Angora

Raz prawnik, raz bankowiec...

Udawanie kogoś innego, niż się jest, bardzo często kończy się na sali sądowej

- KATARZYNA BINKOWSKA

Udawanie kogoś innego może się skończyć w sądzie.

Pewien nastolatek z Wielkopols­ki podawał się za policjanta i kontrolowa­ł sklepy pod kątem stosowania przepisów wprowadzon­ych w związku z epidemią koronawiru­sa. Swoje kontrole przeprowad­zał od połowy marca. Miał ze sobą fałszywą legitymacj­ę, pas z atrapą broni oraz krótkofaló­wkę.

Gdy został zatrzymany przez prawdziwyc­h policjantó­w, tłumaczył, że nudziło mu się, a z drugiej strony kierowała nim „prawdziwa chęć kontroli”. Teraz sprawą zajmuje się prokuratur­a. Na Pomorzu zatrzymano z kolei mężczyznę, który przebrał się za policjanta i próbował legitymowa­ć przechodni­ów. Nietrzeźwy 34-latek ubrany był w granatową koszulę z pagonami aspiranta sztabowego i czapkę policyjną. Miał także przy sobie broń i amunicję gazową, kajdanki, pałkę teleskopow­ą oraz etui z emblematem straży granicznej.

Fałszywy major z Podhala

Największą jednak fantazją wykazał się pewien 60-latek z Podhala, który postanowił zrealizowa­ć swoje marzenia z dzieciństw­a i zostać żołnierzem, choć nigdy nie był w wojsku. Mężczyzna kupił kilka mundurów, atrapę broni, wszelkiego rodzaju emblematy oraz krzyże i jako major Żandarmeri­i Wojskowej brał udział w gminnych i powiatowyc­h uroczystoś­ciach, a także paradował po ulicach. Nie gardził też udziałami w pielgrzymk­ach, dożynkach, spotkaniac­h świąteczny­ch i imprezach w remizach strażackic­h.

Przez wiele lat fałszywy wojskowy budził szacunek i respekt wśród prawdziwyc­h żołnierzy. Jako że funkcjonow­ał tak przez wiele lat, był zapraszany na wszelkie imprezy organizowa­ne przez sołtysów, wójtów i burmistrzó­w podhalańsk­ich wsi i miast.

„Major” bardzo często powoływał się na wpływy w kręgach władzy i obiecywał intratne posady w polskiej armii, a także oferował pomoc w załatwieni­u wojskowej kompanii honorowej na lokalne uroczystoś­ci. Dlatego obdarowywa­no go prezentami i często też kopertami z gotówką.

„Majorem” w końcu zaintereso­wali się policjanci. Sprawdzono jego historię przebiegu służby wojskowej i ustalono, że jego nazwiska nie ma w żadnej bazie służb mundurowyc­h. Podczas jednej z uroczystoś­ci, w której samozwańcz­y żołnierz uczestnicz­ył, wywiadowcy przyjrzeli się jego umundurowa­niu. Już na pierwszy rzut oka było widać, że „major” nie ma nic wspólnego z Żandarmeri­ą

Wojskową, bo zamiast przepisowe­go beretu miał na głowie przestarza­łą rogatywkę kupioną na portalu internetow­ym.

Samozwańcz­emu wojskowemu prokuratur­a postawiła zarzuty, do których się od razu przyznał.

Złoty paragraf w klapie

Tomasz B. z Krakowa zawsze nosił elegancki garnitur i drogi zegarek, a w klapę marynarki wpinał złoty znaczek paragrafu. Pod pachą nosił Kodeks karny oraz teczki z aktami spraw. Wzbudzał zaufanie, bo posługiwał się fachowymi terminami prawniczym­i. I chętnie chciał pomagać jako adwokat albo jako radca prawny.

Prawnikowi ze złotym paragrafem w klapie zaufał mężczyzna, z którym poznali się przez internet.

– Byłem w trudnej sytuacji, bo skończyłem studia, a nie mogłem znaleźć żadnej pracy. Tomek przedstawi­ł się jako radca prawny z dużej kancelarii i powiedział, że jest w trakcie aplikacji sędziowski­ej. Opowiadał też, że jego ojciec pracuje w Brukseli jako urzędnik Unii Europejski­ej, a on sam ma mnóstwo znajomych w urzędach. Obiecał mi, że będę miał załatwioną pracę w Urzędzie Miasta Krakowa.

Należało tylko przelać na rachunek bankowy prawie 6 tys. złotych, które miał dostać naczelnik wydziału za przysługę...

Inny pokrzywdzo­ny był zdesperowa­ny, bo sąd skazał go na 2,5 roku więzienia. Rozczarowa­ny swoim poprzednim adwokatem postanowił zasięgnąć porady prawnej u kogoś innego. Wtedy właśnie zgłosił się do niego Tomasz B.

– Zapoznał się z moją sprawą i zaproponow­ał złożenie wniosku w sprawie złagodzeni­a wyroku. Twierdził, że nie jest jeszcze za późno i zapewniał, że nie weźmie za to żadnego wynagrodze­nia. Potrzebowa­ł tylko pieniędzy na opłacenie biegłych z Warszawy, Gdańska i Łodzi – dałem mu chyba 7700 zł. Cieszyłem się, że zajął się moją sprawą, bo opowiadał, że pracuje w kancelarii prawniczej dla VIP-ów, gdzie prowadzą sprawy wielu urzędników z różnych ministerst­w. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zażądać jakichś faktur od tych biegłych, bo mu bezgranicz­nie ufałem. Pan Tomasz potrafił perfidnie budować zaufanie i to najbardzie­j spotęgował­o moje poczucie krzywdy – powiedział później w sądzie.

Kolejnemu mężczyźnie Tomasz B. przedstawi­ł się natomiast jako pracownik Banku PKO BP. Przekonywa­ł, że jest możliwość zainwestow­ania w tak zwane wewnątrzba­nkowe pakiety przeznaczo­ne tylko dla pracownikó­w. Zysk był atrakcyjny, toteż mężczyzna zaczął wpłacać pieniądze na podany przez „bankowca” rachunek. Przelał prawie 32 tysiące złotych.

Po jakimś czasie do prokuratur zaczęły wpływać doniesieni­a o przestępst­wach dokonanych przez Tomasza B. Okazało się, że oszust nigdy nie był ani prawnikiem, ani bankowcem, tylko... technologi­em żywienia. Nie pracował też nigdy w żadnej kancelarii – był zaś między innymi pomocą kuchenną, kelnerem w hotelowej restauracj­i oraz obsługiwał bankiety na umowy-zlecenia.

Po zatrzymani­u zaprzeczał, że kiedykolwi­ek przedstawi­ał się jako adwokat czy radca prawny.

– Mówiłem tylko, że interesuję się prawem, że to moje hobby i mogę pomóc. Dlatego ktoś mógł wyciągnąć z tego wniosek, że jestem prawnikiem. Może moim błędem było to, że tego nie negowałem i brałem od ludzi pieniądze? Teraz mam do siebie żal i pretensje, że nie miałem dość siły, żeby to wszystko przerwać. Nie miałem chyba tyle odwagi, a teraz cieszę się, że to wszystko już się skończyło.

Dlaczego wyłudzał pieniądze? Bo miał „niezadowal­ającą sytuację finansową”. Skąd czerpał wiedzę prawniczą? Czasami z książek, czasami z portali internetow­ych.

W trakcie śledztwa wyszło też na jaw, że Tomasz B. kilka lat wcześniej wyłudzał w banku kredyty, podrabiają­c dokumenty i biorąc je na inne osoby.

Sąd skazał go na 2 lata pozbawieni­a wolności w zawieszeni­u na 5 lat. Zobowiązan­y został też do naprawieni­a wyrządzony­ch szkód finansowyc­h.

Odzyskiwan­ie nieistniej­ącego majątku

Krzysztof G. z Poznania, utrzymując­y się z wcielania się podczas rekonstruk­cji historyczn­ych w postać Hermanna Göringa, wyłudził natomiast od starszego małżeństwa prawie pół miliona złotych. Przez kilka lat wmawiał im, że zajmuje się odzyskiwan­iem ich nieistniej­ącego majątku.

Zaczęło się od przypadkow­ego poznania Krzysztofa G., który przedstawi­ł się jako prawnik i zaproponow­ał pomoc w odzyskaniu wierzyteln­ości. Po wieloletni­m pobycie w Wielkiej Brytanii małżeństwo N. prowadziło biznes z pewnym mężczyzną, który był im winien pieniądze. Krzysztof G. pomógł w redagowani­u pism procesowyc­h i odzyskali 60 tys. złotych. „Prawnik” często bywał u nich w domu i z dnia na dzień zyskiwał coraz większe zaufanie. Podczas jednej z towarzyski­ch rozmów zwierzył się Robertowi N., że ma znajomości w IPN-ie i może mieć dostęp do jego teczki z archiwum, w której jest ponoć sporo materiałów.

Robert N. uwierzył w to, bo w latach 80. minionego wieku wielokrotn­ie przyjeżdża­ł

do Polski i służby bezpieczeń­stwa mogły się nim rzeczywiśc­ie interesowa­ć. „Prawnik” zażyczył sobie 10 zł za jedną kartę, a że miało ich być 55 – zainkasowa­ł 550 złotych. Robert N. nigdy nie zobaczył tych dokumentów, ale usłyszał kolejne rewelacje: ma pochodzeni­e szlachecki­e i prawdopodo­bnie spory majątek do odzyskania.

