Życie przerosło kabaret
Luty 1981, czyli…
Luty 1981 i karnawał „Solidarności”.
Podręczniki historii dają zazwyczaj tylko krótką syntezę epoki czy wydarzenia, bez oddania atmosfery danego czasu. Po profesjonalne książki historyczne sięgają nieliczni. A przecież poznanie, nawet wycinkowe, atmosfery życia w czasach „słusznie minionych” pozwala uświadomić sobie mechanizmy, jakimi posługiwała się ówczesna władza, i poczuć nastroje społeczne. Może też być pomocne w rozpoznaniu niepokojących sygnałów w czasach obecnych.
Wspominam luty 1981 r., w czasie tzw. Karnawału „Solidarności”. Związek „Solidarność” był już mocno zakotwiczony w codziennym życiu Polaków. Partia miała nadal pełnię władzy, ale w celu uspokojenia społeczeństwa usiłowała stwarzać pozory tolerancji i otwartości, co wymagało zgody na jakąś formę dyskusji, a ta wymykała jej się spod kontroli. Ciągłe strajki spowodowane brakiem wszystkiego i słabo skrywaną różnicą w traktowaniu „swoich” i reszty społeczeństwa stwarzały chaos.
Znajomy powiedział:
„Oni się już «Solidarnością» aż tak nie przejmują. Mają poważniejszy problem. Partia jest w rozsypce. Doły partyjne zaczynają otwarcie krytykować górę. A to dla nich jest groźniejsze niż strajki i chorągiewki”.
Partia się broniła, musiała przecież pokazać, że „jest z Narodem”, że jest „demokratyczna”, że dba o ludzi nie gorzej niż nowe, niezależne związki. Chodziło też o zatrzymanie potoku osób, które tysiącami dziennie zwracały legitymacje starych związków. Dla podtrzymania dobrego wrażenia zorganizowano olbrzymią imprezę w warszawskiej Hali Gwardii. „Związki branżowe”, czyli wierne niedobitki dawnych związków partyjnych, zebrały się, żeby przedstawić rządowi swoje własne postulaty. Oni przecież też mieli swoje postulaty. Oni nie gorsi, a w każdym razie nie mogli wypaść bladziej w oczach społeczeństwa.
Na zjazd związkowy zaprosili premiera Józefa Pińkowskiego. Człowiek ten niczym się nie wyróżnił, niczym nie wykazał. Nie była to postać powszechnie znana. Wywindowano go na premiera zaraz po zdjęciu ze stanowiska Edwarda Babiucha. Niczego sobą nie przedstawiał, taki człowieczyna bez ikry, bez polotu i – jak się okazało w Hali Gwardii – bez manier.
Widowisko związkowe zaplanowano starannie. Przed kamerami telewizji wszystko musiało grać dokładnie według scenariusza i odbyć się bez wpadki. Więc była patriotyczna kolejarka, która z galeryjki krzyczała, że wzywa rząd do zrobienia porządku z antypolskimi elementami z „Solidarności”, którym się demonstracji w opaskach zachciewa i którzy dorobek społeczny trwonią. Tam, gdzie stała, przygotowany był zawczasu mikrofon. Były i inne okrzyki państwotwórcze, a mikrofon i kamera były zawsze precyzyjnie na miejscu, by tych „spontanicznych” krzykaczy eksponować. Ale nagle, wśród wyreżyserowanych, nauczonych i wyćwiczonych wypowiedzi, dały się słyszeć autentyczne, ad hoc sformułowane bolączki zwykłych ludzi. Pracowników centralnych urzędów, częstokroć wieloletnich członków starych związków, a także i emerytów. Blamaż straszny, bo impreza leci na żywo, transmitowana na całą Polskę. Związki branżowe, wierne partii, też straciły kontrolę nad swym stadkiem. Boć przecież już nie te czasy, że można ludziom publicznie usta zamknąć. Na zebraniach „Solidarności” dyskusja dotyczyła często sprawy wolności narodu, natomiast wypowiedzi „starozwiązkowców” dotyczyły wyłącznie spraw bytowych. Chwiejący się staruszek opowiadał o tym, jak został pogiętym kaleką w wyniku tragicznych warunków pracy. Inni narzekali na ubezpieczalnię, jeszcze inni na brak higieny w zakładach pracy i na smród od środków chemicznych. Wydelegowano w końcu rzecznika do spisywania tych bolączek. Biegał między podium mówcy a stołem prezydialnym i z powrotem do ludzi, zbierając postulaty i odczytując je na głos. Wreszcie stanął z nimi przed premierem i zrobił gest, by mu je oficjalnie wręczyć. Pińkowski obiecał, że postulaty rozważy, kiedy mu zostaną przesłane na adres jego urzędu. Ale związki branżowe nie mogły okazać się naiwne, zwłaszcza gdy oglądał je cały naród. To przecież są stare związki, ale z nowym duchem. „Proszę, niech pan premier podpisem swoim na tej kopii potwierdzi, że przyjął do wiadomości te nasze postulaty pracownicze i że pan premier rozpatrzy je w terminie do końca miesiąca”. Pan premier obruszył się. „Polskiemu premierowi się ufa. Polskiemu premierowi nie każe się pod niczym podpisywać”. Obrażony odszedł, a wraz z nim jego świta. Rzecznik usiłował jeszcze prosić, później tłumaczyć się i przepraszać, ale z hali zerwały się teraz gwizdy i krzyki branżowców na swojego premiera. Ktoś z prezydium, mając szybki refleks, w celu ratowania sytuacji zaintonował „Międzynarodówkę”, ktoś inny nachylił się do mikrofonu i zawołał: „My nie «Solidarność», my potrafimy się zachować!”. Była to już scena finałowa widowiska, bowiem transmisję pospiesznie zakończono.
Władze robiły z siebie pośmiewisko coraz częściej
Niejaki generał Oliwa wystąpił z rewelacjami, że „Solidarność” ma powiązania z… byłymi bandami UPA.
Na dowód przedstawił rzekome ulotki naszego Związku, na których figurował znak „Trójzuba”. Śmiechy z sali sejmowej, i to nawet niektórych posłów partyjnych, nie speszyły przedsiębiorczego generała. Miał w zanadrzu jeszcze jeden dowód zbrodniczej antypolskiej działalności. Trzymał w ręku listy rzekomo pisane do „ Solidarności” przez członków związków przesiedleńczych RFN, w języku niemieckim, popierające linię polityczną naszego Związku i wyrażające nadzieję na rychłe „Wolne Miasto Gdańsk”, wolne od Polski, oczywiście. Oto, od kogo „ Solidarność” otrzymuje pieniądze i poparcie i chce naszym wrogom sprzedać nasz polski Gdańsk! Generał nie tłumaczył, skąd w jego ręku znalazła się taka korespondencja. Wydział Germanistyki Polskiej Akademii Nauk przeprowadził ekspertyzę listów. Okazało się, że drukowane były na polskim papierze i polską czcionką. W niemieckim tekście roiło się od polonizmów. W późniejszym okresie generał już nie występował.
Nie mogłem przestać
złościć się na samego siebie. Wracając z podróży do Ameryki, mogłem przywieźć cały galon płynu „Antifreeze” i nie przyszło mi to do łba! Dowiedziałem się, że w stacji CPN na Żytniej ma być po południu nasz polski płyn „Borygo”. Oczywiście, urwałem się z pracy i stanąłem. Kolejkę szacowałem na trzy godziny. Ciągnęła się na dwa rogi, kończyła w pobliżu dworca autobusowego. Stali na mrozie wszyscy szczęśliwi posiadacze czterech kółek; elita towarzyska: oficerowie, badylarze, dyrektorzy i tacy zwyklejsi, jak ja. Wszyscy stali grzecznie i pokornie, zrównani przed majestatem Centrali Przemysłu Naftowego, która sprzedawała po dwa litry płynu na głowę. Jednak po dwóch godzinach stania zrezygnowałem. Już nawet zdążyłem się przesunąć o dwieście metrów, ale kolejka po masło była ważniejsza. Zostałem bez płynu. Nie miałem garażu i syrenkę parkowałem na osiedlu pod chmurką. Co wieczór spuszczałem wodę z chłodnicy, a rano wlewałem świeżą. Zmęczenie, nadmiar obowiązków i głowa zajęta zbyt dużą ilością spraw wzniosłych i przyziemnych. Pewnego wieczoru w połowie lutego zapomniałem spuścić na noc wodę z chłodnicy. Noc była mroźna. Lód rozsadził blok. Tego tylko brakowało!
