Szukajcie kobiety!
MICHAŁ OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
Uwielbiam patrzeć na polską Ginę Lollobrigidę – Małgorzatę Kidawę-Błońską, która dzięki swemu uderzającemu do niej podobieństwu nadaje brudnej polityce jakąś poświatę. Ale nie mogę jej darować odpowiedzi, jakiej udzieliła Magdalenie Środzie na łamach Wprost. Pytana, czy uważa „że każdej uroczystości państwowej powinna towarzyszyć modlitwa, biskup i kropidło?”, mówi: „To, że osoby duchowne uczestniczą jako goście w uroczystościach państwowych, nie jest niczym złym (...). Tyle że powinny uczestniczyć osoby duchowne wszystkich wyznań”. No nie! To znaczy, że powinno ich tam być cztery razy więcej?! Ratunkiem przed opanowaniem przez nich przestrzeni publicznej ma być zwiększenie? I będzie tak, jak to w okresie przedwojennym pisał Bruno Jasieński: „I wyjdzie biskup, pastor, rabin pobłogosławić twój karabin”? Gazety już nawet nie donoszą, co jeszcze gdzie pokropił jakiś hierarcha, bo robi to stale. Szczególnie zastanawia, jak to wygląda w przypadku, gdy kropi szalety publiczne.
Sama Kidawa uważa zresztą tych kropiących raczej za jakiś folklor: „Nie mów mi, że kobiety tak bardzo słuchają Kościoła. Nie jest tak”. Mądra babka nauczyła Kidawę, że mężczyźni w Polsce i tak zawsze prędzej czy później zginą na wojnie, a kobiety do wszystkiego zostaną same i same muszą się wszystkim zająć. Nawet Kościołem. Część z Państwa pewnie skusiła się na obejrzenie „Bożego Ciała” – kolejnego polskiego filmu, który prawie nie dostał Oscara. Film otwiera oczy na nie zawsze dostrzegane zjawisko społeczne: również parafią i proboszczem rządzą w Polsce kobiety. Ksiądz na wsi jest niby niemal bogiem, ale – jak w znanym powiedzeniu – on jest głową, a kręcą nim, jak chcą, miejscowe parafianki i różne patafianki.
Od dawna wiadomo, że „targetem” Kościoła są kobiety. To one zapewniają jakieś 80 procent wiernych, a zdziesiątkowani mężczyźni są sprowadzani do kościoła przez nie „namową czy siłą”; głównie one angażują się i wszystkie chóry śpiewają żeńskim głosem.
Jak taka zmaskulinizowana instytucja, jaką jest Kościół, stała się zakładnikiem wiejskich bab, film „Boże Ciało” pokazuje znakomicie: słaby, zalkoholizowany proboszcz, grany przez Zdzisława Wardejna, robi wszystko pod dyktando wioskowej opinii publicznej reprezentowanej przez co bardziej zapiekłe gospodynie. Za to, że jest im posłuszny, wykonują całą pracę za niego, a on tylko wykonuje jakieś rytualne gesty: rusza liturgicznie ręką jak kukiełka w ornacie. Ksiądz, chcąc stać na czele wsi, musi robić to, co ona chce. Na wsi zaś żyją baby i dzieci; dorastanie polega na tym, że się ze wsi wynoszą.
Zasada, aby kapłanami mogli być tylko mężczyźni, okazuje się ostatnią redutą męskości. Ostatnie miejsce wyłącznie dla mężczyzny jest przy ołtarzu. Ale i to zapewniają mu kobiety. „W kaplicach w Świętej Lipce posługiwały wyłącznie dziewczęta. Gdyby nie one, po prostu zabrakłoby ministrantów – pisze Polityka. „Były bardziej pobożne i zaradne od chłopców. Nie służyły jednak w samej bazylice – tam ministrantura była zagwarantowana dla chłopców”. W Kościele nie zachęca się dziewczynek, aby zgłaszały się do grona ministrantów, choć formalnie nic nie stoi temu na przeszkodzie. „Jeśli dziewczynki przejmą inicjatywę – mówi Polityce jeden ksiądz – odejdą chłopcy. Tak stało się w duszpasterstwie akademickim, dziś zdominowanym przez kobiety”. A więc już nie tylko kościoły wiejskie, ale i akademickie istnieją dzięki kobietom.
Obraz patriarchalnego Kościoła wycofujących się mężczyzn jest dość zaskakujący, ale jakoś zgadza się z intuicją. Gorzej, kiedy – jak w „Bożym Ciele” – to wiejskie kobiety pilnują, aby Kościół był obskurancki, zapiekły; nawet jak ksiądz chce być miłosierny, to mu nie dają, a on za bardzo się nie upiera. Jak po drugiej stronie lustra, lewicę także trzymają w garści kobiety. Naturalnie inne: wyzwolone, ekspansywne, ale równie zawsze czujne i gotowe wyjść z parasolką.
Tak się złożyło, że obecnie na lewicy liderami są sami mężczyźni i o prawa kobiet walczą tam (ze sobą) mężczyźni, a najbardziej znane z tego kobiety – jak Barbara Nowacka – znalazły się poza nią. Ale nie ulega wątpliwości, że wokół kobiety – choć raczej jako emblematu – wszystko się ogniskuje.
Odkrywamy zadziwiające podobieństwo między lewicą a Kościołem: przy ołtarzu stoją sami mężczyźni, ale wszystko nie miałoby sensu bez kobiet. Nie tylko sensu, ale gdyby kobiety wszystkiego nie przygotowały i nie zrobiły, organizmy te by się rozpadły. To one przed tymi ołtarzami klęczą.
Jak to mówią Francuzi, kiedy mężczyźni nie mogą zrozumieć, co się dzieje: szukajcie kobiety! To ona za tym stoi. Cherchez la femme!
Nie jestem pewien, czy nie zeszliśmy tu na pozycje feminizmu, choć ponurego i jakiegoś takiego deterministycznego; w każdym razie nie ma on nic z triumfalizmu. Sama obserwacja, że za obiema stronami zasadniczego konfliktu w Polsce – i za tą katolicko-tradycjonalistyczną, i tą nowoczesną – stoją kobiety, nie jest chyba dla nich samych niczym przyjemnym ani chwalebnym. Same widzą, jak to wygląda, więc wolą sterować wszystkim z cienia.
A jaką mają odporność! Kidawie-Błońskiej nie przeszkadzałby jeszcze ani pop ani lama na dokładkę. Chociaż, jak wszystko w kościołach, lama też jest tam wyłącznie rodzaju męskiego.