Zakorkowałem niemieckie autostrady Tomasz Zimoch rozmawia z kolarzem Bartoszem Huzarskim.
Rozmowa z kolarzem BARTOSZEM HUZARSKIM
– Jeździ pan nadal na rowerze? – Zdarza się, że przez kilka dni nie wsiądę na rower. Dzisiaj – stęskniony za Górami Sowimi – przejechałem ich trasami ponad 100 km. Poczułem znowu smak kolarstwa.
– Niektórzy zawodnicy w czasie pandemii uprawiają kolarstwo w domu.
– Taka odmiana kolarstwa zupełnie mnie nie bawi. Nawet nie mam w domu trenażera, ale jeśli obecnie ktoś jest etatowym kolarzem, to nie ma wyjścia, musi ścigać się wirtualnie.
– Są specjalne programy imitujące start w wyścigach.
– Od wirtualnej jazdy trzymam się z daleka. Trudno mi patrzeć w monitor i udawać, że wjeżdżam na wzniesienie.
– Ale przykładowo czterokrotny zwycięzca Tour de France, słynny Chris Froome, kręci w domu...
– Wielu kolarzy nie ma innej możliwości, ale gdyby Brytyjczyk przyjechał do Polski, to mógłby jeździć; nigdy nie było to przecież oficjalnie zabronione, więc jako ten, który wykonuje swoją pracę, mógłby to robić. Zmieniła się technologia, wiedza i przypomnę, że Mathew Hayman tylko po treningach na trenażerach wygrał niezwykle trudny wyścig Paryż – Roubaix.
– To było cztery lata temu. Wygrana doświadczonego Australijczyka była niespodzianką.
– Miał długą przerwę przed tym startem. Jego rekonwalescencją były właściwie tylko zajęcia na trenażerze. To może być jednak wyłącznie zamiennik prawdziwego treningu, pozwoli tylko podtrzymać formę. Pedałując przez kilka godzin na trenażerze, trzeba mieć mocną głowę i psychikę.
– Znalazł pan sobie miejsce po zakończeniu kolarskiej kariery?
– Pracuję w klubie w Sobótce; udało się go znowu postawić na nogi. Przez długi czas nie było chętnych do uprawiania kolarstwa, bo młodzież wybiera lżejsze bądź bardziej dochodowe dyscypliny. Kolarstwo to ciężki sport; zanim człowiek się dorobi, trzeba wielu lat jeżdżenia. Zajmuję się też treningami amatorów, a to ludzie szukający wsparcia, mobilizacji, wspólnej grupy, udziału w wyścigach. – U kogo więcej zapału? – Młodzi łączą sport, fantazję i opierają się pokusom. Starsi zawodnicy widzą braki w kondycji, zaokrąglony brzuszek, a zajęcia sportowe dzielą z pracą zawodową i życiem rodzinnym. Jestem pełen podziwu dla nich, bo nie tak łatwo wyjaśnić żonie, że pojadę z kolegami na kolarską eskapadę. U jednych i drugich dostrzegam ogromną mobilizację.
– Jak ostatecznie będzie wyglądał sezon kolarski?
– Wiele zależy od zaleceń epidemiologicznych w danych krajach. Czekamy z niecierpliwością na rozpoczęcie sezonu, ale dzisiaj to wróżenie z fusów. Nie wiadomo, czy wszyscy zdecydują się na starty, czy będą odpowiednio przygotowani do wieloetapowych wyścigów. Nie są one przecież kilkudniową wycieczką rowerową. Trzeba wykazać się odpowiedzialnością, rozsądek musi brać górę i nic nie może być robione na granicy prawa. – A mamy już maj... – ...a to miesiąc typowo kolarski, pierwszy miesiąc prawdziwego ścigania się. W maju odbywały się zawsze ważne imprezy kolarskie.
– Choćby Wyścig Pokoju. – Nie mam wspomnień z dzieciństwa związanych z tą wielką imprezą. Nie pamiętam jej z lat szczenięcych, niewiele nawet wiedziałem o Wyścigu Pokoju, nie stałem w polu i nie patrzyłem na przejeżdżający peleton. Kolarstwem na dobre zacząłem się interesować dopiero wtedy, kiedy pojawił się w moim domu profesjonalny rower.
– Wpisał się pan jednak na stałe do kronik Wyścigu Pokoju. 15 maja 2003 roku wygrał pan etap – 214 kilometrów do Naumburga.
– Oficjalnie, bo właściwie miał 225 kilometrów, a gdyby doliczyć dojazd na start, to jeszcze więcej.
– Ustanowił pan rekord najdłuższej samotnej ucieczki tego wyścigu.
