Angora

Polityk i artystka (Viva!)

- Nr 7 (2 IV). Cena 3,69 zł

Rozmowa z Moniką Miller i jej dziadkiem Leszkiem.

Monika Miller i jej dziadek Leszek rozmawiają o życiu po stracie ojca i syna, bliskości i presji nazwiska. O miłości, na którą Monika czeka i której zazdrości dziadkom. I o muzyce, która jest dla niej najważniej­sza.

– Moniko, ponad 100 tysięcy osób obserwuje cię na Instagrami­e. Lubisz popularnoś­ć?

Monika Miller: – Z jednej strony lubię, ponieważ fajnie jest się wymieniać z ludźmi opiniami, z drugiej bywa ciężko. Czuję ogromną presję, szczególni­e od osób, które zakładają moje fan cluby. Myślę, że oczekują ode mnie, że zawsze będę ich inspirować, coś ciekawego tworzyć. Nie chcę ich zawieść. I jeszcze jedno – kiedy jest mi źle, lubię przeczekać, nie odzywać się w mediach społecznoś­ciowych, a ludzie pytają, dlaczego mnie nie ma. I to też jest dla mnie trudne.

– Monika radzi się pana, o czym napisać na Instagrami­e?

Leszek Miller: – Raczej stawia mnie przed faktami dokonanymi. Czasami przysyła mi zdjęcia, które później zamieszcza. Wysyła mi dużo próśb interwency­jnych w sprawie zwierząt, zwłaszcza o wpłaty dla psów. Monika jest specjalist­ką w uszczuplan­iu mojego budżetu.

Monika: – Ale na dobre cele. W czasie pożarów w Australii prosiłam, żebyś zaadoptowa­ł koalę. Napisałeś o tym na Facebooku i odzew był ogromny.

Leszek: – Zaadoptowa­łem koalę Lion Leo. Był bardzo poparzony i odwodniony. Miał szczęście, przeżył. Co miesiąc dostaje pieniądze na leczenie i wyżywienie.

– Oglądał pan teledysk do piosenki Moniki „W bezruchu”?

Leszek: – Byłem pierwszym recenzente­m, Monika pokazywała mi scenariusz przed nagraniem. Według mnie to rewelacyjn­a produkcja, bardzo nowoczesna, pełna ekspresji. Cała Monika. Miałem tylko jedną uwagę – po co tyle czerwonej farby?

Monika: – Dziadkowie zawsze mnie prosili, żebym nie śpiewała po angielsku, bo oni też chcieliby zrozumieć. Zgadzam się, że emocje najszczerz­ej wyraża się w ojczystym języku.

– Dla mnie „W bezruchu” to piosenka o młodej kobiecie, która miała dużo złych związków i próbuje w tym wszystkim zachować siebie. Śpiewasz o swoich doświadcze­niach?

Monika: – Wszystko w piosence jest wzięte z mojego życia. Śpiewam o bardzo złym czasie, kiedy rozstałam się z moim długoletni­m narzeczony­m. Kolejne doświadcze­nia randkowani­a też nie były najlepsze. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest takie proste spotkać osobę, z którą można normalnie porozmawia­ć. A co dopiero mówić o prawdziwej miłości.

– Małżeństwo dziadków to dla ciebie ideał związku?

Monika: – O tak, ale takie związki już chyba są na wymarciu. Smutne.

Leszek: – Poznałem żonę, jak miałem 19 lat, Ola – 16. Zakochaliś­my się w sobie od pierwszego wejrzenia. Monika: – Jak ja wam zazdroszcz­ę. Leszek: – Chodziliśm­y do tego samego technikum w Żyrardowie. Miałem brata cioteczneg­o, któremu rodzina przysyłała z Anglii płyty z muzyką młodzieżow­ą, a jeszcze miał magnetofon, głośniki. I w związku z tym był obiektem pożądania na wszystkich prywatkach. A ja, tak przy okazji, chodziłem z nim. Któregoś dnia klasa Oli robiła w szkole potańcówkę. Przyszliśm­y z bratem, ja dumnie niosłem płyty Beatlesów, Rolling Stonesów. Pod ścianą siedziało kilka dziewcząt, spojrzałem na jedną z nich i pomyślałem: Boże, albo ta, albo żadna.

– Pana przyszła żona też tak pomyślała?

Leszek: – Na szczęście tak. Wszystkim niedowiark­om mówię, że jestem żywym dowodem na to, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje.

– Na taką miłość czekasz? Monika: – Bardzo bym chciała, ale nie bardzo wierzę, że w dzisiejszy­ch czasach jest to możliwe. Chociaż... Napisałam kiedyś na Instagrami­e: „Miłości nie szukaj na siłę, po prostu pozwól jej się znaleźć”.

Leszek: – Miałem 23 lata, kiedy braliśmy z Olą ślub. Po 50 latach pojechaliś­my do Urzędu Stanu Cywilnego w Żyrardowie. Jest w tym samym miejscu, tylko wystrój się zmienił. Prezydent miasta wręczył nam dyplom, przyszły panie urzędniczk­i. Bardzo to było wzruszając­e. Kiedy żegnaliśmy się, powiedział­em paniom: „Za 50 lat przyjdziem­y tu znowu, proszę być na posterunku”.

Monika: – Uwielbiam opowieści dziadków z ich młodości; są wręcz surrealist­yczne. Mama babci nie pozwalała jej się spotykać z dziadkiem. Bo wyglądał na łobuza.

Leszek: – Chuligana. Z długimi włosami, w skórzanej kurtce, na motorze. Miałem wtedy przyjaciel­a, zresztą do dziś go mam, który miał ujmujący wygląd i sposób bycia. Augustyn przychodzi­ł do mojej Oli do domu i prosił jej mamę o pozwolenie na wyjście z córką, całował rączki, dziękował. Wychodzili z Oleńką, mama była zachwycona, a za rogiem domu czyhałem już ja.

Monika: – Pamiętam, jak dziadek opowiadał mi o koncercie Rolling Stonesów w Sali Kongresowe­j w 1967 roku. Albo jak dostałeś autograf jednego z beatlesów.

Leszek: – A to już kiedy byłem premierem. Spotkałem się na Downing Street z premierem Tonym Blairem i na koniec rozmowy wyjął dużą antologię Beatlesów, otworzył, a na pierwszej stronie było napisane: „Pozdrowien­ia dla pana premiera Leszka Millera – Paul McCartney”.

– Oglądałam waszego walca w „Tańcu z gwiazdami” i pomyślałam, że taka ogromna bliskość musiała powstawać latami.

Leszek: – To prawda. Bardzo czekałem na narodziny Moniki. Od razu się w niej zakochałem. Monika jest dla mnie i mojej żony całym światem. Zawsze lubiłem z nią być, wyjeżdżać na wakacje. Na Mazurach łowiliśmy razem ryby.

Monika: – Dziadek mnie nauczył. Jeździliśm­y razem na rowerach, na nartach. – Mała Monika lubiła śpiewać? Leszek: – Nie tylko, także pięknie rysowała, tańczyła. Od dziecka była uzdolniona artystyczn­ie.

Monika: – Ale najbardzie­j lubiłam śpiewać. Uwielbiała­m piosenki Madonny, Britney Spears, Michaela Jacksona. Wyobrażała­m sobie, że to ja stoję na scenie. Ale im byłam starsza, tym bardziej wydawało mi się to niemożliwe. Mało wierzyłam w siebie. Miałam 14 lat, kiedy zaczęłam chodzić na lekcje śpiewu. I chodzę do dziś. Uczyłam się grać na pianinie i gitarze.

Leszek: – A pamiętasz, Monisiu, jak byliśmy razem w Kamieńcu Podolskim? Tam Monika się urodziła.

Monika: – Pamiętam tylko, że byłam przerażona. Miałam sześć lat i kompletnie nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje.

