Przywódca na trudne czasy (Angora)
Beatyfikacja kardynała Stefana Wyszyńskiego, planowana na 7 czerwca, została przeniesiona bezterminowo
O książce Ewy Czaczkowskiej „Prymas Wyszyński. Wiara, nadzieja, miłość”.
Hierarcha umarł 39 lat temu. Od trzydziestu lat trwa jego proces beatyfikacyjny. W maju 2021 roku obchodzić będziemy 40-lecie śmierci wybitnego duchownego, męża stanu, duszpasterza, charyzmatycznego lidera Kościoła katolickiego, szukającego sposobu, by ateistyczne państwo ludu pracującego miast i wsi nie unieważniło jedynej instytucji, jaka po 1945 podtrzymała chrześcijańską tożsamość Polaków.
Stefanowi kardynałowi Wyszyńskiemu poświęcono szereg biografii, opracowań i analiz. Prace A. Micewskiego, M.P. Romaniuka, J. Zabłockiego, J. Wosia wszechstronnie ukazują lata życia i bogatej działalności prymasa. Jedną z ważnych w literaturze przedmiotu autorek jest Ewa K. Czaczkowska, doktor historii, dziennikarka, znawczyni Kościoła, która właśnie opublikowała niewielką książeczkę eksponującą najważniejsze cechy i zasługi Stefana kardynała Wyszyńskiego i mającą przygotować czytelnika do jednego z najważniejszych historycznych wydarzeń tego roku.
Dojrzało już pokolenie, dla którego postać kardynała Stefana Wyszyńskiego stała się li tylko historyczna. Odległa i nieco rozmyta. Jej kontury zaciera także współczesność Kościoła, jego słabnąca rola w społeczeństwie, uwikłanie w politykę, symboliczna pozycja prymasa, nieumiejętność radzenia sobie z wyzwaniami czasu. Klarowne przypomnienie, jakie oferuje nam Czaczkowska, kim był kardynał Wyszyński, pozwala zrozumieć, dlaczego Kościół katolicki przetrwał
półwieczny eksperyment
marksistowski i jak to się stało, że milenijny program Wyszyńskiego utrwalił w Polakach świadomość tysiąclecia istnienia państwa, jego dziedzictwa i przeszłości. Pozwala docenić zasługi kardynała w zbudowaniu siły polskiego Kościoła, co doprowadziło do pontyfikatu biskupa z Krakowa. Dziś, z perspektywy czterech dekad, wielkość Wyszyńskiego daleko wykracza poza Kościół, gdzie zyskał tytuł Prymasa Tysiąclecia, czyniąc zeń ważną historyczną postać, jedną z największych pośród Polaków XX wieku.
Stefan Wyszyński, pisze autorka, na tytuł ten zasłużył jak nikt inny. „Za sprawą nadzwyczajnych uprawnień od Stolicy Apostolskiej wiązał się z realną władzą w Kościele. Wyszyński przewodniczył episkopatowi i umiał z władzy korzystać. Wyniósł funkcję prymasa na wyżyny, dzięki charakterowi swojej działalności i osobistym cechom. Nie bał się wziąć na siebie odpowiedzialności za Kościół i naród. Przyjąć zadania duchowego przywódcy narodu, interreksa w okresie bezkrólewia, jakim dla większości Polaków było życie w systemie narzuconym przez Moskwę. Obdarzony dalekowzrocznością, zaproponował Polakom wielki program duszpasterski na miarę przełomu tysiącleci chrześcijaństwa. Z pokorą przyjął trzyletnie uwięzienie, które było dlań rodzajem duchowej ofiary za wolność Kościoła w Polsce. Umiał być mężny i bronić tego, co nakazywało mu sumienie, w kontaktach z władzami PRL czy urzędnikami kurii watykańskiej. Wiedział, kiedy podjąć rozmowy i pójść na ustępstwa. Od jego postaci bił majestat, ale prowadził bardzo prosty tryb życia”. Był rzeczywiście postacią wielowymiarową. Kimś „dużo mądrzejszym od innych, kto widział drogę w labiryncie”, pisał Bohdan Cywiński. Prymas stał się Pater Patriae. Ojcem ojczyzny.
Prymasem był przez trzy trudne dekady. Był zszokowany, gdy rok po objęciu funkcji rektora prowincjonalnego seminarium we Włocławku (1945) został mianowany biskupem lubelskim, a dwa lata później arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim i warszawskim, prymasem Polski. Ale był to efekt oceny, jaką prymas Hlond powziął, obserwując Wyszyńskiego w Radzie Społecznej. Ujrzał w nim nie tylko zdolnego duszpasterza, doktora KUL-u rozumiejącego myśl społeczną Kościoła, ale także wyrobionego publicystę zajmującego się ustrojami politycznymi, ideologiami, etosem pracy. Ks. Wyszyński widział siebie jako skromnego i pokornego, ale
historia pisała dlań inną rolę.
W znalezionym przez autorkę liście przyszłego prymasa do papieża Piusa XII, napisanym w 1949, czytamy: „Jestem człowiekiem tak marnego stanu, że mój wybór pozwala myśleć, że obecne dumne i wyniosłe czasy wymagają skromnych i pokornych narzędzi, by dzięki nim Kościół wzrastał i powiększała się chwała jedynego Boga (...). Ojcze Święty! Obecne czasy wymagają męża w pełni i doskonale Bożego, gotowego na wszelką ofiarę, mocnego duchem, obdarzonego mądrością i chrześcijańską rozwagą...”. Jak dowiodła przyszłość, Stefan Wyszyński taki był. „Przeszedł do historii jako jeden z największych prymasów w dziejach Kościoła w Polsce” – konkluduje E. Czaczkowska.
Urodzony w 1901 roku w rodzinie wiejskiego organisty i wcześnie osierocony przez matkę Stefan Wyszyński znalazł ukojenie w religijności, szczególnie maryjnej, co ściśle łączyło go w duchowym wymiarze z młodszym odeń Karolem Wojtyłą, który swą maryjność także oparł na miłości do zmarłej matki. Kult maryjny splatał się z żarliwą pobożnością ludową, jaką celebrował kardynał Wyszyński do końca swych dni. „Prymas wiedział, że jeżeli w Polsce rządzonej przez komunistów mają przetrwać wiara i Kościół, musi wzmocnić właśnie pobożność ludową. W prostym ludzie, który od wieków trzymał z Kościołem, widział tamę, która może zahamować zalew bezbożnictwa” – pisze autorka. Ergo, cały program milenijny, od Jasnogórskich Ślubów Narodu po obchody tysiąclecia chrztu Polski w 1966 roku, był w swej formie obliczony na wzmocnienie katolicyzmu ludowego z pobożnością maryjną.
Jak każdy wielki człowiek, zmagał się z samotnością. Samotnością prymasa, polityka, duchownego. „Był samotny wobec władz państwowych, był samotny w Kościele. Nie rozumieli go urzędnicy watykańscy i polscy biskupi. Był też samotny w społeczeństwie, które patrzyło na niego z nadziejami, jakich nie mógł spełnić”. Kiedy w 1953 roku został aresztowany, zawiedli go najbliżsi, zdradzili ci, którym ufał. Biskupów polskich pokonał strach, wszak 16 siedziało już w więzieniach. Pozostali złożyli upokarzającą deklarację lojalności wobec władz i w Belwederze uroczyście ślubowali wierność PRL. Gdy dwa lata później biskupi Klepacz i Choromański odwiedzili w Komańczy więzionego prymasa, obaj płakali. „Podobno uklękli przed prymasem, żeby całować jego stopy i prosić o wybaczenie” – tu E. Czaczkowska cytuje passus z książki A. Micewskiego.
W 1949 roku, kiedy Wyszyński zostawał prymasem Polski, sam nie wiedział, jaką rolę przyjdzie mu
odegrać, bo nikt nie wiedział, jak potoczy się historia. Czuł jednak odpowiedzialność za Kościół i naród. To lokowało go w szczególnym miejscu w życiu publicznym. Władza mogła go nienawidzić, ale nie mogła być wobec niego obojętna. Władysław Gomułka, który rządził Polską w latach 1956 – 1970, „często publicznie i brutalnie atakował kardynała Wyszyńskiego. W jego projektach widział nie programy religijne, ale działalność polityczną. Oskarżał więc prymasa, że jest wrogiem ustroju i rządu i dąży do zmiany systemu i władzy”. Jak twierdził Jerzy Zawieyski, pisarz i członek Rady Państwa, w Gomułce rosła wobec prymasa „pasja nienawiści personalnej”. Dla Wyszyńskiego, o czym pisał w swych dziennikach, I sekretarz PZPR był „człowiekiem bez kultury duchowej, o wąskim horyzoncie intelektualnym”. Prymas
wyżej cenił rozmowy z Bierutem
niż z Gomułką, choć z tym ostatnim spotykał się czterokrotnie. „Jeden w stosunku do drugiego niewiele był wart, ale Bierut miał przynajmniej pewne męskie cechy, za które można go szanować. Był zwięzły w wypowiedziach. Gomułka był straszliwym gadułą, mówił rozwlekle i za mało konkretnie. Natomiast pan Gierek może i powiedziałby coś, ale sprawiał wrażenie, że stale się boi powiedzieć o jedno słowo za dużo”.
Wyszyński długo wierzył, że „z państwem komunistycznym można i trzeba się porozumieć dla dobra ludzi”. Szanował władzę, z którą się stykał, wiedząc, że zmiana może przynieść władzę gorszą. „Przekonanie Wyszyńskiego, pisze Czaczkowska, że trzeba dla Polski raczej żyć, niż umierać, kazało mu iść na wiele poważnych ustępstw”...
Były jednak kwestie, w których ustępstw być nie mogło. Przykładem słynny memoriał episkopatu Non possumus – Nie możemy – z 1953 roku, skierowany do Bieruta i podsumowujący stan stosunków wzajemnych i wyrażający protest wobec szykan władz PRL w stosunku do Kościoła, w tym na temat obsady stanowisk kościelnych i wymaganych na to zgód władz politycznych. Był to akt odwagi, za który prymas zapłacił trzyletnim uwięzieniem (1953 – 1956). Obronę pryncypiów Kościoła wzięto w kręgach partyjnych za wrogi akt politycznej opozycji.
Aktem wielkiej odwagi, ale i dalekowzroczności, okazał się list Episkopatu Polski do biskupów niemieckich ze słynnymi słowami „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie” z 1965 roku. Orędzie wywołało potężną falę agresji władz PRL wobec prymasa, a nie wywołało zakładanej reakcji Niemców. Wyszyński był bardzo tym rozczarowany, bo niemieccy hierarchowie ani „nie przekazali przebaczenia i nie prosili o nie, nie wyrzekli się prawa Niemców do «stron rodzinnych», nie potwierdzili prawa Polaków do Ziem Zachodnich”. Wyszyński liczył na efekt polityczny orędzia, ale się zawiódł. Przez długie lata nie przyjmował potem zaproszeń z Niemiec. Dziś orędzie biskupów polskich nabrało innego znaczenia i wartości, stając się kamieniem węgielnym europejskiej wspólnoty.
Prymas był człowiekiem niezwykle czynnym, nieustannie odwiedzającym diecezje i parafie. „Całe dnie, od rana do nocy, miał wypełnione spotkaniami. Tysiącami spotkań rocznie. Rozmawiał z ludźmi wszelkich stanów, środowisk, kondycji (...). Przykładem delikatności kardynała w obejściu z bliźnimi może być to, że po obiedzie zawsze zachodził do kuchni, by podziękować za posiłek siostrom elżbietankom, które prowadziły prymasowski dom”. Notabene, na długo przez soborem watykańskim II kardynał
Wyszyński promował kobiety.
Unikał typowej dla księży protekcjonalności wobec nich. Uznawał równość płci. Pozwolił kobietom studiować teologię, wprowadzał je do różnych gremiów episkopatu. Uważał, że deprecjonowanie kobiet przez Kościół „w dużej mierze pozbawia go wielkich wartości apostolskich”.
Był tytanem pracy. Dla niego praca była modlitwą. Prowadził dziennik przez cały okres prymasostwa. Sześć godzin dziennie przeznaczał na pracę umysłową, a co pewien czas ogłaszał „dni językowe”. „Przy śniadaniu mówił na przykład: Siewodnia goworim po ruski. Bywały też dni włoskie i niemieckie. Warto dodać, że Wyszyński nie miał zdolności językowych, opanowanie ich wymagało od niego dużego wysiłku, był natomiast oratorem. Kazań nie pisał, ale notował je w punktach, a rocznie głosił ich kilkaset”.
Nie byłoby pontyfikatu Wojtyły, gdyby nie kilkadziesiąt lat pracy Wyszyńskiego w Polsce i Watykanie. Obaj uczestniczyli w konklawe w 1978, bo tylko oni dwaj byli kardynałami z Polski, ale to talent przewidywania Wyszyńskiego szczęśliwie wysunął młodego kardynała z Krakowa na kandydata do piuski. Bez wytrwałej działalności prymasa Polski nie byłoby też karnawału „Solidarności” w 1980 roku (i jego następstw). To ona przygotowała grunt, „podtrzymując w Polakach w czasach zniewolenia wewnętrzną wolność i niezależność, poczucie godności i świadomość praw przynależnych każdemu człowiekowi. Bez tej wielkiej pracy duszpasterskiej, ale i obywatelskiej, zryw wolnościowy w 1980 roku byłby niemożliwy”. Śmierć prymasa w maju 1981 roku pieczętowała jego społeczną misję.
„Bilans Kościoła, który w 1981 roku zostawił kardynał Wyszyński, stwierdza autorka, był na pewno dodatni. Pozostawiał pełne kościoły i seminaria duchowne, uporządkowane struktury kościelne na Ziemiach Zachodnich, wysoki społecznie autorytet Kościoła oraz prymasostwa”.
Proces beatyfikacyjny, który dziś wynosi polskiego kardynała na ołtarze, nie mógłby się odbyć bez świadectw wiary,
bez cudów,
jakich dzięki niemu doświadczyli wierzący. U grobu prymasa nieustannie modlą się ludzie, prosząc o wstawiennictwo, cud uzdrowień i inne. „Zostawiają
kartki z prośbami oraz podziękowaniami za otrzymane łaski, pisze E. Czaczkowska. Do 2015 roku złożono 34 tysiące kartek z prośbami i 1400 z podziękowaniami. Są kartki napisane po angielsku, rosyjsku, włosku, hiszpańsku, arabsku, chińsku. Łącznie w kilkunastu językach. Żadna z nich nie była rozpatrywana w procesie, ale są one, tak jak inne, dowodem prywatnego kultu prymasa, co jest koniecznym warunkiem w każdym procesie kandydata na ołtarze”.
Autorka przytacza też kilka konkretnych świadectw uzdrowień, które są najsilniejszym argumentem w procesie. Jest świadectwo uzdrowienia ks. Edmunda Boniewicza cierpiącego z powodu raka prostaty. „Dzień przed kolejną operacją chory był na nocnym czuwaniu na Jasnej Górze, gdy usłyszał wewnętrzny głos: Zostań w domu!”. Ksiądz na zabieg się nie zgłosił, bo: „Nagle zostałem olśniony łaską uzdrowienia. Organizm zaczął działać normalnie, a ból całkowicie ustąpił”. Inny ksiądz w wypadku samochodowym omal nie zginął, a dzięki modlitwom w pełni wyzdrowiał. Dziecko ciężko chorujące na chłoniaka dzięki zanoszonym modlitwom wróciło do żywych. Umierająca, ciężko poparzona dziewczynka dzięki modlitwom do Stefana Wyszyńskiego została ocalona. Wyzdrowiała też siostra Nulla cierpiąca na raka tarczycy. Przypadek zbadał papieski Trybunał, przesłuchał 11 świadków i uznał wyzdrowienie młodej kobiety za niewytłumaczalne z punktu widzenia medycyny. To przesądziło o dekrecie Franciszka.
W polskim Kościele pojawi się wkrótce nowy błogosławiony, do którego wierzący będą mogli wznosić publicznie swe modlitwy. Natomiast świadomości kolejnych pokoleń przywrócono postać ze wszech miar godną pamięci, bez której dzieje ojczyste drugiej połowy XX wieku niewątpliwie potoczyłyby się inaczej. Postać, dla której uczucie głębokiego patriotyzmu łączyło Kościół z narodem, zaś kult maryjny był czymś fundamentalnie innym niż dzisiejsza toruńska osobliwość radiowa. Przywraca się naszej zbiorowej pamięci szlachetny wzorzec duchownego i obywatela budzącego szacunek i podziw u każdego Polaka, nawet dalekiego od Kościoła. Może wzbudzi to refleksję następców prymasa: polskich biskupów ciągle szukających drogi, jaką mogliby poprowadzić swój Kościół ku przyszłości.