Raz prawnik, raz bankowiec...
Udawanie kogoś innego, niż się jest, bardzo często kończy się na sali sądowej
Udawanie kogoś innego może się skończyć w sądzie.
Pewien nastolatek z Wielkopolski podawał się za policjanta i kontrolował sklepy pod kątem stosowania przepisów wprowadzonych w związku z epidemią koronawirusa. Swoje kontrole przeprowadzał od połowy marca. Miał ze sobą fałszywą legitymację, pas z atrapą broni oraz krótkofalówkę.
Gdy został zatrzymany przez prawdziwych policjantów, tłumaczył, że nudziło mu się, a z drugiej strony kierowała nim „prawdziwa chęć kontroli”. Teraz sprawą zajmuje się prokuratura. Na Pomorzu zatrzymano z kolei mężczyznę, który przebrał się za policjanta i próbował legitymować przechodniów. Nietrzeźwy 34-latek ubrany był w granatową koszulę z pagonami aspiranta sztabowego i czapkę policyjną. Miał także przy sobie broń i amunicję gazową, kajdanki, pałkę teleskopową oraz etui z emblematem straży granicznej.
Fałszywy major z Podhala
Największą jednak fantazją wykazał się pewien 60-latek z Podhala, który postanowił zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa i zostać żołnierzem, choć nigdy nie był w wojsku. Mężczyzna kupił kilka mundurów, atrapę broni, wszelkiego rodzaju emblematy oraz krzyże i jako major Żandarmerii Wojskowej brał udział w gminnych i powiatowych uroczystościach, a także paradował po ulicach. Nie gardził też udziałami w pielgrzymkach, dożynkach, spotkaniach świątecznych i imprezach w remizach strażackich.
Przez wiele lat fałszywy wojskowy budził szacunek i respekt wśród prawdziwych żołnierzy. Jako że funkcjonował tak przez wiele lat, był zapraszany na wszelkie imprezy organizowane przez sołtysów, wójtów i burmistrzów podhalańskich wsi i miast.
„Major” bardzo często powoływał się na wpływy w kręgach władzy i obiecywał intratne posady w polskiej armii, a także oferował pomoc w załatwieniu wojskowej kompanii honorowej na lokalne uroczystości. Dlatego obdarowywano go prezentami i często też kopertami z gotówką.
„Majorem” w końcu zainteresowali się policjanci. Sprawdzono jego historię przebiegu służby wojskowej i ustalono, że jego nazwiska nie ma w żadnej bazie służb mundurowych. Podczas jednej z uroczystości, w której samozwańczy żołnierz uczestniczył, wywiadowcy przyjrzeli się jego umundurowaniu. Już na pierwszy rzut oka było widać, że „major” nie ma nic wspólnego z Żandarmerią
Wojskową, bo zamiast przepisowego beretu miał na głowie przestarzałą rogatywkę kupioną na portalu internetowym.
Samozwańczemu wojskowemu prokuratura postawiła zarzuty, do których się od razu przyznał.
Złoty paragraf w klapie
Tomasz B. z Krakowa zawsze nosił elegancki garnitur i drogi zegarek, a w klapę marynarki wpinał złoty znaczek paragrafu. Pod pachą nosił Kodeks karny oraz teczki z aktami spraw. Wzbudzał zaufanie, bo posługiwał się fachowymi terminami prawniczymi. I chętnie chciał pomagać jako adwokat albo jako radca prawny.
Prawnikowi ze złotym paragrafem w klapie zaufał mężczyzna, z którym poznali się przez internet.
– Byłem w trudnej sytuacji, bo skończyłem studia, a nie mogłem znaleźć żadnej pracy. Tomek przedstawił się jako radca prawny z dużej kancelarii i powiedział, że jest w trakcie aplikacji sędziowskiej. Opowiadał też, że jego ojciec pracuje w Brukseli jako urzędnik Unii Europejskiej, a on sam ma mnóstwo znajomych w urzędach. Obiecał mi, że będę miał załatwioną pracę w Urzędzie Miasta Krakowa.
Należało tylko przelać na rachunek bankowy prawie 6 tys. złotych, które miał dostać naczelnik wydziału za przysługę...
Inny pokrzywdzony był zdesperowany, bo sąd skazał go na 2,5 roku więzienia. Rozczarowany swoim poprzednim adwokatem postanowił zasięgnąć porady prawnej u kogoś innego. Wtedy właśnie zgłosił się do niego Tomasz B.
– Zapoznał się z moją sprawą i zaproponował złożenie wniosku w sprawie złagodzenia wyroku. Twierdził, że nie jest jeszcze za późno i zapewniał, że nie weźmie za to żadnego wynagrodzenia. Potrzebował tylko pieniędzy na opłacenie biegłych z Warszawy, Gdańska i Łodzi – dałem mu chyba 7700 zł. Cieszyłem się, że zajął się moją sprawą, bo opowiadał, że pracuje w kancelarii prawniczej dla VIP-ów, gdzie prowadzą sprawy wielu urzędników z różnych ministerstw. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zażądać jakichś faktur od tych biegłych, bo mu bezgranicznie ufałem. Pan Tomasz potrafił perfidnie budować zaufanie i to najbardziej spotęgowało moje poczucie krzywdy – powiedział później w sądzie.
Kolejnemu mężczyźnie Tomasz B. przedstawił się natomiast jako pracownik Banku PKO BP. Przekonywał, że jest możliwość zainwestowania w tak zwane wewnątrzbankowe pakiety przeznaczone tylko dla pracowników. Zysk był atrakcyjny, toteż mężczyzna zaczął wpłacać pieniądze na podany przez „bankowca” rachunek. Przelał prawie 32 tysiące złotych.
Po jakimś czasie do prokuratur zaczęły wpływać doniesienia o przestępstwach dokonanych przez Tomasza B. Okazało się, że oszust nigdy nie był ani prawnikiem, ani bankowcem, tylko... technologiem żywienia. Nie pracował też nigdy w żadnej kancelarii – był zaś między innymi pomocą kuchenną, kelnerem w hotelowej restauracji oraz obsługiwał bankiety na umowy-zlecenia.
Po zatrzymaniu zaprzeczał, że kiedykolwiek przedstawiał się jako adwokat czy radca prawny.
– Mówiłem tylko, że interesuję się prawem, że to moje hobby i mogę pomóc. Dlatego ktoś mógł wyciągnąć z tego wniosek, że jestem prawnikiem. Może moim błędem było to, że tego nie negowałem i brałem od ludzi pieniądze? Teraz mam do siebie żal i pretensje, że nie miałem dość siły, żeby to wszystko przerwać. Nie miałem chyba tyle odwagi, a teraz cieszę się, że to wszystko już się skończyło.
Dlaczego wyłudzał pieniądze? Bo miał „niezadowalającą sytuację finansową”. Skąd czerpał wiedzę prawniczą? Czasami z książek, czasami z portali internetowych.
W trakcie śledztwa wyszło też na jaw, że Tomasz B. kilka lat wcześniej wyłudzał w banku kredyty, podrabiając dokumenty i biorąc je na inne osoby.
Sąd skazał go na 2 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 5 lat. Zobowiązany został też do naprawienia wyrządzonych szkód finansowych.
Odzyskiwanie nieistniejącego majątku
Krzysztof G. z Poznania, utrzymujący się z wcielania się podczas rekonstrukcji historycznych w postać Hermanna Göringa, wyłudził natomiast od starszego małżeństwa prawie pół miliona złotych. Przez kilka lat wmawiał im, że zajmuje się odzyskiwaniem ich nieistniejącego majątku.
Zaczęło się od przypadkowego poznania Krzysztofa G., który przedstawił się jako prawnik i zaproponował pomoc w odzyskaniu wierzytelności. Po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii małżeństwo N. prowadziło biznes z pewnym mężczyzną, który był im winien pieniądze. Krzysztof G. pomógł w redagowaniu pism procesowych i odzyskali 60 tys. złotych. „Prawnik” często bywał u nich w domu i z dnia na dzień zyskiwał coraz większe zaufanie. Podczas jednej z towarzyskich rozmów zwierzył się Robertowi N., że ma znajomości w IPN-ie i może mieć dostęp do jego teczki z archiwum, w której jest ponoć sporo materiałów.
Robert N. uwierzył w to, bo w latach 80. minionego wieku wielokrotnie przyjeżdżał
do Polski i służby bezpieczeństwa mogły się nim rzeczywiście interesować. „Prawnik” zażyczył sobie 10 zł za jedną kartę, a że miało ich być 55 – zainkasował 550 złotych. Robert N. nigdy nie zobaczył tych dokumentów, ale usłyszał kolejne rewelacje: ma pochodzenie szlacheckie i prawdopodobnie spory majątek do odzyskania.