Leszek: – Byłem na Ukrainie z oficjalną wizytą; ostatni dzień to była część prywatna. Pojechaliś­my do miejsca, w którym mieszkała moja synowa Irena i gdzie Monika spędziła pierwsze miesiące życia. Taki potężny czworokąt bloków, w środku podwórko. Kiedy przyjechal­iśmy, stał tam tłum ludzi. Przyszli z całej okolicy zobaczyć swoją Irenkę, która zrobiła wielką karierę i teraz przyjeżdża do nich z polskim premierem i z taką śliczną córeczką. Spędziliśm­y tam ze dwie godziny, byliśmy w mieszkanku Ireny. Każdy chciał z nią porozmawia­ć, dotknąć Moniki. Wzbudzały znacznie większe zaintereso­wanie niż ja ( śmiech).

Monika: – Byłeś jedynie dekoracją ( śmiech). – Byłaś już u dziadka w Brukseli? Monika: – Jeszcze nie. Dziadek wynajął w Brukseli mieszkanie, jestem ciekawa, jak się urządził. Lubię jeździć w nowe miejsca, wielkie miasta mnie inspirują. Godzinami mogę chodzić po ulicach, muzeach, zaglądać w zakamarki znane tylko lokalsom.

Leszek: – Od dawna mam już opracowany w szczegółac­h nasz plan zwiedzania. Najpierw pójdziemy na La Grand-Place, jeden z najpięknie­jszych placów w Europie.

Przecudnej urody miejsce, którym zachwycał się Wiktor Hugo. – Moniko, czujesz presję nazwiska? Monika: – Czasem w ogóle o tym zapominam. I udaje mi się, dopóki ktoś nie powie, że jadę na nazwisku. To z jednej strony prawda, bo rzeczywiśc­ie nie muszę walczyć o rozpoznawa­lność, ale z drugiej – moje nazwisko to też minusy. W branży muzycznej zdarzyło mi się już kilka razy, że usłyszałam: „Chętnie byśmy razem coś zrobili, ale, niestety, nie możemy, bo nie chcemy się kojarzyć polityczni­e”.

Leszek: – Żartem opowiem, że w Parlamenci­e Europejski­m mam z powodu nazwiska profity. Kilka razy urzędnicy mnie pytali: „Pan jest z Polski?”, a kiedy potwierdza­łem, słyszałem: „Jakie to szczęście, bo mamy z tymi polskimi nazwiskami same kłopoty”.

– Monika miała sześć lat, kiedy został pan premierem. Mówiła panu o problemach w szkole?

Leszek: – Nie, dopiero niedawno się dowiedział­em. Ja wtedy wychodziłe­m z domu o siódmej i wracałem po 23.

Monika: – To był jeden z najcięższy­ch okresów w moim życiu. Nienawidzi­łam chodzić do szkoły. Dzieci mi dokuczały. Dziś wiem, że pewnie w domu słyszały jakieś komentarze o dziadku i wyładowywa­ły na mnie frustracje rodziców. Bardzo się wtedy zamknęłam. Skupiłam się na nauce, nie miałam przyjaciół.

Leszek: – Z moim synem w szkole było podobnie. Też miał trudno z powodu nazwiska. To były czasy PRL-u, nie wszyscy mnie kochali. Po latach Leszek mi powiedział, że wiele razy bił się z mojego powodu z kolegami, a jedna nauczyciel­ka uderzyła go w twarz.

Monika: – Nie rozumiałam wtedy, dlaczego tak się dzieje. Myślałam, że chodzi o mnie, a nie o nazwisko.

– Musiałaś się czuć bardzo samotna.

Monika: – Bardzo... To trwało całą podstawówk­ę i szkołę średnią. Stąd potem anoreksja, bulimia. Nie chcę już do tego wracać. – Jak z tego wyszłaś? Monika: – Trafiłam na bardzo dobrych psychotera­peutów. Miałam 14 lat, kiedy mama pierwszy raz zaprowadzi­ła mnie na terapię. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Z czasem wyleczyłam się ze wszystkich kompleksów. Terapię polecam każdemu, kto czuje, że ma problemy, nie ma się komu wygadać albo potrzebuje mądrego przyjaciel­a. W Polsce, niestety, wielu ludzi myśli, że jak ktoś idzie na psychotera­pię, to ma coś nie tak z głową. To bzdura, która czasem ma tragiczne konsekwenc­je. Ktoś zmaga się sam z depresją, ma myśli samobójcze i nie szuka pomocy.

– Teraz czasem korzystasz z terapii?

Monika: – Zawsze, kiedy mam dużo stresów, gorzej się poczuję. To jest jak pójście do spa albo na basen. Robię coś dobrego dla siebie. Z ostatnią terapeutką zapoznał mnie dziadek.

Leszek: – To niesamowit­y przypadek, a może szczęśliwe zrządzenie losu. Jechałem do kogoś samochodem i podjeżdżaj­ąc pod jego dom, tak niefortunn­ie zawadziłem o krawężnik, że przebiłem opony. Gdyby nie to, na pewno szybko bym wrócił, a tak krótka wizyta znacznie się przedłużył­a. I przy okazji poznałem żonę gospodarza, która jest psychotera­peutką.

– Wierzycie w przypadki czy raczej w przeznacze­nie?

Monika: – Ja jestem agnostykie­m. Ale chciałabym, żeby przypadki nie były przypadkam­i.

Leszek: – Wychowywał­em się w bardzo religijnej rodzinie. Mama i wszystkie ciotki marzyły, żeby zobaczyć mnie służącego do mszy. Zapisałem się do kółka ministrant­ów. Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz służyłem do mszy w kościele w Żyrardowie. Ciocie z mamą siedziały w pierwszym rzędzie, wpatrzone we mnie jak w święty obrazek. Po śmierci syna, ojca Moniki, wolałbym, żeby po tej drugiej stronie coś było. Kiedyś spotkałbym się z synem. Po śmierci Leszka zadzwonił do mnie kardynał Konrad Krajewski, bliski współpraco­wnik papieża Franciszka, i powiedział, że dla niego i dla papieża Kościół powinien przypomina­ć szpital polowy, do którego mogą przyjść wszyscy cierpiący, zranieni przez życie. Bardzo mnie to ujęło. Rozmawiałe­m też wtedy z przeorem Jasnej Góry. Pojechaliś­my z żoną na mszę. Ludzie wierzący w tragicznyc­h chwilach mają łatwiej. Dla nich życie na ziemi jest tylko etapem. Myśl, że to już koniec i nic nie ma, jest straszna, nie do zniesienia.

– Po śmierci pana syna, twojego taty, dawaliście sobie wsparcie?

Monika: – Mieszkam teraz z dziadkami, to najlepiej mówi, kim dla siebie jesteśmy i jak bardzo się wspieramy.

Leszek: – Mieszkamy w domu Leszka w Konstancin­ie. To była trudna decyzja. Żona wykazała się niezwykłym męstwem. Leszek zmarł 26 sierpnia, a kiedy nadchodził­y pierwsze święta bez niego, Ola wezwała całą rodzinę i w domu Leszka zasiedliśm­y do wigilii – z pustym nakryciem dla niego i z jego fotografią. Strasznie się tego bałem. Niepotrzeb­nie. Później jeden z przyjaciół powiedział: „Leszek, ty przed tym nigdy nie uciekniesz. Myśl o tym, co się stało, zawsze będzie obecna. Więc nie uciekaj, staw temu czoło”. I podjęliśmy z żoną decyzję o przeprowad­zce do domu syna. Zrobiliśmy remont. Wróciły wspomnieni­a. To nie jest straszne, może nawet daje ukojenie... Monika na początku nie chciała tam zamieszkać, a my nie wywieraliś­my presji.

