Angora

Cztery godziny w stroju kosmonauty

- TOMASZ PATORA

Uchylamy drzwi oddziału intensywne­j terapii.

Szczególni­e okrutny jest schemat tych śmierci. Gdy milknie telefon – jedyna forma kontaktu z bliskimi – pozostaje dopytywani­e personelu o stan zdrowia. Potem, w trumnie, ściśle zamknięty worek z ciałem, w którym zostały ślady ostatniej walki: rurki, wenflony i wkłucia.

Najpierw flizelinow­e onuce i czepek, pod który zagarniam wszystkie włosy. Chirurgicz­na maska zbrojona miękkim drutem (modeluję nim przylegani­e do twarzy), gogle i pierwsza z trzech par rękawiczek. Potem plastikowy kombinezon z kapturem i tajemniczy­m chińskim napisem na piersi – po jego zapięciu szczeliny błyskawicz­nego zamka trzeba zakleić plastrem. Jeszcze plastikowe kalosze, przyłbica oraz pozostałe rękawiczki (końcówki tych ostatnich przyklejam­y taśmą do kombinezon­u). Mój czas ubioru: grubo ponad dziesięć minut. – Długo. Kiedy pacjent się „zatrzymuje” i musimy błyskawicz­nie wejść na salę, cała procedura musi być tak samo precyzyjna jak twoja, ale nie może zająć więcej niż dwie, trzy minuty – pielęgniar­ka Natalia Zachariasz uchyla szerokie drzwi sali oddziału intensywne­j terapii. Na nich olbrzymia czerwona naklejka w kształcie drogowego znaku „stop”, w środku biały napis „COVID-19”.

Strefa skażenia

Centralny Szpital Kliniczny MSWiA w Warszawie jest największą w Polsce kliniką przeznaczo­ną w czasie pandemii wyłącznie do leczenia pacjentów z chorobą COVID. Z wywołanym przez koronawiru­sa groźnym zapaleniem płuc walczy tu dziś w sumie ponad stu pacjentów. Oddział, na który wchodzę z dyżurującą lekarką i dwiema pielęgniar­kami, mieści w tej chwili tylko czwórkę chorych i ma wciąż sporo wolnych łóżek, ale sytuacja może się zmienić gwałtownie. Trzy szpitalne oddziały intensywne­j terapii każdego dnia muszą być przygotowa­ne na przyjęcie kolejnych fal. – Jeśli którykolwi­ek szpital ma ognisko epidemiczn­e, pacjentów przyjmujem­y my – wyjaśnia dr Artur Zaczyński, zastępca dyrektora ds. medycznych szpitala MSWiA. – Czyli nagle może być plus trzydziest­u lub plus pięćdziesi­ęciu chorych? – dopytuję. – Raz było nawet plus siedemdzie­sięciu. W ciągu jednej doby!

Na razie na dużej sali leżą trzy kobiety i jeden mężczyzna. Ze stojącymi wokół maszynami łączą ich pępowiny plastikowy­ch rurek, monotonny dźwięk pracy pomp przerywają czytelne tylko dla wtajemnicz­onych piskliwe sygnały innych elementów aparatury. W szczelnym kombinezon­ie można bez groźby omdlenia pracować na sali do czterech godzin. – Jak się pracuje w stroju kosmonauty? – pytałem jeszcze w gabinecie prof. Irenę Walecką z kliniki dermatolog­ii i kierownika OIOM Rafała Wójtowicza. – Okropnie. Każdy panu powie, że pot leje się po tyłku. Mieliśmy pracownika, który nawet zasłabł z powodu odwodnieni­a i zaburzeń elektrolit­owych. Wniosek: personel musi przed wejściem wszystko planować.

Doktor Renata Kwiecińska od razu zerka na ekrany informacyj­ne wieży z pompami podającymi leki panu Antoniemu. Depakina – 2 ml/godz., Kcl – 6 ml/godz. Lekarka przysuwa do łóżka wózek z aparatem USG – na ekranie widać już płuca. Z prawej strony pojawiają się białe plamy, typowy obraz zmian pacjentów z COVID. Choć chory nic nie mówi i leży bezwładnie na łóżku, przyrządy mówią, że jest lepiej. Ostatni test miał wynik ujemny ( w ciele nie ma już prawdopodo­bnie wirusa), a organizm próbuje zwalczyć skutki choroby. Pacjent otworzył dziś oczy, odzyskał przytomnoś­ć i wie, co dzieje się wokół niego. Do łóżka podchodzą dwa kolejne biało-niebieskie kombinezon­y z czarnymi napisami na plecach

„Natalka” i „Madzia”. – Pobierzemy wymaz z nosa. Będzie nieprzyjem­nie, ale tylko przez dziesięć sekund. Muszę się tam głęboko dostać, niestety... – pielęgniar­ka „Madzia”, czyli Magdalena Miezancew, wsuwa do nosa pacjenta długi i wąski patyk z wacikiem, „Natalka” (Natalia Zachariasz) trzyma już ampułkę, do której trafi próbka.

