odwracały uwagę od ekscentrycznych poczynań władcy.
Czas prosperity skończył się jednak w 1991 roku, gdy apartheid upadł, a całkowicie runął trzy lata później, gdy władzę w RPA przejęła czarna większość. Wirus demokracji zaraził też Suazyjczyków. Młody wówczas Mswati III zdawał się rozumieć potrzeby zmian, spotykał się z przedstawicielami ludu, debatował i radził. Czas płynął, przybywało królewskich żon i dzieci, zachodnie firmy dawno przeniosły się do Johannesburga i Pretorii, Durban stał się afrykańskim centrum finansowym, a w Suazi nie zmieniło się nic. Król po licznych konsultacjach doszedł do wniosku, że zmiany nie przyniosą rodakom niczego dobrego, partie polityczne tylko zamącą poddanym w głowach, a zachodnia demokracja zniszczy lokalną tradycję. W 2005 roku pozwolił posłom, których sam wybrał, uchwalić nową konstytucję, ale ta tylko zatwierdzała aktualny stan rzeczy. Ze swym majątkiem ocenianym na blisko 100 mln dolarów Mswati III oddala się coraz bardziej od smutnej rzeczywistości. Ale dla swoich, trzeba przyznać, ma gest. Ostatnio zamówił 15 rolls-royce’ów – po jednym dla każdej z żon. I – na urodziny – drugi odrzutowiec dla siebie. Fiesta wciąż trwa. Byle do następnego Tańca Trzcin.