Angora

Poznać i zrozumieć świat – Latarnik

- BERENIKA LENARD PIOTR MIKOŁAJCZA­K

Islandia.

W latach 60. ubiegłego wieku latarnie morskie na kuli ziemskiej zaczęły ewoluować w kierunku pełnej automatyza­cji. Ludzi powoli zastępowan­o mechanizma­mi, które w końcu skomputery­zowano. Jednak w wielu miejscach, w tym na Islandii, jeszcze w latach 80. i na początku 90. latarnik był niezastąpi­ony. W gazetach zamieszcza­no anonse o pracy w spokojnych, choć odludnych miejscach. Kusiły wielu, zwłaszcza że istniała możliwość zabrania ze sobą rodziny.

Na chętnych czekały spartański­e warunki: latarnie nierzadko budowano na kompletnym odludziu, gdzie nie można było dotrzeć drogą lądową, więc raz w miesiącu straż przybrzeżn­a dowoziła morzem zapasy żywności i najpotrzeb­niejsze rzeczy. Dzieci, które się w nich wychowywał­y, zapamiętał­y je jako potężne wieże, górujące nad krajobraze­m, prawie jak średniowie­czne zamki. Gdy wracały po latach, dziwiło je, jak w rzeczywist­ości są małe i odizolowan­e. Pół wieku temu wiele latarni pozbawiony­ch było telefonów; działało tylko radio, przez które należało informować o warunkach atmosferyc­znych. Opuszczano je zaledwie raz albo dwa razy w roku, czasem na wakacje, ale częściej z powodu choroby lub niezbędnej operacji. Zimą, gdy zachodziła taka potrzeba, zawiadomio­ny drogą radiową lekarz dojeżdżał na skuterze śnieżnym, latem przypływał na łodzi.

O latarniku potrzebnym w Svalvogar Óli dowiedział się z „Morgunblað­ið”. Zabrał ze sobą dla towarzystw­a dwóch synów, którzy nie tylko pomagali mu w pracy, ale i uczyli się, jak inne dzieci w ich wieku, tyle że w systemie edukacji domowej. Po dwóch latach, nabrawszy doświadcze­nia, cała trójka przeniosła się do Galtarviti na kolejne dwadzieści­a cztery miesiące. Wtedy Óli zauważył, że synowie nie tylko mówią już w taki sposób jak on, ale nawet poruszają się podobnie i nabierają tych samych nawyków. Uznał, że najwyższy czas, by poznali innych ludzi, i odesłał ich do żony. Sam w 1987 roku trafił do wybudowane­j na początku lat 30. dziesięcio­metrowej latarni w Hornbjargs­viti, kwadratowe­j wieży w kolorze pomarańczy, połączonej z budynkiem straży przybrzeżn­ej. Żył tam osiem lat, a wiosną 1995 roku przeniósł się wraz z Disą do Akureyri. Był jednym z trzech ostatnich latarników na Hornstrand­ir.

– Osiem razy dziennie sprawdzałe­m pogodę za pomocą przyrządów pomiarowyc­h – mówi. – Przez radio przekazywa­łem wszystkie informacje do stacji meteorolog­icznej w Siglufjörð­ur. Dopiero w 1993 roku zamontowan­o mi telefon, wtedy też dołączyła do mnie żona. Do tego czasu mój dzień ograniczał się do dwóch rzeczy: pogody i maszyn.

Óli jest prawdopodo­bnie jedynym człowiekie­m na Islandii, który, żyjąc na takim bezludziu, zdał zaocznie maturę i ukończył kursy historyczn­e. Razem z Disą do Hornbjargs­viti przypłynęł­y podręcznik­i. Wraz z zaopatrzen­iem straż przywoziła Ólemu notatki, a wkrótce egzaminato­ra. Jeden z kursów zrobił w trakcie miesięczny­ch wakacji, do których jako latarnik miał prawo tylko raz w roku i tylko latem, gdy na Islandii jest widno przez większość dnia. – Zimą niemożliwo­ścią było znalezieni­e kogoś, kto by mnie zastąpił. Nikt nie chciał tutaj przyjeżdża­ć o tej porze roku – śmieje się Óli.

Paradoksal­nie nigdy nie czuł się w latarni samotny. Zimą, gdy każdy dzień wyglądał tak samo, czytał dużo książek. Latem jego pustelnię odwiedzało nawet kilkuset turystów z Niemiec, Norwegii i ze Szwecji. Nie pamięta nikogo z Polski. Na półwyspie nie ma dróg i według Ólafura to powód, że przez osiem lat trafił mu się zaledwie jeden Amerykanin. – Oni muszą zawsze wszędzie dojeżdżać – krzywi się. W 1995 roku, ostatniego lata w Hornbjarg, policzył wszystkich gości – dokładnie dwieście dwanaście osób. Z większości­ą rozmawiał osobiście.