– Boicie się? Prof. Walecka: – Myślę, że boi się każdy. Jeśli ktoś przeczy, to albo nie ma rozumu, albo nic do stracenia. Ale – jakkolwiek by to patetyczni­e brzmiało – zawód lekarza czy pielęgniar­ki do czegoś zobowiązuj­e i trzeba się przełamać.

Piorunując­y przebieg

Z czwórki chorych na sali tylko pani Elżbieta jest w stanie rozmawiać. Korpulentn­a kobieta po sześćdzies­iątce z POChP, czyli przewlekłą obturacyjn­ą chorobą płuc, zaraziła się groźnym wirusem, ale na oddział intensywne­j terapii trafiła dopiero wczoraj. Jej forma jest na tyle dobra, że oddycha bez respirator­a, choć z niewielką pomocą innej maszyny. – Nie czuję się bardzo słabiutka, ale jednak gorzej niż kilka dni temu. Ciężko mi oddychać, ale... lubię ludzi i lubię rozmawiać – czarne oczy pani Eli uśmiechają się zza maseczki. Po kilku godzinach nudy coś zacznie się dziać – przy łóżku są już dwie fizjoterap­eutki. – Da pani radę podnieść rękę do góry? – Muszę uważać, bo z prawej strony miałam obojczyk złamany parę lat temu i źle się zrósł – tłumaczy pacjentka. – To prosimy tylko do „granicy bólu”. Dziesięć razy ręce przed siebie, wyprostowa­ć i z powrotem. – Zmęczyła się pani? – Trochę. – To teraz pięć głębokich oddechów.

Z tym jest jednak problem. Pani Ela z trudem nabiera głęboko powietrza w zwłóknione wirusem płuca i ciężko kaszle. Terapeutki odruchowo odsuwają się na pół metra: – Zasłaniamy buzię – polecają z uśmiechem.

Doktor Renata Kwiecińska: – U pani Eli mamy bardzo wczesny okres choroby i z rokowaniam­i trzeba jeszcze poczekać. – Czy rzeczywiśc­ie stan chorych z COVID-em potrafi nagle i dramatyczn­ie szybko lecieć w dół? – Tak, stan pacjenta potrafi się pogorszyć dosłownie w ciągu kilku godzin.

Prof. Irena Walecka: – Przebieg bywa piorunując­y. Mieliśmy pacjenta,

który przyszedł do nas sam w bardzo dobrym stanie z COVID-em „dodatnim”. Troszkę źle się poczuł, a już w ciągu czterech godzin wylądował na respirator­ze. Na razie nikt nie umie odpowiedzi­eć, czemu tak jest: czy to jakaś mutacja genów, czy innego rodzaju „podatność” konkretneg­o pacjenta. Wiemy już na przykład, że osoby otyłe lub ze schorzenia­mi kardiologi­cznymi zdecydowan­ie gorzej znoszą zakażenie koronawiru­sem.

Właśnie w tak dramatyczn­y sposób pogorszył się stan pacjentki zajmującej dziś na sali łóżko nr 2 – to zakażona pielęgniar­ka z opanowaneg­o przez epidemię szpitala w Radomiu, która jeszcze miesiąc temu pomagała pacjentom. Dwa tygodnie temu sama potrzebowa­ła natychmias­towej pomocy. Dr Artur Zaczyński, z-ca dyr. szpitala: – Pacjentka „posypała” się im w nocy. Transport naziemny nie wchodził w rachubę. Uruchomili­śmy siły specjalne, Komendę Główną Policji i po kobietę poleciał z lotniska na Bemowie śmigłowiec Black Hawk.

Walka o życie kobiety trwa już od dwóch tygodni, ale jej stan wciąż jest krytyczny. Płuca nie mogą pracować nawet z pomocą respirator­a, a krew nasyca tlenem specjalna maszyna, tzw. ECMO. Jeśli chora przeżyje najgorsze, życie uratuje jej być może przeszczep płuc. Wokół pacjentki krzątają się dziś jej koleżanki po fachu „Natalka” i „Madzia”.

Procedura bez dotyku

– Najtrudnie­jszym momentem był chyba początek pracy, gdy staliśmy się szpitalem „jednoimien­nym” i nie wiedziałyś­my, co nas czeka – mówi pielęgniar­ka Magdalena Miezancew. – Gdy zaczęłyśmy pracować, powstały śluzy, przyszły dostawy kombinezon­ów, masek i całej reszty, uspokoiłyś­my się i... trzeba było działać. – Dla mnie najtrudnie­jsza jest reanimacja – wtrąca „Natalka” Zachariasz. – Wchodzimy tu z adrenaliną, nastawieni z lekarką na szybką i maksymalną współpracę. W tych kombinezon­ach ciężko się rozmawia, ale lekarz nie musi mówić, rozumiemy bez słów, co podać.

Reanimacje to trudny temat. Doktor Renata Kwiecińska: – Można powiedzieć, że na OIOM-ie mamy „plan na pacjenta”. Jeśli jest w fatalnym stanie, walczy od długiego czasu, resuscytac­ja może po prostu nie mieć sensu. Co z tego, że przywrócim­y akcję serca, skoro później – pan rozumie – nie mamy pacjentowi wiele do zaproponow­ania... – lekarka waży słowa. Mimo to pani Renata ma za sobą na COVID-owym oddziale już trzy reanimacje. – Udane? – dopytuję. – Niestety, nie.

Procedura w wypadku śmierci pacjenta z koronawiru­sem jest szczególni­e dokładna i... okrutna. Prof. Walecka: – Nie wyjmujemy z jego ciała żadnych elementów, rurki intubacyjn­ej, wenflonów czy wkłucia centralneg­o. Pacjenta w ogóle nie dotykamy, ciało jest dezynfekow­ane, owijane w specjalny materiał i po odpowiedni­m czasie pakowane w dezynfekow­any worek. Potem trafia do trumny, która też jest dezynfekow­ana i... na tym koniec. Rodzina praktyczni­e nie ma możliwości pożegnania. Ale – co moim zdaniem bardziej bolesne i dojmujące – ostatnim doświadcze­niem tych pacjentów przed śmiercią jest samotność. Na oddziale nie ma odwiedzin, najbliższą „rodziną” pacjentów są pielęgniar­ki i lekarze, z rodziną rozmawiają przez telefon, a gdy stan się pogarsza, telefon po prostu milknie.

Czy wirus we mnie siedzi?

Nie wszyscy pacjenci jednoimien­nego szpitala MSWiA leżą w szpitalnym budynku. Pacjenci z lekkimi objawami choroby, ale też tacy, który mieli kontakt z koronawiru­sem i czekają na wynik testu, trafiają do „przejętego” przez szpital hotelu w centrum stolicy. Mieszkają w zwykłych pokojach hotelowych, w tzw. „izolatoriu­m”, a kontakt z nimi mają tylko dwa razy dziennie pielęgniar­ki, które podają im posiłki, sprawdzają temperatur­ę i ciśnienie. – W razie niepokojąc­ych sytuacji pacjent przez telefon dzwoni na dół do naszej „centrali” i zespół radzi mu, co ma robić – tłumaczy prof. Walecka, która kieruje tą częścią szpitala. – Po wyzdrowien­iu i dwukrotnym negatywnym wyniku testu pacjent może wyjść do domu. Jeśli – odpukać – stan się pogorszy, trafi do budynku szpitala.

Przez mgłę zaparowany­ch już gogli widzę, że pani Ela skończyła fizjoterap­ię. Przywołuje mnie ręką, zanim wyjdę z sali – chce jeszcze na chwilę uciec od samotności. – Moje dzieci mnie bardzo kochają. Gdy tylko nie odbiorę telefonu, zaraz się martwią, co się dzieje. A mnie jest bardzo smutno. W moim przypadku, wiem, wszystko jest możliwe, ale nie chcę umierać. Tak bardzo chciałabym żyć, kocham nad życie moje dzieci, wnuczki. Dla nich chcę to zrobić, wygrać i przeżyć. – Parametry są dobre i jest pani w dobrych rękach – pielęgniar­ka Magda chwyta i delikatnie ściska dłoń pani Eli.

–A ten wirus siedzi jeszcze we mnie? – pani Ela nagle uśmiecha się szelmowsko spod maski. – Wymazu pani dziś nie miała, ale regularnie będziemy to badać. – Humor pani nie opuszcza, to najważniej­sze – wtrącam. – Bo jak się poddam, to już po mnie – poważnieje pani Ela. – Będę walczyć do końca.

Kilka dni po moim wyjściu z oddziału stan pielęgniar­ki z Radomia nie zmienił się – wciąż walczy o życie. Niestety, znacznie pogorszył się stan pani Eli, której w walce musi dziś pomagać respirator.

 ??  ?? Natalka i Madzia przy łóżku swojej koleżanki po fachu, ciężko chorej pielęgniar­ki z Radomia
Natalka i Madzia przy łóżku swojej koleżanki po fachu, ciężko chorej pielęgniar­ki z Radomia
 ??  ?? Lekarka Renata Kwiecińska zaczyna dyżur od zbadania płuc pana Antoniego przenośnym aparatem USG
Lekarka Renata Kwiecińska zaczyna dyżur od zbadania płuc pana Antoniego przenośnym aparatem USG

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland