Naiwność połączona z dobrym sercem
„Hoss” był jednym z najbardziej znanych oszustów stosujących metodę „na wnuczka”. Razem z bratem usłyszeli już wyroki, ale proceder nadal kwitnie. Według szacunków policji, nawet kilkuset starszych ludzi odbiera codziennie telefony od oszustów
(Angora)
Metoda oszustwa „na wnuczka” rozkwita.
Gdy Danute M. z Luksemburga dowiedziała się przez telefon, że jej kuzyn Walther ma poważne problemy, bez wahania przekazała 140 tys. euro młodej kobiecie, która zgłosiła się po gotówkę dla jej krewnego. Nie dała się natomiast nabrać Erica B. z Niemiec, której znajomy Ubbo potrzebował 65 tysięcy euro.
Z kolei Rosemaria S. bez wahania przekazała pierścionek z brylantem, złoty zegarek Rolex oraz biżuterię wartą 50 tys. euro. I dołożyła jeszcze 40 tys. w gotówce. Regule von W.K. uniknął straty 600 tys. franków szwajcarskich, bo bank odmówił mu wypłaty takiej sumy w gotówce. Stracił natomiast dwie kilogramowe złote sztabki, 110 złotych monet, bransoletkę z brylantami i inne kosztowności warte ponad 110 tys. franków. A za jakiś czas oddał obcej kobiecie jeszcze 200 tys. franków.
Królewskie życie za cudze pieniądze
Mechanizm wyłudzania pieniędzy był zawsze taki sam. Do ofiary dzwonił ktoś podający się za wnuczka, kuzyna lub kogoś z najbliższej rodziny. Tłumaczył, że jest w tarapatach finansowych i pilnie potrzebuje pieniędzy. Oszust był tak przekonywający, że pokrzywdzeni dawali się nabierać. Sprawcy wybierali nazwisko z książki telefonicznej, tak by imię wskazywało na osobę starszą. Musieli mieć umiejętności psychologiczne, bo wiedzieli, jak działać na emocje i umiejętnie przeprowadzić rozmowę. Wiedzieli też, że muszą całkowicie ją kontrolować, by ofiara nie skontaktowała się z kimś z prawdziwej rodziny. Gdy były wątpliwości co do głosu „krewnego”, oszuści tłumaczyli, że są przeziębieni albo że jakość połączenia nie jest najlepsza.
Gdy ofiara dała się nabrać na kłamstwo, sprawę w swoje ręce przejmowali „logistycy”. To oni mieli odbierać pieniądze lub biżuterię. Zdobyty w ten sposób łup był przekazywany kurierom, którzy wysyłali paczkę albo osobiście wieźli go do Polski. To właśnie w Polsce mieszkał szef gangu wyłudzaczy i zazwyczaj on dzwonił do ofiar za granicą.
Oskarżeni: Arkadiusz Ł. (52 l.), Adam P. (50 l.) O: udział w zorganizowanej grupie przestępczej, oszustwa Sąd: Karolina Siwierska – Sąd Okręgowy w Poznaniu Oskarżenie: Karol Węgrzyn, Marcin Szpond – Prokuratura Okręgowa w Warszawie
Obrona: Paweł Sołtysiak, Jakub Rajewicz, Artur Tarnawski, Przemysław Florek
Pięć lat temu oszustami zainteresowała się niemiecka policja. Przesłuchiwano pokrzywdzonych, a później podsłuchiwano rozmowy prowadzone przez złodziei z Polski. W rezultacie ustalono, że motorem przedsięwzięcia jest niejaki Arkadiusz Ł., pseudonim „Hoss”, z pochodzenia Rom oraz jego brat. „Hoss” żył w Polsce niczym król. Choć skończył zaledwie dwie klasy szkoły podstawowej, jeździł ferrari i mercedesem klasy S. Mieszkał co prawda w warszawskim bloku, ale w mieszkaniu były marmury, złoto, miśnieńska porcelana i klamki wysadzane kryształami. Lubił pić najdroższe szampany i wydawać fortunę w kasynach.
Został namierzony przez niemieckich funkcjonariuszy i zatrzymany przez policjantów CBŚ. Warszawski sąd nie zdecydował jednak o jego areszcie, lecz postanowił o dozorze policyjnym. Arkadiusz Ł. zapadł się pod ziemię, nie stawiał się w komisariacie. Jak się okazało, zmienił wizerunek: ogolił głowę na łyso i nosił okulary.
W końcu udało się zatrzymać „Hossa” i jego brata Adama P. Początkowo w obecności swoich adwokatów przyznali się do zarzucanych im czynów i podawali
okoliczności potwierdzające ich udział w przestępczym procederze. Wyrazili też chęć dobrowolnego poddania się karze.
Arkadiusz Ł. tłumaczył, dlaczego zajmował się wyłudzaniem pieniędzy od starszych ludzi.
– Zrobiłem to, bo byłem zadłużony – sporo przegrałem w ruletkę. Znam perfekcyjnie język niemiecki i postanowiłem to wykorzystać. Do współpracy pozyskałem młode kobiety, które miały odbierać „wydzwonione” przeze mnie pieniądze. Działaliśmy głównie w Niemczech, ale też w Szwajcarii. Zawsze miałem przy sobie dwa telefony. Jeden służył do rozmów z ofiarami, a drugi do rozmów z ludźmi, którzy odbierali od pokrzywdzonych pieniądze. Adam P. zeznawał zaś tak: – To, za kogo się podawałem, było uzależnione od ofiary. Brałem telefon i dzwoniłem do kolejnych osób z książki. Wciągałem je w rozmowę i w końcu dowiadywałem się istotnych danych o rodzinie. I już miałem klienta.
Bił się jednak w piersi, że nikogo nie okradł w Polsce, bo „kocha ten kraj z całego serca”. I „nigdy nawet cukierka tutaj nie ukradł”.
Za jakiś czas zarówno „Hoss”, jak i jego brat odwołali swoje wcześniejsze wyjaśnienia i już konsekwentnie nie przyznawali się do winy.
Śledczy ustalili, że „Hoss”, jego brat i inni wspólnicy wyłudzili ponad 1,6 mln złotych oraz biżuterię wartą ponad 530 tys. złotych. Próbowali też wyłudzić 1,5 mln złotych, ale ofiary nie dały się nabrać. Prawdopodobnie to właśnie Arkadiusz Ł. był pomysłodawcą tej metody i jako pierwszy zaczął ją wprowadzać w życie jeszcze w latach 90. minionego wieku.
Metoda odrażająca moralnie
Przez kilka miesięcy proces nie mógł się rozpocząć, bo oskarżony „Hoss” mdlał i zapewniał, że jest bardzo chory. Gdy już doszło do pierwszej rozprawy, zarówno Arkadiusz Ł., jak i Adam P. nie przyznali się do stawianych im zarzutów. Nie chcieli też składać wyjaśnień i odpowiadać na pytania sądu i stron. Nie odpowiedzieli również na pytanie, czy potwierdzają to, co mówili w śledztwie. „Hoss” ronił natomiast łzy, gdy zobaczył na sali rozpraw swoich najbliższych.
Dopiero pod koniec procesu Arkadiusz Ł. wyjaśnił, dlaczego na początku śledztwa przyznał się do winy.
– Właściwie to nie wiedziałem, do czego się przyznaję. Zależało mi, żeby móc się leczyć na wolności, dlatego to zrobiłem. To był układ. A teraz czuję się jak więzień polityczny, bo nie dostałem zgody na widzenie z rodziną. W ogóle areszt źle na mnie wpłynął zarówno pod względem psychicznym, jak i zdrowotnym. Mam chore serce – oświadczył.
Sąd nie miał wątpliwości, że oskarżeni wchodzili w skład zorganizowanej grupy przestępczej. Świadczy o tym w szczególności ściśle określony podział zadań i metody komunikacji pomiędzy poszczególnymi członkami – każdy miał swoje obowiązki i obowiązywała hierarchia. Sąd nie dał też wiary wyjaśnieniom Arkadiusza Ł. i jego brata, że przyznali się początkowo do winy, żeby jak najszybciej wyjść z aresztu. Zdaniem sądu, nikt, kto tak bardzo ceni sobie wolność, nie przyznaje się do popełnionych czynów, których rzeczywiście się nie dopuścił i nie proponuje poddania się karze kilku lat pozbawienia wolności. To bowiem sprzeczne jest z zasadami logicznego rozumowania i doświadczeniem życiowym.