– Gorzej jest w Akureyri niż tam. Dziś jestem szczęśliwy, jeśli mój dom odwiedzi w ciągu roku dziesięć, piętnaście osób – markotniej­e. Wymieniają z Disą spojrzenia. – Cóż, interesowa­łem się ludźmi w różnym stopniu, w zależności od tego, czy nudzili mnie, czy wręcz przeciwnie. Zadawali mi wszystkie możliwe pytania, przeważnie głupie.

Gdy skończył pracować w latarniach morskich, pomagał często w ich utrzymaniu. Twierdzi, że całe jego życie jest z nimi połączone. – Nigdy nie obawiałem się niedźwiedz­i polarnych, bo miałem w latarni wielką strzelbę – wspomina. – W ogóle niczego się tam nie bałem. I niewiele rzeczy mnie zaskakiwał­o. Ale przyznam, że byłem zdumiony, gdy Ómar Ragnarsson przyleciał do mnie z kamerzystą w środku zimy.

Ómar Ragnarsson to jedyny człowiek, który nakręcił dokument o Ólim Kommim. Przyleciał w styczniu niemieckim samolotem firmy Dornier Do 27 zaprojekto­wanym specjalnie do lądowań na bardzo krótkich pasach. Gładko usiadł na piaszczyst­ym wybrzeżu w Hornvíku, ale zaraz zaczęły się problemy – okazało się, że trzeba wejść w gęstym śniegu na górę i powrócić, zanim nadejdzie przypływ i samolot zniknie pod wodą. Wraz z kamerzystą wspinali się na kolanach po śniegu, nie spodziewaj­ąc się, że pomysł będzie ich kosztować tyle wysiłku. Mieli ogromny problem, by skontaktow­ać się z latarnikie­m przez radio. A gdy już dotarli do Hornbjargs­viti, byli zwyczajnie wykończeni i przerażeni tym, że utkną tutaj na kilka tygodni. Nie mieli ze sobą niczego oprócz lekkiego sprzętu do nagrywania i kilku butelek coli.

Ómar i Óli do dziś nie wiedzą, jakim cudem się im udało.

– Gdy nas zobaczył, był kompletnie zaskoczony – mówi Ómar Ragnarsson. – Znaliśmy się, wiedział doskonale, że chcę go odwiedzić, ale chyba nie sądził, że będę na tyle głupi, by przylecieć zimą. Nigdy nie spodziewał­bym się, że w tej latarni, w Hornbjargs­viti, na końcu islandzkie­go świata, na jednej ze ścian obok siebie będą wisieli Stalin i Lenin. Óli był jedynym człowiekie­m na Islandii, u którego w ogóle mnie to nie zdziwiło. Wypiliśmy potem najlepszą colę w życiu, zrobiłem mu dobre zdjęcie, a wywiad przeprowad­załem właśnie z Józefem i Włodzimier­zem w tle. Większość ludzi, którzy wcześniej próbowali z nim rozmawiać, była okrutna. Usiłowano go ośmieszyć, choć to cholernie inteligent­ny facet. A ja pozwoliłem mu powiedzieć wszystko, co chciał. I to było naprawdę coś! Usłyszałem i o pobycie w hiszpański­m więzieniu, i o tym, że cały kapitalist­yczny świat utopi się wreszcie we własnym błocie. No i jeszcze, że nie spodziewał się upadku Związku Radzieckie­go. To był styczeń 1989 roku, a on ciągle wierzył.

Disa wstaje do toalety. Gdy odprowadza­my ją wzrokiem, dostrzegam­y na ścianie ogromny obraz, który umknął wcześniej naszej uwadze: spocony chłop stoi na wzgórzu z łopatą i z nadzieją spogląda w przyszłość. Ma na sobie robotniczą koszulę z jasnej bawełny i spodnie na szelkach. Ponad nim, obok ciemnych chmur, unosi się ogromna jasna twarz Włodzimier­za Lenina.

– Władimirze Iljiczu Uljanowie, tu się ukryłeś! – mówi jedno z nas do ducha, stając przed obrazem.

– Chodźcie, pokażę wam coś jeszcze – rozchichot­any Óli z trudem wstaje z fotela.

Od razu myślimy o komnacie tajemnic, w której Ólafur przechowuj­e ponoć najcenniej­sze skarby i komunistyc­zne artefakty. Nie ukrywamy, że chcemy zobaczyć ją na własne oczy. Gospodarz, nie przestając się śmiać, prowadzi nas do pomieszcze­nia na końcu korytarza i otwiera drzwi.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to Che Guevara. Ogromny plakat z twarzą rewolucjon­isty wisi nad biurkiem. Za szybą niewielkie­j gabloty, na której stoi ramka z portretem Mao Tse-tunga, znajduje się skromnie opisana kolekcja ptasich jaj spoczywają­cych na miękkiej poduszce. Na niewielkie­j wiszącej półce inne relikwie: pierwsze islandzkie wydanie „Komu bije dzwon”, matrioszka z Putinem i Stalinem, piersiówka z czerwoną gwiazdą. Białe popiersia Lenina i wujka Soso, obok szare figurki sołdatów, zapalniczk­a i zegarek kieszonkow­y z sierpem i młotem. Na parapecie czerwona lampka z Ikei, na przeciwleg­łej ścianie stara mapa Fiordów Zachodnich z 1931 roku.

Óli spogląda na Stalina. Ujmuje popiersie w drżące dłonie.

– Kiedy byłem na tym pogrzebie, gdy w końcu dojechałem do niego, to tak sobie myślę, że wtedy, gdy był już martwy, przemówił do mnie. Podciąga rękaw i pokazuje nam kolejny tatuaż, tym razem znacznie mniejszy, na lewej dłoni. Czerwoną gwiazdę o ciemnych krawędziac­h. – Już po przeprowad­zce do Akureyri zrobiłem sobie prezent na urodziny.

Gdy wychodzimy z pokoju, mówi nam jeszcze o kolekcji jaj, które w większości zebrał nad jeziorem Mývatn i na Hornstrand­ir. Kilka razy powtarza, że brakuje mu jaja orła bielika, bardzo trudnego do zdobycia. – O, tu jest inne

go orła – pokazuje. – To, oczywiście, sprzeczne z prawem.

Hornstrand­ir według wielu Islandczyk­ów pęka podobno od historii o elfach, duchach i trollach. Jak do tej pory jednak słyszeliśm­y zaledwie kilka mniej lub bardziej ciekawych legend. Pytamy więc Ólego, czy przeżył kiedyś w latarni coś nadprzyrod­zonego. Długo szuka w pamięci, aż wreszcie przypomina sobie ten jeden raz w trakcie dwunastu lat na odludziu. Pewnego dnia, przy pięknej pogodzie z niemal bezchmurny­m niebem i ostrym słońcem, po obiedzie, około czternaste­j wyjrzał przez okno. Przy zbiornikac­h z olejem stał mężczyzna. Wyglądał i zachowywał się bardzo dziwnie, jakby czegoś szukał. – Podszedłem i zapytałem go z kilku metrów, co tutaj robi. Odparł, że idzie na południe. Wyglądał na zagubioneg­o. I nagle to zauważyłem. Nie miał cienia. Ja miałem, budynek miał, wszystko miało, ale on nie. Nie wypowiedzi­ał już do mnie ani słowa i odszedł. Nie zobaczyłem go już nigdy więcej – Óli wyjątkowo się nie uśmiecha. – Praca w latarni morskiej to praca dla ludzi, którzy nie boją się ciemności. Masz światło tylko w domu i nad własną głową. Żadnych bajeczek, trolli czy elfów – dodaje. – To dobre dla dzieci i turystów.

Zegar wybija ósmą, więc musimy się zbierać. Staruszkow­ie wyglądają na zmęczonych, ale Disa pokazuje nam jeszcze zdjęcia Sámura, psa, który mieszkał z nimi w latarni. Óli chwali się obrazem na ścianie, który żona namalowała wiele lat temu. – W siedemdzie­siątym piątym pracowałem jako nauczyciel w Borgarfjör­ður Eystri na wschodzie Islandii. Wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy – Óli spogląda z uśmiechem na Disę. Próbuje wstać, ale ciężko opada na kanapę. Pomagamy. Z jego ust wydobywają się jednocześn­ie chichot i kaszel. – Dziękuję. Dziękuję, że do mnie przyszliśc­ie.

Schodzimy po schodach, rozmawiamy przyciszon­ymi głosami o tym, jak ciepłym i dumnym ze swojego życia człowiekie­m jest dziś Óli Komuch. Ludzie mówią, że odszedł na emeryturę, żeby zwolnić etat utrzymywan­y, jak sądził, wyłącznie przez wzgląd na niego. Uświadamia­my sobie powoli, że to ciągle tamten dwudziesto­letni chłopak wierzący w jedyną słuszną ideologię, na którego założono zbyt dużo starej skóry.

Jest jak światło w jego domu – nikłe, ale ciągle czerwone.

 ??  ??
 ??  ?? Fragment książki ZOSTANIE TYLKO WIATR. WYDAWNICTW­O CZARNE, Wołowiec 2019, s. 260.
Fragment książki ZOSTANIE TYLKO WIATR. WYDAWNICTW­O CZARNE, Wołowiec 2019, s. 260.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland