Korporacja trzyma się mocno
Rozmowa z dr. ADAMEM SANDAUEREM, założycielem i honorowym przewodniczącym Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere
– Dlaczego w sądach powszechnych poszkodowany pacjent domagający się zadośćuczynienia musi zmagać się z tak ogromnymi trudnościami, nieznanymi w innych krajach Unii?
– Sprawy trwają latami. Ponieważ sędziowie prowadzą jednocześnie ogromną liczbę innych spraw, a posiedzenia odbywają się co kilka miesięcy, skład sędziowski nie jest nawet w stanie pamiętać, o co chodzi w tej konkretnej sprawie. Dlatego przed każdym posiedzeniem musi na nowo zapoznawać się z aktami. Czasem pokrzywdzeni pacjenci nawet nie dożywają prawomocnego wyroku.
– Ale przewlekłość postępowań nie jest jedynym problemem spraw z zakresu prawa medycznego.
– Jednym z podstawowych problemów jest wiarygodność dokumentacji medycznej. Przyjmuje się, że ma ona charakter dokumentu urzędowego, co znaczy, iż poświadcza prawdę. Tymczasem dokumentację sporządza lekarz, któremu stawia się zarzut popełnienia błędu lekarskiego. Na poszkodowanym pacjencie ciąży też obowiązek udowodnienia, że szkoda, jaką poniósł, jest zawiniona. To tak jakby było sprawą naturalną, że niewyleczenie jest normalnym efektem leczenia. A gdy powód, czyli pacjent, nie udowodni, że szkoda była zawiniona, to często jest obciążany wysokimi kosztami sądowymi. Przecież to absurd. Wreszcie kolejnym problemem takich spraw są opinie biegłych, z których wiele jest nieobiektywnych, a nawet stronniczych, co wynika z faktu, że koledzy oceniają postępowanie kolegów. W praktyce sądy decydują o powołaniu biegłych z listy prezesa Sądu Okręgowego albo zwracają się o sporządzenie opinii do jednego z kilku zakładów medycyny sądowej, co prowadzi do licznych nieprawidłowości. Moim zdaniem o wiele lepszym wyjściem byłoby, żeby to strony mogły przedstawiać opinie powołanych przez siebie ekspertów. Wówczas na przykład opinie napisane przez współpracującego z ANGORĄ dr. Ryszarda Frankowicza miałyby takie samo znaczenie dowodowe jak te sporządzone przez lekarzy z zakładów medycyny sądowej.
– W Polsce nikt nie prowadzi statystyk liczby wypadków medycznych i błędów lekarskich, co jest zrozumiałe, gdyż stawiałoby w fatalnym świetle Ministerstwo Zdrowia, NFZ i cały system ochrony zdrowia.
– Można to jedynie próbować oszacować, porównując z danymi z innych krajów. Gdyby przenieść dane amerykańskie (oczywiście z uwzględnieniem wielkości populacji) na grunt Polski, to moglibyśmy mówić o 20 tys. pacjentów, którzy rocznie z winy pracowników służby zdrowia tracą życie lub zdrowie. Gdyby zaś posiłkować się analizami europejskimi, ta liczba byłaby jeszcze wyższa. Tymczasem liczba wyroków stwierdzających winę lekarzy, jakie zapadają tak przed sądami powszechnymi, jak i lekarskimi, jest właściwie symboliczna. Oddalenie powództwa poszkodowanego pacjenta jest w ogromnej większości przypadków równoznaczne ze skazaniem go na cierpienie do końca życia.
– Z doniesień medialnych wynika, że zarówno w przypadku postępowań przed sądami powszechnymi, jak lekarskimi najwięcej wyroków korzystnych dla poszkodowanych zapada w sprawach dotyczących położnictwa i neonatologii. Czy w tych dziedzinach medycyny jest najgorzej?
– Tu działa zupełnie inny mechanizm. Gdy poszkodowanym jest dorosły dotknięty ciężkim inwalidztwem, wówczas nie ma on zazwyczaj sił, możliwości i pieniędzy, żeby walczyć w sądzie o sprawiedliwość. Gdy jednak ofiarą błędów lekarskich jest dziecko, wówczas w pełni sprawni rodzice potrzebują środków na zapewnienie mu rehabilitacji, odpowiedniej opieki itd. Są zdeterminowani i często nie mają innego wyjścia, jak domagać się zadośćuczynienia przed sądem.
– Mimo że wyroki sądów lekarskich w żaden sposób nie wiążą sądów powszechnych ani prokuratury, to jednak często zdarza się, że prokuratorzy i sędziowie nimi się sugerują.
– Znam przypadki, że prokuratura umarzała postępowanie, powołując się w uzasadnieniu na uniewinniający wyrok sądu lekarskiego. Zwracaliśmy na to uwagę ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu już w 1999 r. i dziś chyba o wiele rzadziej dochodzi do takich patologii.
– Często mówił pan, że samorząd lekarski ma nadmierną, niczym nieuzasadnioną autonomię. Czy to samo odnosi się do sądów lekarskich?
– Wszędzie tam, gdzie państwo przekazało korporacjom nadzór nad zawodami zaufania publicznego, obserwujemy złe funkcjonowanie tych obszarów i kolosalne niezadowolenie społeczne. Sądy lekarskie to moim zdaniem absolutne nieporozumienie. Osobiście nie szukałbym tam sprawiedliwości. Dlatego gdy ktoś mnie pyta o zdanie, czy poszkodowany pacjent powinien składać skargę do rzecznika odpowiedzialności zawodowej Izby Lekarskiej, zawsze odpowiadam, że nie warto na to tracić czasu. Od tego są sądy powszechne, a te korporacyjne powinny zostać zlikwidowane. Jednak to prawdopodobnie wymagałoby nie tylko zmian ustawowych, ale być może także art. 17 Konstytucji RP.
– Mimo wszystko żyjemy coraz dłużej, medycyna dysponuje coraz doskonalszym sprzętem, więc teoretycznie tylko niewielu Polaków jest narażonych na to, żeby stać się ofiarami systemu ochrony zdrowia.
– Kiedyś w stowarzyszeniu przeprowadziliśmy rodzaj badania. Zwróciliśmy się do znajomych, kolegów, przyjaciół, żeby odpowiedzieli na pytanie, czy wśród najbliższych znają osoby, które zostały poszkodowane w trakcie leczenia. Wszyscy stwierdzili, że znają chociaż jedną taką osobę. Jeżeli rocznie poszkodowanych jest 20 – 30 tys. osób, to oznacza, że podczas długiego życia każdy ma co najmniej kilka procent szans na to, żeby stać się ofiarą błędu lekarskiego.
– Dlaczego żaden rząd po 1989 r. nie próbował ograniczyć wszechwładzy lekarskiej korporacji?
– To trudne pytanie. Po pierwsze, zapewne dlatego, że każdy kiedyś był, jest lub będzie pacjentem. Po drugie – niewielu Polaków zdaje sobie sprawę, jak niszcząca jest dla państwa władza korporacji (nie tylko lekarskiej). Po trzecie – nie ma żadnej siły społecznej, która mogłaby do tego zmusić władzę. Przy kolosalnym wysiłku byliśmy w stanie zorganizować przed Sejmem manifestację poszkodowanych pacjentów, w której uczestniczyło 200 – 300 osób. Taka grupa nie jest w stanie nigdzie się przebić. Prócz tego przy poparciu Ministerstwa Zdrowia przez lata wykreowano różne organizacje pacjentów, zazwyczaj sponsorowane przez firmy farmaceutyczne. Te „PR-owskie” organizacje władza traktowała jak rzeczywistych przedstawicieli poszkodowanych pacjentów, a pracownicy wielu z nich zazwyczaj myślą tylko o swoich partykularnych interesach.