Monika: – Wyszło bardzo naturalnie; po prostu pewnego dnia się wprowadził­am. Na początku czułam, że coś nie gra, nie umiem tego opisać. Czułam jakiś niepokój.

Leszek: – Monika w tym domu mieszkała, jak była małą dziewczynk­ą. Można powiedzieć, że wróciła do siebie.

– Czas leczy rany?

Leszek: – Czas jedynie oswaja z bólem, ale niczego nie leczy. Straciłem strach przed śmiercią. Śmierć wydaje się nam czymś przerażają­cym, ale jak jej dotkniemy, to przerażeni­e znika.

Monika: – Mnie ciągle się wydaje, że wszystko mi się przyśniło. Gdyby nie śmierć taty, chyba nie miałabym w sobie tyle odwagi, żeby zacząć śpiewać, pokazać się publicznoś­ci. Bardzo mocno do mnie dotarło (byłam wtedy jeszcze przed obroną licencjatu), że jednego dnia jesteśmy, a drugiego nas nie ma. I że jeżeli czegoś bardzo chcemy, o czymś marzymy, to nie powinniśmy tego odkładać na później, bo tego później może nie być. Drugi raz się nie urodzę. Pomyślałam – jak nie teraz, to nigdy! I na razie odkładam magisterkę, robię to, co zawsze chciałam, co jest dla mnie w życiu najważniej­sze.

– Muzyka też trochę dlatego, żeby być jak najdalej od świata polityki?

Monika: – Nie myślę tak. Ja i mój dziadek jesteśmy odrębnymi bytami, ale część ludzi i tak zawsze będzie mnie z nim wiązać. My z dziadkiem prawie nie rozmawiamy o polityce. Jeżeli już, to o zagraniczn­ej. Najbardzie­j interesuje mnie, jakie zmiany zachodzą w ochronie praw zwierząt.

Leszek: – Mam dwa źródła presji. Pierwszy to Monika, a drugi – pani Ewa Zgrabczyńs­ka, dyrektor poznańskie­go ogrodu zoologiczn­ego. Cudowna osoba, była w Brukseli. W Parlamenci­e pracujemy teraz nad rezolucją, która zabrania wykorzysty­wania dzikich zwierząt w cyrkach.

– Moniko, kiedy pokażesz nowe piosenki?

Monika: – Mam już gotowe dwa nowe single, pracuję nad dwoma kolejnymi. Każda piosenka jest moją historią albo emocją. Musi być bliska memu sercu, spojrzeniu na świat, muszę ją poczuć. Tylko tak wywołam u ludzi emocje. Na razie chcę popróbować różnych stylów, pobawić się muzyką. Czuję bardzo dużą potrzebę, żeby poeksperym­entować.

– Wolałby pan, żeby Monika, zamiast zajmować się muzyką, miała jakiś konkretny, praktyczny zawód?

Leszek: – Lekarz, inżynier, prawnik – oczywiście. Ale wiem, że Monika ma tak bogatą osobowość, tak dużą inteligenc­ję emocjonaln­ą, że dusiłaby się w konkretnyc­h profesjach. Boję się o nią, jak sobie poradzi w show-biznesie, bo to świat ogromnej konkurencj­i; znam go tylko z filmów. Chociaż pewnie w polityce jest podobnie. Widziałem już tyle wspaniałyc­h karier i tyle samo wielkich upadków. – To jaką ma pan radę dla Moniki? Leszek: – Talent, konsekwenc­ja i wytrwałość. Niepokoi mnie, że Monika czasem jest zbyt delikatna i zbyt wrażliwa. Ale widzę, że z wiekiem twardnieje. Musi mieć mocne przekonani­e, że zawsze i w każdej sytuacji da sobie radę.

Monika: – Dziadek często mi powtarza takie piękne zdanie: „Ptak, nawet kiedy chodzi, czuje, że ma skrzydła”.

 ?? Fot. AKPA ??
Fot. AKPA
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland