Cztery godziny w stroju kosmonauty
Uchylamy drzwi oddziału intensywnej terapii.
Szczególnie okrutny jest schemat tych śmierci. Gdy milknie telefon – jedyna forma kontaktu z bliskimi – pozostaje dopytywanie personelu o stan zdrowia. Potem, w trumnie, ściśle zamknięty worek z ciałem, w którym zostały ślady ostatniej walki: rurki, wenflony i wkłucia.
Najpierw flizelinowe onuce i czepek, pod który zagarniam wszystkie włosy. Chirurgiczna maska zbrojona miękkim drutem (modeluję nim przyleganie do twarzy), gogle i pierwsza z trzech par rękawiczek. Potem plastikowy kombinezon z kapturem i tajemniczym chińskim napisem na piersi – po jego zapięciu szczeliny błyskawicznego zamka trzeba zakleić plastrem. Jeszcze plastikowe kalosze, przyłbica oraz pozostałe rękawiczki (końcówki tych ostatnich przyklejamy taśmą do kombinezonu). Mój czas ubioru: grubo ponad dziesięć minut. – Długo. Kiedy pacjent się „zatrzymuje” i musimy błyskawicznie wejść na salę, cała procedura musi być tak samo precyzyjna jak twoja, ale nie może zająć więcej niż dwie, trzy minuty – pielęgniarka Natalia Zachariasz uchyla szerokie drzwi sali oddziału intensywnej terapii. Na nich olbrzymia czerwona naklejka w kształcie drogowego znaku „stop”, w środku biały napis „COVID-19”.
Strefa skażenia
Centralny Szpital Kliniczny MSWiA w Warszawie jest największą w Polsce kliniką przeznaczoną w czasie pandemii wyłącznie do leczenia pacjentów z chorobą COVID. Z wywołanym przez koronawirusa groźnym zapaleniem płuc walczy tu dziś w sumie ponad stu pacjentów. Oddział, na który wchodzę z dyżurującą lekarką i dwiema pielęgniarkami, mieści w tej chwili tylko czwórkę chorych i ma wciąż sporo wolnych łóżek, ale sytuacja może się zmienić gwałtownie. Trzy szpitalne oddziały intensywnej terapii każdego dnia muszą być przygotowane na przyjęcie kolejnych fal. – Jeśli którykolwiek szpital ma ognisko epidemiczne, pacjentów przyjmujemy my – wyjaśnia dr Artur Zaczyński, zastępca dyrektora ds. medycznych szpitala MSWiA. – Czyli nagle może być plus trzydziestu lub plus pięćdziesięciu chorych? – dopytuję. – Raz było nawet plus siedemdziesięciu. W ciągu jednej doby!
Na razie na dużej sali leżą trzy kobiety i jeden mężczyzna. Ze stojącymi wokół maszynami łączą ich pępowiny plastikowych rurek, monotonny dźwięk pracy pomp przerywają czytelne tylko dla wtajemniczonych piskliwe sygnały innych elementów aparatury. W szczelnym kombinezonie można bez groźby omdlenia pracować na sali do czterech godzin. – Jak się pracuje w stroju kosmonauty? – pytałem jeszcze w gabinecie prof. Irenę Walecką z kliniki dermatologii i kierownika OIOM Rafała Wójtowicza. – Okropnie. Każdy panu powie, że pot leje się po tyłku. Mieliśmy pracownika, który nawet zasłabł z powodu odwodnienia i zaburzeń elektrolitowych. Wniosek: personel musi przed wejściem wszystko planować.
Doktor Renata Kwiecińska od razu zerka na ekrany informacyjne wieży z pompami podającymi leki panu Antoniemu. Depakina – 2 ml/godz., Kcl – 6 ml/godz. Lekarka przysuwa do łóżka wózek z aparatem USG – na ekranie widać już płuca. Z prawej strony pojawiają się białe plamy, typowy obraz zmian pacjentów z COVID. Choć chory nic nie mówi i leży bezwładnie na łóżku, przyrządy mówią, że jest lepiej. Ostatni test miał wynik ujemny ( w ciele nie ma już prawdopodobnie wirusa), a organizm próbuje zwalczyć skutki choroby. Pacjent otworzył dziś oczy, odzyskał przytomność i wie, co dzieje się wokół niego. Do łóżka podchodzą dwa kolejne biało-niebieskie kombinezony z czarnymi napisami na plecach
„Natalka” i „Madzia”. – Pobierzemy wymaz z nosa. Będzie nieprzyjemnie, ale tylko przez dziesięć sekund. Muszę się tam głęboko dostać, niestety... – pielęgniarka „Madzia”, czyli Magdalena Miezancew, wsuwa do nosa pacjenta długi i wąski patyk z wacikiem, „Natalka” (Natalia Zachariasz) trzyma już ampułkę, do której trafi próbka.
– Boicie się? Prof. Walecka: – Myślę, że boi się każdy. Jeśli ktoś przeczy, to albo nie ma rozumu, albo nic do stracenia. Ale – jakkolwiek by to patetycznie brzmiało – zawód lekarza czy pielęgniarki do czegoś zobowiązuje i trzeba się przełamać.
Piorunujący przebieg
Z czwórki chorych na sali tylko pani Elżbieta jest w stanie rozmawiać. Korpulentna kobieta po sześćdziesiątce z POChP, czyli przewlekłą obturacyjną chorobą płuc, zaraziła się groźnym wirusem, ale na oddział intensywnej terapii trafiła dopiero wczoraj. Jej forma jest na tyle dobra, że oddycha bez respiratora, choć z niewielką pomocą innej maszyny. – Nie czuję się bardzo słabiutka, ale jednak gorzej niż kilka dni temu. Ciężko mi oddychać, ale... lubię ludzi i lubię rozmawiać – czarne oczy pani Eli uśmiechają się zza maseczki. Po kilku godzinach nudy coś zacznie się dziać – przy łóżku są już dwie fizjoterapeutki. – Da pani radę podnieść rękę do góry? – Muszę uważać, bo z prawej strony miałam obojczyk złamany parę lat temu i źle się zrósł – tłumaczy pacjentka. – To prosimy tylko do „granicy bólu”. Dziesięć razy ręce przed siebie, wyprostować i z powrotem. – Zmęczyła się pani? – Trochę. – To teraz pięć głębokich oddechów.
Z tym jest jednak problem. Pani Ela z trudem nabiera głęboko powietrza w zwłóknione wirusem płuca i ciężko kaszle. Terapeutki odruchowo odsuwają się na pół metra: – Zasłaniamy buzię – polecają z uśmiechem.
Doktor Renata Kwiecińska: – U pani Eli mamy bardzo wczesny okres choroby i z rokowaniami trzeba jeszcze poczekać. – Czy rzeczywiście stan chorych z COVID-em potrafi nagle i dramatycznie szybko lecieć w dół? – Tak, stan pacjenta potrafi się pogorszyć dosłownie w ciągu kilku godzin.
Prof. Irena Walecka: – Przebieg bywa piorunujący. Mieliśmy pacjenta,
który przyszedł do nas sam w bardzo dobrym stanie z COVID-em „dodatnim”. Troszkę źle się poczuł, a już w ciągu czterech godzin wylądował na respiratorze. Na razie nikt nie umie odpowiedzieć, czemu tak jest: czy to jakaś mutacja genów, czy innego rodzaju „podatność” konkretnego pacjenta. Wiemy już na przykład, że osoby otyłe lub ze schorzeniami kardiologicznymi zdecydowanie gorzej znoszą zakażenie koronawirusem.
Właśnie w tak dramatyczny sposób pogorszył się stan pacjentki zajmującej dziś na sali łóżko nr 2 – to zakażona pielęgniarka z opanowanego przez epidemię szpitala w Radomiu, która jeszcze miesiąc temu pomagała pacjentom. Dwa tygodnie temu sama potrzebowała natychmiastowej pomocy. Dr Artur Zaczyński, z-ca dyr. szpitala: – Pacjentka „posypała” się im w nocy. Transport naziemny nie wchodził w rachubę. Uruchomiliśmy siły specjalne, Komendę Główną Policji i po kobietę poleciał z lotniska na Bemowie śmigłowiec Black Hawk.
Walka o życie kobiety trwa już od dwóch tygodni, ale jej stan wciąż jest krytyczny. Płuca nie mogą pracować nawet z pomocą respiratora, a krew nasyca tlenem specjalna maszyna, tzw. ECMO. Jeśli chora przeżyje najgorsze, życie uratuje jej być może przeszczep płuc. Wokół pacjentki krzątają się dziś jej koleżanki po fachu „Natalka” i „Madzia”.