Krzysztof G. blefował, bo to miał być jego pomysł na długoletnie zarabianie pieniędzy, zwłaszcza że zorientował się, iż jego znajomy w ogóle nie zna historii swojej rodziny. Korzystając z internetu, stworzył dla niego fałszywą księgę rodową z wieloma szkicami i fotografiami. Przygotował też dokument, rzekomo potwierdzony przez Radę Heraldyczną, z którego wynikało, że Robert N. ma prawo do noszenia tytułu szlacheckiego. Podobne papiery dostała też jego córka.
To był dopiero początek, bo Krzysztof G. zobowiązał się pomóc w odzyskaniu majątku po pradziadku z Wielkopolski. Dla swojego znajomego i klienta przygotowywał na swoim komputerze różnego rodzaju pisma procesowe, wnioski oraz orzeczenia sądowe, a później wszystko przekazywał mu drogą mailową. Za każdym razem informował też, ile to kosztuje, i dodawał koszty swoich honorariów i wynajętej kancelarii adwokackiej, bo taką również wymyślił na potrzeby oszustwa.
Pomysł zarabiania w ten sposób pieniędzy tak bardzo spodobał się Krzysztofowi G., że wymyślał kolejne grunty do odzyskania, a później lasy, jeziora, kamienice i małe przedsiębiorstwa, które miały przejść na własność Skarbu Państwa po drugiej wojnie światowej. Oczywiście na wszystko były odpowiednie dokumenty.
Małżeństwo przez lata systematycznie przekazywało „prawnikowi” kolejne pieniądze, licząc na przejęcie w spadku fortuny... W sumie oszust wyłudził prawie 500 tys. złotych, z czego udało się odzyskać zaledwie 70 tys. Na potrzeby swojej intrygi stworzył kilkaset fałszywych dokumentów.
Pytany przez prokuratora, dlaczego zdecydował się brnąć w to oszustwo, odpowiedział:
– Byłem w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Zapożyczyłem się u ormiańskich lichwiarzy na ponad 79 tys. złotych. A później pieniądze były mi potrzebne na własne potrzeby. Kupowałem antyki, czyli bagnety, szable, obrazy, a także zrobiłem remont mieszkania – założyłem nową instalację elektryczną, wyrównałem sufit, położyłem tapety i kasetony.
Krzysztof G. został skazany na 4 lata pozbawienia wolności.
Doktorat zrobiony z wyklejanek
Na banalny, ale skuteczny pomysł oszustwa wpadła zaś Beata L., która przez prawie14 lat uczyła młodzież języka angielskiego, posługując się sfałszowanymi dyplomami.
Błyskotliwą karierę przerwał zwyczajny donos. Ktoś odkrył, że kobieta posługuje się tytułem doktora w Zespole Szkół Technicznych w Wielkopolsce, a jednocześnie jest... studentką I roku filologii angielskiej w Słupsku.
Po zbadaniu przez biegłych jej dokumentów okazało się, że prawdziwe są tylko umowy o pracę oraz świadectwo maturalne, choć powtarzała III klasę. Dyplom magisterski z izraelskiego uniwersytetu oraz tamtejszy doktorat były już fałszywe. Podobnie jak nostryfikacja wydana przez Katolicki Uniwersytet Lubelski. Dokumenty te były zrobione na laserowej drukarce oraz z wyklejanek z kalkomanii. Podrobiono je zresztą bardzo nieudolnie – jak uznał grafolog.
Nie przeszkadzało to jednak oskarżonej zatrudnić się w kilku szkołach oraz na wyższej uczelni. Z fałszywymi papierami wspinała się po szczeblach oświatowej kariery. Zdobyła tytuł nauczyciela mianowanego, nauczyciela dyplomowanego, a także została egzaminatorem przy Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej. Jej kompetencję podważali tylko niektórzy jej uczniowie. Narzekali, że mają braki z języka angielskiego i muszą korzystać z korepetycji.
Od momentu zatrzymania przez policję Beata L. cały czas szła w zaparte i nie bardzo rozumiała zarzuty, jakie stawiają jej śledczy. Nie miała bowiem wątpliwości, że ukończyła korespondencyjne studia w Izraelu i tam zrobiła doktorat. Nie przekonywały jej też ekspertyzy kryminalistyczne, które czarno na białym wskazywały, że dokumenty świadczące o jej wykształceniu są sfałszowane.
– Być może mój wysiłek intelektualny został wykorzystany przez kogoś innego? Może ktoś celowo fałszował te dokumenty? – zadawała w sądzie retoryczne pytania.
Sąd nie dał wiary jej wyjaśnieniom i kobieta została skazana na 2 lata w zawieszeniu na 5 lat oraz usłyszała dziesięcioletni zakaz wykonywania zawodu nauczyciela.