Ludzie znowu są podnieceni. Premier Pińkowski poszedł w odstawkę. Słusznie mu się należało. Premierem został gen. Wojciech Jaruzelski, zatrzymując jednocześnie tekę ministra obrony narodowej. Generał zwraca się z forum sejmowego do całego narodu: „Dajcie mi dziewięćdziesiąt dni bez strajków! – apeluje. – Dziewięćdziesiąt dni spokoju”.
Wykazując najwyższą głupotę, próbowałem podjechać do jakiegoś warsztatu, ale kilka ulic dalej silnik zatarł się i samochód nie pojechał ani metra. Dopchałem go do krawężnika, w miejsce dozwolone, zamknąłem na klucz i zostawiłem. Po dwóch dniach udało mi się załatwić holowanie do warsztatu naprawczego. Silnikiem zajmował się młody chłopak ze znaczkiem „Solidarności” wpiętym w kombinezon roboczy. Widząc podobny w klapie mojej marynarki, stał się rozmowny.
„Panie, a co to za bohater?
Politrukiem był od samego początku, on prochu nie wąchał. Dziewięćdziesiąt dni bez strajków? Pan uważa na nogi, bo wał kładę. To oni chcą nas uciszyć, a sami tymczasem coś wymyślą. Zobaczysz pan jeszcze, że oni coś wykombinują. Tak, żebyśmy sami nie wytrzymali i żeby nas zmusić do strajku. Tłoki, niestety, też do wymiany, to już lepiej się panu opłaci cały komplet, razem z korbowodami, bo muszą się razem docierać. Jak my zaczniemy strajk, oni zrobią stan wyjątkowy. Myślisz pan, że wojsko posłucha rozkazów? Bo wiesz pan, ja to myślę, że ten cały Jaruzelski to się pomyli jak jasna cholera, bo chłopaki pójdą z nami. Panie kochany, przecież jakby teraz na jesieni ich nie wzięli, to byliby, tak samo jak my, wszyscy w «Solidarności». Ale żeś pan te tłoki zatarł, niech to jasna cholera! Nie widziałeś pan, że silnik się przegrzewa i nie można jechać? Powiem panu jak człowiekowi, bo panu dobrze z oczu patrzy. Ja tam już nic nie wierzę tym sekretarzom i generałom, taka ich mać. Póki oni nie odejdą tam, skąd przyszli, nie przestaniemy walczyć. A chłodnicy panu nie rozsadziło przy okazji? Zaraz sprawdzimy, czy szczelna. A u was na robocie co mówią?”
U nas „na robocie” mówili różnie, chociaż przeważająca opinia o generale premierze w naszej pracowni była pozytywna. A ja w domu słuchałem popularnej piosenki, której refren kończył się słowami:
„Bo tak, proszę państwa, fatalnie się stało, że życie przerosło kabaret”.
Fałsz, obłuda, chaos, bezpodstawne oczernianie opozycji, tak było. Czy światełko się zapala? Wolność i demokracja nie zostały nam dane raz na zawsze, musimy ich stale bronić przed wszelkimi zakusami. Jesteśmy w Unii Europejskiej, dzięki której mamy piękny rozkwit gospodarczy. Ale mamy też zobowiązania, jak każde inne państwo członkowskie. Bądźmy wrażliwi na fałsz, obłudę i nagonki. Jeśli się znajdziemy poza nią, będziemy izolowani, a życie nasze codzienne mogłoby powrócić do tego, jak wyglądało w czasie tu opisanym, z brakami w zaopatrzeniu i z reżyserowanymi spektaklami zamiast uczciwej dyskusji. O zamkniętych granicach wspominać nie muszę.