– Byłem zawodnikiem grupy „Mróz”, mieliśmy pokazywać się na trasie. Na tym długim etapie naszym zadaniem było zabieranie się w kolarskie odjazdy. – I zaatakował pan tuż po starcie. – Jechałem z prawej strony peletonu, tuż obok przemknął motocykl sędziowski, kolarze zrobili więcej miejsca i to wykorzystałem. Trzysta metrów dalej był niebezpieczny przejazd kolejowy, szyny pod kątem przecinały szosę, a kolarze nie lubią takich miejsc. Padał deszcz, było mokro, ten przejazd należało pokonywać pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, robiąc taki ruch najpierw w lewo, a następnie w prawo. Dla mnie samotnie jadącego nie był to problem, ale dla dużej grupy nie było to łatwe. Peleton znacznie zwolnił, była kraksa, grupa stanęła, a ja spokojnie jechałem już daleko z przodu.
– Jechałem wtedy w radiowym wozie reporterskim i mierzyłem szybko rosnącą przewagę – 5, 12, 18, aż wreszcie 26 i pół minuty!
–W zasadniczej grupie nie było zainteresowania pogonią. Kilku zawodników podobno próbowało przeskoków, ale kończyło się to niepowodzeniem. Zastanawiałem się, czy nie wrócić do grupy. Właściwie myślałem o wygraniu lotnej premii, więc dziwiłem się, bo jechałem 30 kilometrów na godzinę, a przewaga rosła. Podjechał sędzia i przekazał, że mam już wielominutową przewagę. Z uśmiechem opowiedział, że kolarze w peletonie jadą ślimaczym towarzyskim tempem i opowiadają sobie pewnie życiowe historie. Nie mogłem się zatrzymać i czekać na nich; pomyślałem: nie czaj się, chłopie, tylko jedź. Zacząłem cisnąć, ale dopiero na ostatnich 50 kilometrach uwierzyłem, że atak może zakończyć się sukcesem. Ważne było, bym jechał równym tempem, nie podpalał się. – I pamiętał o odżywianiu. – Miałem batony, żele energetyczne, bułeczki z miodem, co 20 minut coś przegryzałem, wypiłem chyba sześć bidonów napoju energetycznego.
– Pamiętam, że niemal ciągle jechał obok pana wóz techniczny grupy „Mróz”.
– Miałem informacje o przewadze, otrzymywałem jedzenie, bidony z napojami. To był chłodny dzień, wiał silny wiatr, dlatego tak istotne było, bym nie zapomniał o pożywieniu. Rozmowy z osobami w wozie dają komfort kolarzowi, zmieniały mi temat myśli. Samotna jazda to częste zatruwanie się rozmyślaniami – czy nie za szybko, czy dobrze rozkładam siły, a może jednak przyspieszyć, lepiej prawą czy lewą stroną jezdni.
– Ponad 26 minut przewagi – przeliczając na kilometry – to 20 kilometrów.
– Zablokowaliśmy pół Niemiec Wschodnich, korki niesamowite, bo drogi dla ruchu musiały być zamknięte. Byłoby mi ciężej, gdyby jechał ze mną inny zawodnik. Często zdarza się, że w ucieczkach kolarz minimalnie mocniejszy od pozostałych dyktuje tempo niekomfortowe dla innych. Czasami wystarczy tylko pół kilometra na godzinę mocniej, by poczuć się źle, a to wymusza mało wydajną pracę. Jadąc samemu, mogę regulować odpowiednio tempo, wiem, kiedy zwolnić, chwilę odpocząć, a kiedy muszę pracować zdecydowanie mocniej. – Peleton zlekceważył pana? – Byłem nieznanym zawodnikiem, nikt z tych kolarskich tuzów nie brał na poważnie śmiałka Huzarskiego. Grupa była przekonana, że takiego frajera dogoni przed metą, ale ja nie byłem jednak w ciemię bity. Zwłaszcza Niemcy byli przekonani, że na ostatnich 100 kilometrach przyspieszą i moja przewaga będzie topnieć, będę mentalnie się pogrążał, słabł i nie dam rady. Ale ja jestem zadziorny.
– Ostatecznie miał pan na mecie ponad 5 minut przewagi.
– Celebrowałem już wygraną, gdy pojawił się peleton. Nie zajechałem się, następnego dnia nie czułem żadnych oznak wyczerpania i skutecznie obroniłem koszulkę najlepszego zawodnika w kategorii młodzieżowej. Francky Schleck atakował, ale zdołałem utrzymać ponaddwuminutową przewagę.
– To jedna z najdłuższych samotnych ucieczek w historii światowego kolarstwa.
– Mam ją utrwaloną na kasecie, którą następnego dnia otrzymałem od pana. Podobna historia kolarska już mi się nie powtórzyła, choć przez całe sportowe życie atakowałem, bo w takich akcjach czułem się najlepiej. Większość zakończyła się porażką, ale – tak jak w życiu – zawsze trzeba próbować. Jeśli nie ma się zdrowia, wielkiego talentu, predyspozycji, by walczyć z wielkimi kolarzami, to należy szukać innych opcji, aby ich zaskoczyć. Tamta ucieczka i zwycięstwo etapowe zapewniły mi lepsze miejsce w zawodowym peletonie. To było coś. Dla mnie coś wielkiego.