Procedura bez dotyku
– Najtrudniejszym momentem był chyba początek pracy, gdy staliśmy się szpitalem „jednoimiennym” i nie wiedziałyśmy, co nas czeka – mówi pielęgniarka Magdalena Miezancew. – Gdy zaczęłyśmy pracować, powstały śluzy, przyszły dostawy kombinezonów, masek i całej reszty, uspokoiłyśmy się i... trzeba było działać. – Dla mnie najtrudniejsza jest reanimacja – wtrąca „Natalka” Zachariasz. – Wchodzimy tu z adrenaliną, nastawieni z lekarką na szybką i maksymalną współpracę. W tych kombinezonach ciężko się rozmawia, ale lekarz nie musi mówić, rozumiemy bez słów, co podać.
Reanimacje to trudny temat. Doktor Renata Kwiecińska: – Można powiedzieć, że na OIOM-ie mamy „plan na pacjenta”. Jeśli jest w fatalnym stanie, walczy od długiego czasu, resuscytacja może po prostu nie mieć sensu. Co z tego, że przywrócimy akcję serca, skoro później – pan rozumie – nie mamy pacjentowi wiele do zaproponowania... – lekarka waży słowa. Mimo to pani Renata ma za sobą na COVID-owym oddziale już trzy reanimacje. – Udane? – dopytuję. – Niestety, nie.
Procedura w wypadku śmierci pacjenta z koronawirusem jest szczególnie dokładna i... okrutna. Prof. Walecka: – Nie wyjmujemy z jego ciała żadnych elementów, rurki intubacyjnej, wenflonów czy wkłucia centralnego. Pacjenta w ogóle nie dotykamy, ciało jest dezynfekowane, owijane w specjalny materiał i po odpowiednim czasie pakowane w dezynfekowany worek. Potem trafia do trumny, która też jest dezynfekowana i... na tym koniec. Rodzina praktycznie nie ma możliwości pożegnania. Ale – co moim zdaniem bardziej bolesne i dojmujące – ostatnim doświadczeniem tych pacjentów przed śmiercią jest samotność. Na oddziale nie ma odwiedzin, najbliższą „rodziną” pacjentów są pielęgniarki i lekarze, z rodziną rozmawiają przez telefon, a gdy stan się pogarsza, telefon po prostu milknie.
Czy wirus we mnie siedzi?
Nie wszyscy pacjenci jednoimiennego szpitala MSWiA leżą w szpitalnym budynku. Pacjenci z lekkimi objawami choroby, ale też tacy, który mieli kontakt z koronawirusem i czekają na wynik testu, trafiają do „przejętego” przez szpital hotelu w centrum stolicy. Mieszkają w zwykłych pokojach hotelowych, w tzw. „izolatorium”, a kontakt z nimi mają tylko dwa razy dziennie pielęgniarki, które podają im posiłki, sprawdzają temperaturę i ciśnienie. – W razie niepokojących sytuacji pacjent przez telefon dzwoni na dół do naszej „centrali” i zespół radzi mu, co ma robić – tłumaczy prof. Walecka, która kieruje tą częścią szpitala. – Po wyzdrowieniu i dwukrotnym negatywnym wyniku testu pacjent może wyjść do domu. Jeśli – odpukać – stan się pogorszy, trafi do budynku szpitala.
Przez mgłę zaparowanych już gogli widzę, że pani Ela skończyła fizjoterapię. Przywołuje mnie ręką, zanim wyjdę z sali – chce jeszcze na chwilę uciec od samotności. – Moje dzieci mnie bardzo kochają. Gdy tylko nie odbiorę telefonu, zaraz się martwią, co się dzieje. A mnie jest bardzo smutno. W moim przypadku, wiem, wszystko jest możliwe, ale nie chcę umierać. Tak bardzo chciałabym żyć, kocham nad życie moje dzieci, wnuczki. Dla nich chcę to zrobić, wygrać i przeżyć. – Parametry są dobre i jest pani w dobrych rękach – pielęgniarka Magda chwyta i delikatnie ściska dłoń pani Eli.
–A ten wirus siedzi jeszcze we mnie? – pani Ela nagle uśmiecha się szelmowsko spod maski. – Wymazu pani dziś nie miała, ale regularnie będziemy to badać. – Humor pani nie opuszcza, to najważniejsze – wtrącam. – Bo jak się poddam, to już po mnie – poważnieje pani Ela. – Będę walczyć do końca.
Kilka dni po moim wyjściu z oddziału stan pielęgniarki z Radomia nie zmienił się – wciąż walczy o życie. Niestety, znacznie pogorszył się stan pani Eli, której w walce musi dziś pomagać respirator.