Henryk Martenka, Sławomir Pietras
Oswald Spengler, niemiecki filozof, obwieścił kiedyś zmierzch Zachodu. Francis Fukuyama ogłosił koniec historii, my zaś od lat konsekwentnie, obserwując pogłębiającą się nędzę polskiej klasy politycznej, zapowiadamy początek jej końca. Pojęcie końca jest nieco rozmyte i przedwczesne, co widać też po dziełach Spenglera i Fukuyamy, niemniej majowe wydarzenia w kraju, które dowodzą nagannego zlekceważenia zdrowego rozsądku, prawa, zdrowia obywateli, a nawet ich życia, sygnalizują, że schyłek jest bliski.
Polska klasa polityczna to umowny, wieloznaczny termin, stosowany na wyrost i na kredyt. Wystarczy odnieść go do zbioru postaci tworzących klasę polityczną po 1990 roku. Mazowiecki, Balcerowicz, Skubiszewski, Kuroń, Hall, Samsonowicz, Trzeciakowski..., by poprzestać jeno na kadrowym zrębie pierwszego gabinetu III RP. A dziś jakiż mamy zrąb? To zwykła rąbanka. Wtedy, w 1989, demokracja była „snem śnionym na jawie”, dziś jest cwaną kalkulacją, w której majstrem jest Kaczyński, a jedynym celem utrzymanie władzy. Porównanie jakości pierwszych lat polskiej demokracji z dzisiejszą przynosi konstatację żałosną, ale i nadzieję, że długo to już nie potrwa... Nie ma bowiem szans funkcjonować państwo, w którym chaos wywołuje szeregowy poseł, bo skorzysta na tym jego partia. Co z tego, że podczas pandemii?
„Zapasami w kisielu” nazwał obecny kryzys konstytucyjny Tomasz Terlikowski, uważając, że obserwujemy taki poziom kompromitacji, że gorzej być nie może. Musi nastąpić finał obecnego status quo. Zatem, parafrazując tytuł głośnej kiedyś książki Mariana Brandysa „Koniec świata szwoleżerów”, ogłośmy „koniec świata hochsztaplerów”! Nie myślę tu tylko o PiS-ie (z przystawkami), który bez wątpliwości zostanie rozliczony, jak została rozliczona PZPR, ale także o całej niewiele wartej ferajnie parlamentarnej żyjącej nieźle na nasz, na mój, kurwa, koszt. „Okay, jesteśmy beznadziejni – bezpruderyjnie przyznaje posłanka Platformy Jachira – ale to wy nas wybraliście”. O nieszczęsna Jachiro! Tak, ale czy mieliśmy lepszy wybór?!
Zerwana przez prawicowe warcholstwo kampania wyborcza ostatecznie pozbawiła złudzeń anemiczną stawkę kandydatów do Pałacu, ale pokazała zarazem urzędującemu prezydentowi, ile rzeczywiście znaczy dla swoich. To bezlitosne kryterium zrównuje go z innymi kandydatami: Piotrowskim, Żółtkiem, Tanajną i Kidawą-Błońską. Dziecinniejącego Dudę zaboli to mocniej niż pretensje opozycji, że brak mu honoru. I jej zarzuty o jego niezłomność w parciu do reelekcji. Za każdą cenę, nawet godności.
Gangsterska akcja Kaczyńskiego i Gowina, której skutkiem są odwołane wybory, za to uratowana koalicja, pokazuje, że nadrzędnym celem dla polskiej klasy (sorry!) politycznej jest wyłącznie władza. Rządząca prawica zachowała luksusową pozycję nie dlatego, że jest zdeterminowana rządzić, jak długo się da, ale wyłącznie z powodu, że ma marną, dychawiczną opozycję. Nadymającą się, bezsilną i bezpłodną, do tego w stanie wegetatywnym. Albowiem nikt przytomny nie uwierzy, że coś cennego z punktu widzenia wyborcy wnosi do polskiej polityki – to tylko flagowe przykłady – posłanka Lubnauer albo poseł Nitras, jakże dotkliwie represjonowany za sejmowe wygłupy. Co cennego do polskiej polityki wnoszą posłowie lewicy, ludzie bez jaj, nazwisk i twarzy? Co pozostało po anonimowych idealistach Kukiza? Aromat whisky? Jakąż sensowną ideę zdeponowali w Sejmie ludowcy poza Kosiniakiem-Kamyszem z sukcesem pracującym na samego siebie? Podobnie ocenia tę szemraną czeredę Eliza Michalik, pisząc, że niebawem „zniknie cała scena polityczna, tocząca swoje piaskownicowe walki na szpadelki”. A kiedyś politykę uprawiali fechmistrze, szpadami... Numer, jaki nam na pohybel wykręciły dwa Jarki, chwytając się pazurami za gardła, zostanie im zapamiętany. Bo nie jest prawdą, że zwycięzców się nie sądzi. Niech nikt temu nie przeczy! Sami się proszą! Styl, przaśny, gomułkowski, z jakim Kaczyński sprawuje władzę, ściąga do polityki przaśne, gomułkowskie figury. „Czarodziej z Żoliborza, pisze poeta Adam Zagajewski, pociąga za sznurki. To rodzaj dyktatury na wpół komicznej, na wpół groźnej”. W podobny ton uderza literat Twardoch, nazywając Polskę „Królestwem Groteski i Wielkim Księstwem Absurdu”. To pomysłowe metafory, ale szkodliwa „dyktatura czarodzieja z Żoliborza” sprawia, że energia społeczna Polaków idzie niczym para w gwizdek. „Zamiast uczyć się od innych krajów, jak skutecznie odmrażać gospodarkę, zajmujemy się śledzeniem, ilu posłów da się politycznie skorumpować” – martwi się, jak to on, Radek Sikorski.
Szczęśliwie nie będąc uwikłanym politycznie, powtórzę: nie wieszałbym psów tylko na rządzących. Oni są silni i tymczasowo bezkarni wyłącznie bezsiłą przeciwnika. Trwają także dzięki wsparciu „ciemnego ludu”, który bierze, co mu dają, jak proroczo diagnozował Jacek Kurski. Upadek klasy politycznej, w rankingach społecznego prestiżu lokowanej na odległych obrzeżach, pewnie jeszcze trochę potrwa, ale jest nieodwracalny. I nieuchronny jak amen w pacierzu.