Kto ma, temu będzie dane...
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Wszystko jest nierówno rozdzielone. Tak było, jest i zawsze będzie. Dynamika nierówności i buntu przeciwko niej jest motorem dziejów. Równość to etyczna namiętność, polityczna obietnica lepszego życia czy bardziej sprawiedliwego świata. To, obok wolności i braterstwa, narodowa dewiza Francji. Bywa zarzewiem ulicznych zamieszek – jak tych wywołanych przez ruch „żółtych kamizelek” – zaniechanych na czas koronawirusowej zarazy.
Ale wrócą. Są cieniem naszej cywilizacji i specyfiką paryską. Kroczą tuż obok przemocy inspirowanej nadzieją indywidualnej albo kolektywnej – mniej lub bardziej finezyjnej – zemsty. Coraz więcej jest „banków przemocy”, prostych, wyspecjalizowanych, krajowych i międzynarodowych, w których obywatele deponują kapitał przemocy w nadziei należnego wykorzystania go, gdy nadejdzie ich czas „sprawiedliwego” odwetu. Banki te należą nie tylko do populistycznych partii, ruchów i grup społecznych. To natura odwiecznej walki biedniejszych z bogatymi, szczęśliwszych z nieszczęśliwymi, rządzących z rządzonymi. To również „idealny” konflikt równości z wolnością, który jest jądrem demokracji, a ta – przynajmniej na razie – nie ma alternatywy.
Nierówności można nadużyć, jak nadużywa się życia. Sprzyja temu postępujące bogacenie się jednego procenta światowej populacji, który posiada połowę bogactwa świata, a stu najbogatszych ludzi ma w sumie większy majątek niż cztery miliardy najuboższych. Społeczne rozwarstwienie rośnie w zawrotnym tempie i żadne formy perswazji nie zatrzymają bogacenia się bogatych. Wracamy do czasów bogactwa patrymonialnego, odziedziczonego i skoncentrowanego w rękach wąskich, zamkniętych elit, w których urodzenie znaczy więcej niż wysiłek i talent – jak dowodzi Thomas Piketty, paryski ekonomista, najsłynniejszy dziś badacz nierówności. Jego głośny „Kapitał w XXI wieku” i kontynuacja tego światowego bestselleru – wydany niedawno „Kapitał i ideologia” – są „ciosem w zadowolone bebechy rozpieszczonej plutokracji”, żeby zacytować „The Times”.
Krytycy Piketty’ego nazywają go „nowym Marksem”. Niezbyt trafnie, bo Francuz w swej analizie nierówności nie tyle chce upadku kapitalizmu, co ratowania go przed nim samym. Chce „desakralizacji” własności, warunku wstępnego trwałej nierówności, oraz zabezpieczeń chroniących ludzi przed kaprysami rynku. Nie chce, by niewielkie zamykające się elity przez kolejne pokolenia monopolizowały większość bogactwa i władzy, by przyszłość świata zależała od życzliwości ich „boskich mocy”, by za globalną nierównością nasilały się napięcie zagrażające pokojowi społecznemu. Nierówności to sprawa emocji, a te mają to do siebie, że wybuchają i trudno je powstrzymać.
Dramatyczne nierówności budzą demony. Dla demokracji to cios śmiertelny, który rodzi ślepą tyranię większości groźną dla każdego. Taką była nawet dla „pierwszego socjalisty”, za którego niektórzy uważają Jezusa, o czym świadczy plebiscyt, jaki urządził Piłat, sceptyczny Rzymianin, po to, by lud (Żydzi) swoją wolą sam zdecydował, czy ocalić Chrystusa, czy pospolitego zbójcę Barabasza. Alegoria tego ludowego sądu jest znamienna dla mentalności tłumu, ale jest też przestrogą dla populistycznej demokracji – rządu ludu, przez lud i dla ludu – jak ją zdefiniował 500 lat przed Chrystusem ateński polityk Kleon, rozpoczynając spór o ludowładztwo. Spór, który mimo upływu 2500 lat trwa do dziś i do dziś rodzi duże emocje.
Demokracja nie może istnieć bez równości. Równości szans, równości wobec prawa współtworzonego w stopniu równym z innymi. To interes wspólny, nie prywatny. Każda wspólnota wymaga ustępstw. Także bogaci za swe bogactwo powinni zapłacić, bo zaciągnęli pewien cywilizacyjny kredyt, dzięki czemu to im, a nie innym się udało – tego wymaga równość w ludzkiej godności, bez której czekają nas oligarchiczne subkultury nowego barbarzyństwa. Bogaci powinni spłacić swój dług, lecz naiwnością byłoby sądzić, że zrobią to dobrowolnie. I tu wkraczamy na grząski grunt: mogą czy muszą to zrobić?
Zasada równości ma inny sens rozpatrywana w wymiarze formalnym, a inny w wymiarze materialnym. Liberał przekonany jest, że równość w znaczeniu nie formalnym (wyrażana równością praw politycznych), lecz materialnym, zapewniająca pewne minimum standardu życiowego, dałaby się równie dobrze urzeczywistnić w ustroju dyktatorskim, jak i demokratycznym. Socjalista zaś: że państwo demokratyczne musi zabiegać o faktycznie równe szanse dla wszystkich, nie tylko poprzez formalną równość praw, ale dzięki całokształtowi warunków (materialnych, socjalnych, kulturalnych), jakie powinno zagwarantować każdej jednostce. Takie państwo opiekuńcze, niwelujące nadmierne nierówności, jest postrzegane jako antyteza projektu rewolucyjnego.
Tak więc ów konflikt między czynnikiem liberalnym a socjalnym wydaje się najbardziej spektakularnym dla demokracji. Wszyscy nie mogą tyle mieć, ile chcą. Może Mark Zuckerberg coś wymyśli z dwoma miliardami swych znajomych na Facebooku? Jakąś cyfrową opowieść, która na jakiś czas odsunie ten konflikt. Umysł nigdy nie jest wolny od fikcji, co to wygrywa w sercu, by przegrać w rozumie. Czegoś zawsze nam brak. I to się nie zmieni.
Wkraczamy w niepewną, ale jakże kolorową przyszłość. Może żółta, a może innego koloru przemoc przed nami?