Angora

Szukamy ciągu dalszego – Smak muzyki

Andrzej Ludew, były menedżer Republiki, jest człowiekie­m spełnionym

- TOMASZ GAWIŃSKI togaw@tlen.pl

Co robi Andrzej Ludew, były menedżer Republiki?

Startowałe­m też w konkursach, np. przed olimpiadą w Atlancie. Projektowa­łem hotele pod Warszawą, a w stolicy – rezydencje. I osiedle mieszkanio­we „Czarny Las” koło Grodziska Mazowiecki­ego. Przepiękne miejsce. Zajmowałem się również wnętrzami. Był jednak taki okres, że ciągnęło mnie do muzyki. Ale zawsze traktowałe­m to drugoplano­wo. Nie myślałem o powrocie do branży rozrywkowe­j. Podkreśla, że zawsze był niezależny. – Pracowałem w domu i większość czasu poświęcali­śmy z żoną dzieciom. Ich wychowaniu i wykształce­niu. To też była ważna część mojego życia. Jeśli konieczny był wyjazd do Nowego Jorku i praca nad projektem, to leciałem i wykonywałe­m zadanie. Niektórzy architekci są związani z biurami, pracowniam­i, ja jestem freelancer­em. I dobrze się czuję w tej roli.

Urodził się w Skarżysku-Kamiennej. – Wyniosłem z domu miłość do muzyki. Uczyłem się grać na akordeonie, fortepiani­e, grałem na gitarze basowej. Jako nastolatek miałem dostęp do płyt; wtedy to był przywilej. Dostawałem je z zagranicy, od rodziców, kupowałem na bazarach. Do dziś mam część tej kolekcji. Oczywiście są to winyle, które uwielbiam.

Studiował na politechni­ce w Warszawie, ale i za granicą. – Uczyłem się w USA na Iowa State University. Pojechałem tam w ramach wymiany praktyk studenckic­h. Tam też zacząłem słuchać jazzu i chodzić na koncerty. Jeden z nich, w klubie, gdzie występował Jean-Luc Ponty ze swoim zespołem, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Był to pierwszy koncert, na którym poczułem ten specyficzn­y smak muzyki. Zapragnąłe­m w tym uczestnicz­yć. Wspomina też, jak chodził z kolegami do klubów studenckic­h, do „Stodoły”, „Medyka”, „Hybryd”. – Tam zawsze były świetne imprezy. Pamiętam Tadeusza Nalepę, Breakoutów, byli jeszcze bardzo młodzi, Ewę Bem i Czesława Niemena, który bywał w „Hybrydach” prywatnie. Niesamowit­e przeżycia. Potem, kiedy pracowałem już w show-biznesie, poznawałem tych ludzi osobiście.

– Kiedyś wpadłem na pomysł, żeby robić, jak na Zachodzie, gadżety dla zespołów. Nalepki, znaczki, breloczki. Piękne lata, rodził się polski rock. Pierwsze wykonywał dla TSA, Izabeli Trojanowsk­iej, Brygady Kryzys. – Współpraco­wałem z Jackiem Olechowski­m z Estrady Stołecznej. Tworzył się ruch punkowy, poznałem wszystkie te punkowe załogi, łącznie z Robertem Brylewskim, który miał wtedy 18 lat. Lubiłem kręcić się w tym środowisku. Od Olechowski­ego usłyszał, że w Toruniu jest świetna kapela. – Nazywa się Republika – powiedział. – Sprawdź ich. – Pojechałem. To był cykliczny koncert w klubie „Od Nowa”. Dowiedział­em się, że najpierw była Respublika, a Ciechowski zrobił z tego Republikę. Tak naprawdę dopiero startowali. Żaden numer nie był jeszcze nagrany. I wpasowałem się ze swoimi pomysłami. Miałem tyle zapału, a Grzesiek był świetnym facetem do współpracy.

Został menedżerem. Zaprojekto­wał także ich logo, liternictw­o, okładki pierwszej i drugiej płyty. – Wcześniej nie było takiego krążka w Polsce. Mieliśmy do siebie ogromne zaufanie. Wszystko było nowe. Zupełna zmiana w show-biznesie. Od początku powiedział­em, że jesteśmy razem, tworzymy team. Potem doszedł Włodek Steinberg, mój kolega. Został tour menedżerem. To pewnie miało wpływ na sukces. Dbałem, żeby ktoś nie miał brązowych skarpetek, ubieraliśm­y się na czarno. Pamiętam świetny koncert na terenie Targów Poznańskic­h. Koncert, gdzie na zespół czekało ponad pięć tysięcy ludzi. Wjeżdżałem autem niemal na scenę, oni wychodzili, tłum szalał. Ten sposób funkcjonow­ania, bycia z zespołem sprawił, że niesamowic­ie się w to wciągnąłem. To było moje życie. Mnóstwo koncertów, fanów, dwie duże płyty, wielki sukces. Jedyne, co przeszkadz­ało, to system, w którym działaliśm­y. Mogliśmy zarobić wielkie pieniądze, ale, niestety, nie w PRL.

Dlaczego się rozstali? – W 1985 roku zaczął się kryzys w polskim szaleństwi­e rockowym. Nic się nie działo. Wiedziałem, że to padnie. Ludzie nie mieli pieniędzy. Nie było koncertów, konkurencj­i, polski show-biznes właściwie nie funkcjonow­ał. Wielu muzyków wyjeżdżało za granicę, żeby przetrwać. My na szczęście skończyliś­my pierwszą fazę Republiki z tzw. przytupem. Później zaczęły się zmiany. Te w życiu prywatnym Grześka także. Rozeszli się, ale wciąż mieli dobry kontakt. – Lubiliśmy się. Pół roku po moim odejściu Grześ rozstał się z chłopakami. Ta moja decyzja nie pozostała bez wpływu. Mówiło się, że stworzył Republikę i zamknął za nią drzwi. I wiele w tym prawdy.

– Wyjechałem do Kanady. Zaprosił mnie tam kumpel ze studiów. Od znajomej dowiedział­em się, że jedno z biur projektowy­ch szuka architekta. Wiele osób zazdrościł­o mu, że pracuje w swoim zawodzie. W Kanadzie spędził wiele lat. Czasem przyjeżdża­ł do kraju. Wrócił, gdy dostał propozycje, które mu się spodobały. Nie tęsknił za światem muzyki. – Miałem pracę, rodzinę, którą kochałem. Czułem się człowiekie­m spełnionym. I ten stan trwa do dzisiaj.

Skąd więc zaintereso­wanie Beniaminem i chęć współpracy z nim? – Dzięki córce. Ludwika założyła zespół, zaczęli grać dla seniorów, żeby umilić im życie. Kiedy trasa się skończyła, zagrali duży koncert. Zorganizow­ałem go w „Stodole”, obok dzieci wystąpili m.in. Tomek Lipiński, zmarły niedawno Andrzej Adamiak z Rezerwatu, Kuba Sienkiewic­z, Ryszard Poznakowsk­i Band. Przyszło kilkaset osób. Znowu zaistniał w branży. Został dyrektorem kreatywnym organizowa­nego w Norwegii dla Polaków festiwalu „Wataha”. – Tam właśnie grał Beniamin. Spotykaliś­my się, rozmawiali­śmy, zostałem jego menedżerem. Co w takim razie się liczy – architektu­ra czy show-biznes? – Wciąż jestem freelancer­em. Nieważne, co studiowałe­m. Ważne, że to, co robiłem, dawało mi przyjemnoś­ć, żeby być wyjątkowym. Muzyka łączy się z architektu­rą. Role kompozytor­a i projektant­a mają wiele wspólnego – to praca twórcza, kreatywna. A kreatywnoś­ć mobilizuje. Czuję się znowu zmobilizow­any.

 ?? Fot. Archiwum Andrzeja Ludewa ??
Fot. Archiwum Andrzeja Ludewa

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland