Szukamy ciągu dalszego – Smak muzyki
Andrzej Ludew, były menedżer Republiki, jest człowiekiem spełnionym
Co robi Andrzej Ludew, były menedżer Republiki?
Startowałem też w konkursach, np. przed olimpiadą w Atlancie. Projektowałem hotele pod Warszawą, a w stolicy – rezydencje. I osiedle mieszkaniowe „Czarny Las” koło Grodziska Mazowieckiego. Przepiękne miejsce. Zajmowałem się również wnętrzami. Był jednak taki okres, że ciągnęło mnie do muzyki. Ale zawsze traktowałem to drugoplanowo. Nie myślałem o powrocie do branży rozrywkowej. Podkreśla, że zawsze był niezależny. – Pracowałem w domu i większość czasu poświęcaliśmy z żoną dzieciom. Ich wychowaniu i wykształceniu. To też była ważna część mojego życia. Jeśli konieczny był wyjazd do Nowego Jorku i praca nad projektem, to leciałem i wykonywałem zadanie. Niektórzy architekci są związani z biurami, pracowniami, ja jestem freelancerem. I dobrze się czuję w tej roli.
Urodził się w Skarżysku-Kamiennej. – Wyniosłem z domu miłość do muzyki. Uczyłem się grać na akordeonie, fortepianie, grałem na gitarze basowej. Jako nastolatek miałem dostęp do płyt; wtedy to był przywilej. Dostawałem je z zagranicy, od rodziców, kupowałem na bazarach. Do dziś mam część tej kolekcji. Oczywiście są to winyle, które uwielbiam.
Studiował na politechnice w Warszawie, ale i za granicą. – Uczyłem się w USA na Iowa State University. Pojechałem tam w ramach wymiany praktyk studenckich. Tam też zacząłem słuchać jazzu i chodzić na koncerty. Jeden z nich, w klubie, gdzie występował Jean-Luc Ponty ze swoim zespołem, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Był to pierwszy koncert, na którym poczułem ten specyficzny smak muzyki. Zapragnąłem w tym uczestniczyć. Wspomina też, jak chodził z kolegami do klubów studenckich, do „Stodoły”, „Medyka”, „Hybryd”. – Tam zawsze były świetne imprezy. Pamiętam Tadeusza Nalepę, Breakoutów, byli jeszcze bardzo młodzi, Ewę Bem i Czesława Niemena, który bywał w „Hybrydach” prywatnie. Niesamowite przeżycia. Potem, kiedy pracowałem już w show-biznesie, poznawałem tych ludzi osobiście.
– Kiedyś wpadłem na pomysł, żeby robić, jak na Zachodzie, gadżety dla zespołów. Nalepki, znaczki, breloczki. Piękne lata, rodził się polski rock. Pierwsze wykonywał dla TSA, Izabeli Trojanowskiej, Brygady Kryzys. – Współpracowałem z Jackiem Olechowskim z Estrady Stołecznej. Tworzył się ruch punkowy, poznałem wszystkie te punkowe załogi, łącznie z Robertem Brylewskim, który miał wtedy 18 lat. Lubiłem kręcić się w tym środowisku. Od Olechowskiego usłyszał, że w Toruniu jest świetna kapela. – Nazywa się Republika – powiedział. – Sprawdź ich. – Pojechałem. To był cykliczny koncert w klubie „Od Nowa”. Dowiedziałem się, że najpierw była Respublika, a Ciechowski zrobił z tego Republikę. Tak naprawdę dopiero startowali. Żaden numer nie był jeszcze nagrany. I wpasowałem się ze swoimi pomysłami. Miałem tyle zapału, a Grzesiek był świetnym facetem do współpracy.
Został menedżerem. Zaprojektował także ich logo, liternictwo, okładki pierwszej i drugiej płyty. – Wcześniej nie było takiego krążka w Polsce. Mieliśmy do siebie ogromne zaufanie. Wszystko było nowe. Zupełna zmiana w show-biznesie. Od początku powiedziałem, że jesteśmy razem, tworzymy team. Potem doszedł Włodek Steinberg, mój kolega. Został tour menedżerem. To pewnie miało wpływ na sukces. Dbałem, żeby ktoś nie miał brązowych skarpetek, ubieraliśmy się na czarno. Pamiętam świetny koncert na terenie Targów Poznańskich. Koncert, gdzie na zespół czekało ponad pięć tysięcy ludzi. Wjeżdżałem autem niemal na scenę, oni wychodzili, tłum szalał. Ten sposób funkcjonowania, bycia z zespołem sprawił, że niesamowicie się w to wciągnąłem. To było moje życie. Mnóstwo koncertów, fanów, dwie duże płyty, wielki sukces. Jedyne, co przeszkadzało, to system, w którym działaliśmy. Mogliśmy zarobić wielkie pieniądze, ale, niestety, nie w PRL.
Dlaczego się rozstali? – W 1985 roku zaczął się kryzys w polskim szaleństwie rockowym. Nic się nie działo. Wiedziałem, że to padnie. Ludzie nie mieli pieniędzy. Nie było koncertów, konkurencji, polski show-biznes właściwie nie funkcjonował. Wielu muzyków wyjeżdżało za granicę, żeby przetrwać. My na szczęście skończyliśmy pierwszą fazę Republiki z tzw. przytupem. Później zaczęły się zmiany. Te w życiu prywatnym Grześka także. Rozeszli się, ale wciąż mieli dobry kontakt. – Lubiliśmy się. Pół roku po moim odejściu Grześ rozstał się z chłopakami. Ta moja decyzja nie pozostała bez wpływu. Mówiło się, że stworzył Republikę i zamknął za nią drzwi. I wiele w tym prawdy.
– Wyjechałem do Kanady. Zaprosił mnie tam kumpel ze studiów. Od znajomej dowiedziałem się, że jedno z biur projektowych szuka architekta. Wiele osób zazdrościło mu, że pracuje w swoim zawodzie. W Kanadzie spędził wiele lat. Czasem przyjeżdżał do kraju. Wrócił, gdy dostał propozycje, które mu się spodobały. Nie tęsknił za światem muzyki. – Miałem pracę, rodzinę, którą kochałem. Czułem się człowiekiem spełnionym. I ten stan trwa do dzisiaj.
Skąd więc zainteresowanie Beniaminem i chęć współpracy z nim? – Dzięki córce. Ludwika założyła zespół, zaczęli grać dla seniorów, żeby umilić im życie. Kiedy trasa się skończyła, zagrali duży koncert. Zorganizowałem go w „Stodole”, obok dzieci wystąpili m.in. Tomek Lipiński, zmarły niedawno Andrzej Adamiak z Rezerwatu, Kuba Sienkiewicz, Ryszard Poznakowski Band. Przyszło kilkaset osób. Znowu zaistniał w branży. Został dyrektorem kreatywnym organizowanego w Norwegii dla Polaków festiwalu „Wataha”. – Tam właśnie grał Beniamin. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, zostałem jego menedżerem. Co w takim razie się liczy – architektura czy show-biznes? – Wciąż jestem freelancerem. Nieważne, co studiowałem. Ważne, że to, co robiłem, dawało mi przyjemność, żeby być wyjątkowym. Muzyka łączy się z architekturą. Role kompozytora i projektanta mają wiele wspólnego – to praca twórcza, kreatywna. A kreatywność mobilizuje. Czuję się znowu zmobilizowany.