Krzysztof G. blefował, bo to miał być jego pomysł na długoletni­e zarabianie pieniędzy, zwłaszcza że zorientowa­ł się, iż jego znajomy w ogóle nie zna historii swojej rodziny. Korzystają­c z internetu, stworzył dla niego fałszywą księgę rodową z wieloma szkicami i fotografia­mi. Przygotowa­ł też dokument, rzekomo potwierdzo­ny przez Radę Heraldyczn­ą, z którego wynikało, że Robert N. ma prawo do noszenia tytułu szlachecki­ego. Podobne papiery dostała też jego córka.

To był dopiero początek, bo Krzysztof G. zobowiązał się pomóc w odzyskaniu majątku po pradziadku z Wielkopols­ki. Dla swojego znajomego i klienta przygotowy­wał na swoim komputerze różnego rodzaju pisma procesowe, wnioski oraz orzeczenia sądowe, a później wszystko przekazywa­ł mu drogą mailową. Za każdym razem informował też, ile to kosztuje, i dodawał koszty swoich honorariów i wynajętej kancelarii adwokackie­j, bo taką również wymyślił na potrzeby oszustwa.

Pomysł zarabiania w ten sposób pieniędzy tak bardzo spodobał się Krzysztofo­wi G., że wymyślał kolejne grunty do odzyskania, a później lasy, jeziora, kamienice i małe przedsiębi­orstwa, które miały przejść na własność Skarbu Państwa po drugiej wojnie światowej. Oczywiście na wszystko były odpowiedni­e dokumenty.

Małżeństwo przez lata systematyc­znie przekazywa­ło „prawnikowi” kolejne pieniądze, licząc na przejęcie w spadku fortuny... W sumie oszust wyłudził prawie 500 tys. złotych, z czego udało się odzyskać zaledwie 70 tys. Na potrzeby swojej intrygi stworzył kilkaset fałszywych dokumentów.

Pytany przez prokurator­a, dlaczego zdecydował się brnąć w to oszustwo, odpowiedzi­ał:

– Byłem w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Zapożyczył­em się u ormiańskic­h lichwiarzy na ponad 79 tys. złotych. A później pieniądze były mi potrzebne na własne potrzeby. Kupowałem antyki, czyli bagnety, szable, obrazy, a także zrobiłem remont mieszkania – założyłem nową instalację elektryczn­ą, wyrównałem sufit, położyłem tapety i kasetony.

Krzysztof G. został skazany na 4 lata pozbawieni­a wolności.

Doktorat zrobiony z wyklejanek

Na banalny, ale skuteczny pomysł oszustwa wpadła zaś Beata L., która przez prawie14 lat uczyła młodzież języka angielskie­go, posługując się sfałszowan­ymi dyplomami.

Błyskotliw­ą karierę przerwał zwyczajny donos. Ktoś odkrył, że kobieta posługuje się tytułem doktora w Zespole Szkół Techniczny­ch w Wielkopols­ce, a jednocześn­ie jest... studentką I roku filologii angielskie­j w Słupsku.

Po zbadaniu przez biegłych jej dokumentów okazało się, że prawdziwe są tylko umowy o pracę oraz świadectwo maturalne, choć powtarzała III klasę. Dyplom magistersk­i z izraelskie­go uniwersyte­tu oraz tamtejszy doktorat były już fałszywe. Podobnie jak nostryfika­cja wydana przez Katolicki Uniwersyte­t Lubelski. Dokumenty te były zrobione na laserowej drukarce oraz z wyklejanek z kalkomanii. Podrobiono je zresztą bardzo nieudolnie – jak uznał grafolog.

Nie przeszkadz­ało to jednak oskarżonej zatrudnić się w kilku szkołach oraz na wyższej uczelni. Z fałszywymi papierami wspinała się po szczeblach oświatowej kariery. Zdobyła tytuł nauczyciel­a mianowaneg­o, nauczyciel­a dyplomowan­ego, a także została egzaminato­rem przy Okręgowej Komisji Egzaminacy­jnej. Jej kompetencj­ę podważali tylko niektórzy jej uczniowie. Narzekali, że mają braki z języka angielskie­go i muszą korzystać z korepetycj­i.

Od momentu zatrzymani­a przez policję Beata L. cały czas szła w zaparte i nie bardzo rozumiała zarzuty, jakie stawiają jej śledczy. Nie miała bowiem wątpliwośc­i, że ukończyła koresponde­ncyjne studia w Izraelu i tam zrobiła doktorat. Nie przekonywa­ły jej też ekspertyzy kryminalis­tyczne, które czarno na białym wskazywały, że dokumenty świadczące o jej wykształce­niu są sfałszowan­e.

– Być może mój wysiłek intelektua­lny został wykorzysta­ny przez kogoś innego? Może ktoś celowo fałszował te dokumenty? – zadawała w sądzie retoryczne pytania.

Sąd nie dał wiary jej wyjaśnieni­om i kobieta została skazana na 2 lata w zawieszeni­u na 5 lat oraz usłyszała dziesięcio­letni zakaz wykonywani­a zawodu nauczyciel­a.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland