Poznać i zrozumieć świat – Latarnik
Islandia.
W latach 60. ubiegłego wieku latarnie morskie na kuli ziemskiej zaczęły ewoluować w kierunku pełnej automatyzacji. Ludzi powoli zastępowano mechanizmami, które w końcu skomputeryzowano. Jednak w wielu miejscach, w tym na Islandii, jeszcze w latach 80. i na początku 90. latarnik był niezastąpiony. W gazetach zamieszczano anonse o pracy w spokojnych, choć odludnych miejscach. Kusiły wielu, zwłaszcza że istniała możliwość zabrania ze sobą rodziny.
Na chętnych czekały spartańskie warunki: latarnie nierzadko budowano na kompletnym odludziu, gdzie nie można było dotrzeć drogą lądową, więc raz w miesiącu straż przybrzeżna dowoziła morzem zapasy żywności i najpotrzebniejsze rzeczy. Dzieci, które się w nich wychowywały, zapamiętały je jako potężne wieże, górujące nad krajobrazem, prawie jak średniowieczne zamki. Gdy wracały po latach, dziwiło je, jak w rzeczywistości są małe i odizolowane. Pół wieku temu wiele latarni pozbawionych było telefonów; działało tylko radio, przez które należało informować o warunkach atmosferycznych. Opuszczano je zaledwie raz albo dwa razy w roku, czasem na wakacje, ale częściej z powodu choroby lub niezbędnej operacji. Zimą, gdy zachodziła taka potrzeba, zawiadomiony drogą radiową lekarz dojeżdżał na skuterze śnieżnym, latem przypływał na łodzi.
O latarniku potrzebnym w Svalvogar Óli dowiedział się z „Morgunblaðið”. Zabrał ze sobą dla towarzystwa dwóch synów, którzy nie tylko pomagali mu w pracy, ale i uczyli się, jak inne dzieci w ich wieku, tyle że w systemie edukacji domowej. Po dwóch latach, nabrawszy doświadczenia, cała trójka przeniosła się do Galtarviti na kolejne dwadzieścia cztery miesiące. Wtedy Óli zauważył, że synowie nie tylko mówią już w taki sposób jak on, ale nawet poruszają się podobnie i nabierają tych samych nawyków. Uznał, że najwyższy czas, by poznali innych ludzi, i odesłał ich do żony. Sam w 1987 roku trafił do wybudowanej na początku lat 30. dziesięciometrowej latarni w Hornbjargsviti, kwadratowej wieży w kolorze pomarańczy, połączonej z budynkiem straży przybrzeżnej. Żył tam osiem lat, a wiosną 1995 roku przeniósł się wraz z Disą do Akureyri. Był jednym z trzech ostatnich latarników na Hornstrandir.
– Osiem razy dziennie sprawdzałem pogodę za pomocą przyrządów pomiarowych – mówi. – Przez radio przekazywałem wszystkie informacje do stacji meteorologicznej w Siglufjörður. Dopiero w 1993 roku zamontowano mi telefon, wtedy też dołączyła do mnie żona. Do tego czasu mój dzień ograniczał się do dwóch rzeczy: pogody i maszyn.
Óli jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem na Islandii, który, żyjąc na takim bezludziu, zdał zaocznie maturę i ukończył kursy historyczne. Razem z Disą do Hornbjargsviti przypłynęły podręczniki. Wraz z zaopatrzeniem straż przywoziła Ólemu notatki, a wkrótce egzaminatora. Jeden z kursów zrobił w trakcie miesięcznych wakacji, do których jako latarnik miał prawo tylko raz w roku i tylko latem, gdy na Islandii jest widno przez większość dnia. – Zimą niemożliwością było znalezienie kogoś, kto by mnie zastąpił. Nikt nie chciał tutaj przyjeżdżać o tej porze roku – śmieje się Óli.
Paradoksalnie nigdy nie czuł się w latarni samotny. Zimą, gdy każdy dzień wyglądał tak samo, czytał dużo książek. Latem jego pustelnię odwiedzało nawet kilkuset turystów z Niemiec, Norwegii i ze Szwecji. Nie pamięta nikogo z Polski. Na półwyspie nie ma dróg i według Ólafura to powód, że przez osiem lat trafił mu się zaledwie jeden Amerykanin. – Oni muszą zawsze wszędzie dojeżdżać – krzywi się. W 1995 roku, ostatniego lata w Hornbjarg, policzył wszystkich gości – dokładnie dwieście dwanaście osób. Z większością rozmawiał osobiście.
– Gorzej jest w Akureyri niż tam. Dziś jestem szczęśliwy, jeśli mój dom odwiedzi w ciągu roku dziesięć, piętnaście osób – markotnieje. Wymieniają z Disą spojrzenia. – Cóż, interesowałem się ludźmi w różnym stopniu, w zależności od tego, czy nudzili mnie, czy wręcz przeciwnie. Zadawali mi wszystkie możliwe pytania, przeważnie głupie.
Gdy skończył pracować w latarniach morskich, pomagał często w ich utrzymaniu. Twierdzi, że całe jego życie jest z nimi połączone. – Nigdy nie obawiałem się niedźwiedzi polarnych, bo miałem w latarni wielką strzelbę – wspomina. – W ogóle niczego się tam nie bałem. I niewiele rzeczy mnie zaskakiwało. Ale przyznam, że byłem zdumiony, gdy Ómar Ragnarsson przyleciał do mnie z kamerzystą w środku zimy.
Ómar Ragnarsson to jedyny człowiek, który nakręcił dokument o Ólim Kommim. Przyleciał w styczniu niemieckim samolotem firmy Dornier Do 27 zaprojektowanym specjalnie do lądowań na bardzo krótkich pasach. Gładko usiadł na piaszczystym wybrzeżu w Hornvíku, ale zaraz zaczęły się problemy – okazało się, że trzeba wejść w gęstym śniegu na górę i powrócić, zanim nadejdzie przypływ i samolot zniknie pod wodą. Wraz z kamerzystą wspinali się na kolanach po śniegu, nie spodziewając się, że pomysł będzie ich kosztować tyle wysiłku. Mieli ogromny problem, by skontaktować się z latarnikiem przez radio. A gdy już dotarli do Hornbjargsviti, byli zwyczajnie wykończeni i przerażeni tym, że utkną tutaj na kilka tygodni. Nie mieli ze sobą niczego oprócz lekkiego sprzętu do nagrywania i kilku butelek coli.
Ómar i Óli do dziś nie wiedzą, jakim cudem się im udało.
– Gdy nas zobaczył, był kompletnie zaskoczony – mówi Ómar Ragnarsson. – Znaliśmy się, wiedział doskonale, że chcę go odwiedzić, ale chyba nie sądził, że będę na tyle głupi, by przylecieć zimą. Nigdy nie spodziewałbym się, że w tej latarni, w Hornbjargsviti, na końcu islandzkiego świata, na jednej ze ścian obok siebie będą wisieli Stalin i Lenin. Óli był jedynym człowiekiem na Islandii, u którego w ogóle mnie to nie zdziwiło. Wypiliśmy potem najlepszą colę w życiu, zrobiłem mu dobre zdjęcie, a wywiad przeprowadzałem właśnie z Józefem i Włodzimierzem w tle. Większość ludzi, którzy wcześniej próbowali z nim rozmawiać, była okrutna. Usiłowano go ośmieszyć, choć to cholernie inteligentny facet. A ja pozwoliłem mu powiedzieć wszystko, co chciał. I to było naprawdę coś! Usłyszałem i o pobycie w hiszpańskim więzieniu, i o tym, że cały kapitalistyczny świat utopi się wreszcie we własnym błocie. No i jeszcze, że nie spodziewał się upadku Związku Radzieckiego. To był styczeń 1989 roku, a on ciągle wierzył.
Disa wstaje do toalety. Gdy odprowadzamy ją wzrokiem, dostrzegamy na ścianie ogromny obraz, który umknął wcześniej naszej uwadze: spocony chłop stoi na wzgórzu z łopatą i z nadzieją spogląda w przyszłość. Ma na sobie robotniczą koszulę z jasnej bawełny i spodnie na szelkach. Ponad nim, obok ciemnych chmur, unosi się ogromna jasna twarz Włodzimierza Lenina.
– Władimirze Iljiczu Uljanowie, tu się ukryłeś! – mówi jedno z nas do ducha, stając przed obrazem.
– Chodźcie, pokażę wam coś jeszcze – rozchichotany Óli z trudem wstaje z fotela.
Od razu myślimy o komnacie tajemnic, w której Ólafur przechowuje ponoć najcenniejsze skarby i komunistyczne artefakty. Nie ukrywamy, że chcemy zobaczyć ją na własne oczy. Gospodarz, nie przestając się śmiać, prowadzi nas do pomieszczenia na końcu korytarza i otwiera drzwi.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to Che Guevara. Ogromny plakat z twarzą rewolucjonisty wisi nad biurkiem. Za szybą niewielkiej gabloty, na której stoi ramka z portretem Mao Tse-tunga, znajduje się skromnie opisana kolekcja ptasich jaj spoczywających na miękkiej poduszce. Na niewielkiej wiszącej półce inne relikwie: pierwsze islandzkie wydanie „Komu bije dzwon”, matrioszka z Putinem i Stalinem, piersiówka z czerwoną gwiazdą. Białe popiersia Lenina i wujka Soso, obok szare figurki sołdatów, zapalniczka i zegarek kieszonkowy z sierpem i młotem. Na parapecie czerwona lampka z Ikei, na przeciwległej ścianie stara mapa Fiordów Zachodnich z 1931 roku.
Óli spogląda na Stalina. Ujmuje popiersie w drżące dłonie.
– Kiedy byłem na tym pogrzebie, gdy w końcu dojechałem do niego, to tak sobie myślę, że wtedy, gdy był już martwy, przemówił do mnie. Podciąga rękaw i pokazuje nam kolejny tatuaż, tym razem znacznie mniejszy, na lewej dłoni. Czerwoną gwiazdę o ciemnych krawędziach. – Już po przeprowadzce do Akureyri zrobiłem sobie prezent na urodziny.
Gdy wychodzimy z pokoju, mówi nam jeszcze o kolekcji jaj, które w większości zebrał nad jeziorem Mývatn i na Hornstrandir. Kilka razy powtarza, że brakuje mu jaja orła bielika, bardzo trudnego do zdobycia. – O, tu jest inne
go orła – pokazuje. – To, oczywiście, sprzeczne z prawem.
Hornstrandir według wielu Islandczyków pęka podobno od historii o elfach, duchach i trollach. Jak do tej pory jednak słyszeliśmy zaledwie kilka mniej lub bardziej ciekawych legend. Pytamy więc Ólego, czy przeżył kiedyś w latarni coś nadprzyrodzonego. Długo szuka w pamięci, aż wreszcie przypomina sobie ten jeden raz w trakcie dwunastu lat na odludziu. Pewnego dnia, przy pięknej pogodzie z niemal bezchmurnym niebem i ostrym słońcem, po obiedzie, około czternastej wyjrzał przez okno. Przy zbiornikach z olejem stał mężczyzna. Wyglądał i zachowywał się bardzo dziwnie, jakby czegoś szukał. – Podszedłem i zapytałem go z kilku metrów, co tutaj robi. Odparł, że idzie na południe. Wyglądał na zagubionego. I nagle to zauważyłem. Nie miał cienia. Ja miałem, budynek miał, wszystko miało, ale on nie. Nie wypowiedział już do mnie ani słowa i odszedł. Nie zobaczyłem go już nigdy więcej – Óli wyjątkowo się nie uśmiecha. – Praca w latarni morskiej to praca dla ludzi, którzy nie boją się ciemności. Masz światło tylko w domu i nad własną głową. Żadnych bajeczek, trolli czy elfów – dodaje. – To dobre dla dzieci i turystów.
Zegar wybija ósmą, więc musimy się zbierać. Staruszkowie wyglądają na zmęczonych, ale Disa pokazuje nam jeszcze zdjęcia Sámura, psa, który mieszkał z nimi w latarni. Óli chwali się obrazem na ścianie, który żona namalowała wiele lat temu. – W siedemdziesiątym piątym pracowałem jako nauczyciel w Borgarfjörður Eystri na wschodzie Islandii. Wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy – Óli spogląda z uśmiechem na Disę. Próbuje wstać, ale ciężko opada na kanapę. Pomagamy. Z jego ust wydobywają się jednocześnie chichot i kaszel. – Dziękuję. Dziękuję, że do mnie przyszliście.
Schodzimy po schodach, rozmawiamy przyciszonymi głosami o tym, jak ciepłym i dumnym ze swojego życia człowiekiem jest dziś Óli Komuch. Ludzie mówią, że odszedł na emeryturę, żeby zwolnić etat utrzymywany, jak sądził, wyłącznie przez wzgląd na niego. Uświadamiamy sobie powoli, że to ciągle tamten dwudziestoletni chłopak wierzący w jedyną słuszną ideologię, na którego założono zbyt dużo starej skóry.
Jest jak światło w jego domu – nikłe, ale ciągle czerwone.