Arkadiusz Ł. usłyszał wyrok 7 lat pozbawienia wolności, a Adam P. skazany został na 6 lat więzienia. Oskarżeni zobowiązani zostali też do naprawienia szkody oraz pokrycia kosztów sądowych.
– Ich sposób działania był odrażający moralnie, bo oszukiwali ludzi w podeszłym wieku, często nieporadnych. Sprawcy wykorzystywali ich uczciwość, żerowali na ludzkiej dobroci i chęci niesienia pomocy bliskim. Nie wykazali też żadnej skruchy i działań zmierzających do naprawienia szkody – uzasadniała wyrok sędzia Karolina Siwierska.
Wszystko wskazuje na to, że po zapoznaniu się z pisemnym uzasadnieniem obrońcy złożą apelację do sądu wyższej instancji.
Teraz bankowiec i policjant
Według szacunków policji nawet kilkuset starszych ludzi odbiera codziennie telefony od oszustów. Wielu seniorów brało nawet kredyty, by przekazać pieniądze w ręce wyłudzaczy. Przekazują pieniądze, bo „wnuczek” lub „siostrzeniec” wpadł nagle w tarapaty finansowe, miał wypadek samochodowy, potrzebuje pilnie gotówki na operację ratującą życie albo chce po prostu okazyjnie kupić nieruchomość.
Metoda „na wnuczka” wciąż jest modyfikowana, bo złodzieje wymyślają nowe sposoby. Coraz bardziej popularna jest obecnie metoda „na policjanta” lub „agenta Centralnego Biura Śledczego”. Przestępca – podając się za funkcjonariusza – okłamuje ofiarę, że jego mieszkanie jest obserwowane przez ludzi, którzy chcą go okraść. W Bydgoszczy na przykład 92-latek spakował i wyrzucił przez okno wszystkie kosztowności, by nie padły łupem złodziei. Często fałszywi policjanci proszą ofiarę o zostawienie pieniędzy na ławce w parku, w osiedlowym koszu na śmieci czy na jakimś murku.
Pewien 68-letni mieszkaniec Łodzi pobrał z banku prawie 30 tys. złotych, bo dowiedział się od „policjantów”, że na jego koncie dokonywane są nielegalne operacje, a w aferę zamieszani są bankowcy. Mężczyzna był tak naiwny, że paczkę z banknotami zostawił w wyznaczonym przez oszustów paczkomacie. Przestępcy z kolei byli tak zuchwali, że zadzwonili ponownie i przekonali emeryta, żeby wziął kredyt i dostarczył jeszcze 50 tys. złotych. Na szczęście rozładował mu się telefon i oszuści już więcej nie zadzwonili.
Sto tysięcy złotych straciła natomiast 50-letnia łodzianka, której wmówiono, że bierze udział w policyjnej akcji. Tego samego dnia zostawiała w różnych miejscach, na przykład, pod ławką w parku – kolejne paczki z pieniędzmi.
W podobny sposób dała się oszukać 75-letnia mieszkanka Krakowa, do której zadzwonił rzekomy pracownik banku. Mężczyzna poinformował ją o tym, że z jej konta skradziono 30 tys. złotych. Za jakiś czas informację potwierdziła fałszywa policjantka, która przestrzegła ponadto kobietę przed włamaniem do mieszkania. I przekonała ją, żeby całą biżuterię przekazała w ręce funkcjonariusza, który zabezpieczy kosztowności w komendzie.
Szacuje się, że w ciągu ostatnich kilku lat – mimo ciągłych apeli policji z prośbą o rozwagę, oszuści wyłudzili w ten sposób ponad 300 mln złotych. Pierwszy raz o metodzie „na wnuczka” śledczy dowiedzieli się w 2014 roku.