Sukces, który stanie się porażką
Mamy dostać z Unii około 125 mld euro dotacji i około 34 mld euro niskooprocentowanych pożyczek
kraju Rada Unii Europejskiej, będąca zgromadzeniem ministrów państw członkowskich, podejmie decyzję o obcięciu funduszy kwalifikowaną większością głosów. Za karą w postaci obcięcia funduszy musi być nie mniej niż 15 ministrów reprezentujących nie mniej niż 65 proc. wszystkich obywateli Wspólnoty. Do zablokowania decyzji potrzebny jest sprzeciw co najmniej 4 państw, które zamieszkuje co najmniej 35 procent ludności UE. Widzimy więc, że sama Polska, a nawet wszystkie kraje Grupy Wyszehradzkiej – Polska, Węgry, Czechy i Słowacja – nie mogą blokować decyzji Rady Unii Europejskiej – wyjaśnia Radosław Sikorski na Facebooku. Dla PiS-u i Fideszu wygląda to bardzo niekorzystnie. Ale zaraz później w dokumencie pada zdanie, które miesza do sprawy praworządności inną unijną instytucję, a brzmi ono: Rada Europejska szybko powróci do tej kwestii. Prawo i Sprawiedliwość interpretuje zapis następująco – decyzję Rady UE, czyli ministrów, musi zatwierdzić Rada Europejska, a więc grupa szefów wszystkich 27 państw. A ona podejmuje decyzje przez konsensus – aby coś przeforsować, musi być powszechna zgoda. Sprzeciw choćby jednego kraju powoduje upadek projektu. Tylko co tu w ogóle ma do rzeczy Rada Europejska? – pyta Sikorski. Wszak według traktatu Unii RE nie pełni funkcji prawodawczej, więc w jaki sposób miałaby ingerować? Przeciwko pisowskiej wykładni wypowiada się też na łamach „Wyborczej” specjalista prawa europejskiego prof. Laurent Pech: – Większość uczestników szczytu, w tym Angela Merkel, kanclerz Niemiec, które w tym półroczu sprawują w UE prezydencję, uważa, że zapis oznacza tylko tyle, że na Radzie Europejskiej odbędzie się dyskusja i Polska lub Węgry będą mogły zgłaszać zastrzeżenia. Ale dyskusja nie oznacza, że cokolwiek będzie głosowane. „Politico” za najbardziej właściwą interpretację uznaje taką, że szczyt brukselski otworzył drzwi do podjęcia decyzji kwalifikowaną większością głosów zamiast jednomyślności (...). Oznaczałoby to, że ani Orbán, ani Morawiecki nie dostali tego, czego chcieli, i ostatecznie byli zadowoleni jedynie z języka, który uratował im twarz. Mogli ogłosić powrót z tarczą, tylko dlatego, że Unia w tak istotnych kwestiach jak przyszły budżet oraz fundusze na odbudowę po lockdownie musiała zaprezentować jedność. Nie tylko przed własnymi obywatelami, ale również przed rynkami finansowymi, ponieważ pierwszy raz w swojej historii przyjęła odpowiedzialność za pożyczki, z których skorzystają kraje członkowskie, emitując obligacje tak, jakby była państwem narodowym. Stąd zgoda musiała być osiągnięta za wszelką cenę. Fanfary grające Morawieckiemu mogą umilknąć jesienią, gdy unijne instytucje zajmą się doprecyzowaniem przyjętych porozumień. Dopiero wtedy okaże się, czy polscy i węgierscy przywódcy rzeczywiście ugrali tyle, ile głoszą. „Politico” wzywa przewodniczącego Rady Europejskiej i niemiecką prezydencję o odrzucenie jak największej liczby szczegółów dotyczących warunkowości praworządności, a tym samym pozbawienie Węgier i Polski możliwości potencjalnego weta. Podobny postulat wysuwa Parlament Europejski. 23 lipca europosłowie nie zaakceptowali ustaleń brukselskiego szczytu. Zażądali zmian w budżecie w kwestiach zdrowia, badań i klimatu oraz opowiedzieli się za zasadą fundusze za praworządność. Pod rezolucją podpisały się frakcje: Socjaliści i Demokraci,
Odnowić Europę, Zjednoczona Lewica Europejska, Zieloni oraz Europejska Partia Ludowa kierowana przez Donalda Tuska. Profesor Pech wątpi jednak, czy apele o powiązanie finansów z przestrzeganiem prawa będą miały siłę przebicia. – Widać, że pogląd, iż praworządność trzeba w specjalny sposób chronić, jest szeroko rozpowszechniony. Problem polega na tym, jak bardzo Komisja i Parlament Europejski będą chciały o to walczyć. Czas nie gra na korzyść praworządności. W Brukseli jest duża presja, by jak najszybciej przyjąć budżet i Fundusz Odbudowy, żeby kraje najmocniej dotknięte przez koronakryzys – jak Włochy czy Hiszpania – dostały pieniądze. Spór o to, jak ma działać procedura, może zaś wszystko przedłużać. Premier Mateusz Morawiecki, chwaląc się wielkim sukcesem, dyskretnie pomija porażki. Pierwsze szacunki, jakie poczynił brukselski ekonomiczny think tank „Bruegel”, pokazują, że straciliśmy 11 mld euro z Funduszu Odbudowy, a z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji dostaniemy zaledwie połowę. Ta ostatnia strata wynika z postawy rządu PiS wobec zawartego pięć lat temu porozumienia paryskiego, zakładającego ograniczenie emisji gazów cieplarnianych przez odejście europejskich gospodarek od węgla do 2050 roku. Polska, jako jedyne państwo wspólnoty, konsekwentnie przeciwstawia się neutralności klimatycznej, twierdząc, że dojdzie do niej we własnym tempie. Unia z początku bardzo naciskała, lecz wreszcie uszanowała decyzję polskich władz, co jednak nie oznacza braku jakichkolwiek konsekwencji. Na szczycie w Brukseli od premiera Morawieckiego nie wymagano już zobowiązania do osiągnięcia neutralności, choć jednocześnie uzgodniono, że kraj, który jej nie zadeklaruje, dostanie tylko 50 proc. pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji, którego całkowitą kwotę i tak w trakcie negocjacji okrojono z 40 do 17,7 mld euro. Będziemy mieli zatem mniej pieniędzy na takie projekty, jak choćby przekwalifikowanie zawodowe osób pracujących w górnictwie. To jednak drobiazg w porównaniu z tym, co możemy stracić, gdy ogólne porozumienie zacznie przybierać konkretniejsze kształty. I od tych szczegółów zależy, kto okaże się zwycięzcą. Nie ma powodu do świętowania ani w Warszawie, ani w Budapeszcie, ani w Brukseli – pisze portal informacyjny De24.news. Temat przestrzegania prawa, który został tylko odłożony w czasie, grozi w przyszłości podziałem Unii na Zachód i Wschód. Fakt, że uczestnicy szczytu nie mogli znaleźć jaśniejszych słów na temat praworządności i podstawowych wartości demokratycznych, może wywołać gorycz w niektórych stolicach oraz trwale nadwerężyć stosunki z Warszawą i Budapesztem. Budżet UE i kompromis dotyczący pandemii są kosztowne.
O szczycie w Brukseli w PERYSKOPIE czytaj też
Starszy kieruje liberalną gazetą po stronie opozycji, młodszy – telewizją konserwatywnej władzy. Jarosław i Jacek Kurscy razem stanowią symbol podziału polskiego społeczeństwa. Jaka jest historia ich trudnych relacji? Co i kiedy podzieliło braci?
Przez lata unikali rozmów o sobie i rzadko komentowali swoje wypowiedzi. Ale braterski konflikt nasilił się, tak jak nasiliła się atmosfera politycznego sporu. Gdy w 2016 r. Jacek Kurski obejmował rządy w TVP, Jarosław Kurski protestował pod oknami jej siedziby. – Nie wszyscy Kurscy są do kitu – mówił do zgromadzonych. – To już kolejny atak na mnie, ale pierwszy tak otwarty, publiczny. Choć inne, zakulisowe, były bardziej przykre – odpowiadał brat na łamach tygodnika „Sieci”. Nowa odsłona starego konfliktu odżyła za sprawą najnowszej publikacji „Gazety Wyborczej”. – Jarku, bracie, nie idź tą drogą – napisał Jacek Kurski w odpowiedzi na krytyczny artykuł pod adresem swojego syna. Choć dziennik zapewnia, że Jarosław Kurski jako wicenaczelny był wyłączony z prac nad jego powstaniem.
Jak ogień i woda
Jarosław (ur. w 1963 r.) jest o trzy lata starszy od Jacka (1966 r.). Bracia wychowywali się w Gdańsku, w patriotycznej rodzinie, w duchu walki z komunizmem. Ich matka Anna walczyła w Powstaniu Warszawskim, działała w „Solidarności”. Bracia od najmłodszych lat byli jak ogień i woda. Pierwszy był bardziej wrażliwy, a drugi – przebojowy.
Mimo trzech lat różnicy Jacek Kurski uważa, że jego brat nigdy nie przepracował utraty statusu jedynaka. – Gdy się urodziłem, wdarłem się w jego bezpieczny świat i jako drapieżnik zburzyłem spokój – mówił w jednym z wywiadów. – Jarek był trudniejszym dzieckiem, płakał po nocach, trzeba było wstawać, pocieszać go. Jacek chował się zdrowiej. Z czasem niewiele się zmieniło – przyznała w 2005 r. Anna Kurska w rozmowie z „Przekrojem”. W tym konflikcie stawała po stronie młodszego syna, dwukrotnie z list PiS sprawowała mandat senatora. Przyjaciel rodziny Wiesław Walendziak na łamach tego samego pisma wspominał: – Pokoje mieli naprzeciwko siebie. U Jarka panowała nabożna atmosfera: stare zdjęcia, patriotyczne obrazy, szable. Z pokoju Jacka dochodził pisk dziewcząt, czasami z jakiegoś kąta wytoczyła się butelka po piwie. Choć obaj byli antykomunistami, mieli różne poglądy na zmiany w kraju. „Jarosław to zwolennik stopniowych zmian i pracy formacyjnej, Jacek miał bardziej rewolucyjne usposobienie” – pisała Joanna Podgórska w „Polityce”.
Jarosław w gazecie
Jarosław Kurski pracę w „Gazecie Wyborczej” rozpoczął pod koniec 1991 r. i pozostaje temu tytułowi wierny od 30 lat. Od 2007 r. pełni stanowisko pierwszego zastępcy redaktora naczelnego Adama Michnika. W czasach PRL działał w ramach Ruchu Młodej Polski pod wodzą Aleksandra Halla. Jako dwudziestolatek pod zarzutem czynnej napaści na milicjanta na dwa miesiące wylądował w areszcie. Parał się dziennikarstwem już w podziemnej prasie. W 1988 r. został korespondentem hiszpańskiej agencji EFE, pracował w „Tygodniku Gdańskim”.
W czasie przełomu został rzecznikiem prasowym Lecha Wałęsy. Na to stanowisko rekomendował go m.in. Adam Michnik. W tej roli działał od października 1989 do lipca 1990 r. Dwa lata później wydał krytyczną wobec ówczesnego prezydenta książkę „Wódz”.
Po latach z przeciwnika Wałęsy stał się jego zwolennikiem. Inaczej niż brat, który przeszedł z obozu obrońców do krytyków lidera „Solidarności”. To na tym tle, wokół oceny III RP, zaczął się braterski spór.
Jacek w telewizji
Jacek Kurski w czasie przełomu również miotał się między dziennikarstwem a polityką. Publikował m.in. w „Tygodniku Solidarność”, był współpracownikiem niemieckiej agencji DPA i gdańskim korespondentem BBC.
Pracę w Telewizji Polskiej rozpoczął w 1991 r. i szybko zasłynął ostrą publicystyką. Z Piotrem Semką prowadził program „Refleks”. W środowiskach prawicy do dziś jako symbol okrągłostołowej transformacji przedstawiany jest jeden z jego odcinków, gdy Adam Michnik, Jerzy Urban i Monika Olejnik widziani są wspólnie przed radiową Trójką po debacie o stanie wojennym. Ale był to dopiero początek.
Panowie w 1993 r. napisali książkę „Lewy czerwcowy” o kulisach odwołania rządu Jana Olszewskiego. Rok później zrealizowali film „Nocna zmiana”. Te dwie publikacje zbudowały mit założycielski Prawa i Sprawiedliwości braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Już wtedy Jacek Kurski sympatyzował z budowanym przez nich Porozumieniem Centrum.
Ostatecznie postawił na politykę. – Zorientowałem się, że to, z czym walczę, jest o wiele silniejsze ode mnie, bo dysponuję ogromną przewagą w mediach właśnie i że niewiele mogę, że biję głową w mur; że trzeba przejść do polityki i próbować naprawiać ją od środka – w ten sposób kilka lat temu tłumaczył „Angorze” swoją decyzję.
„Dlaczego ty trzymasz tego s...syna Kurskiego?” Polityka ponad rodziną
„Gazeta Wyborcza” już w okresie pierwszych rządów PiS stała się jednym z najbardziej krytycznych mediów wobec rządzących. Broniła także atakowanego dorobku III RP, w jakiś sposób będąc jej symbolem. Jarosław Kurski, zostając wicenaczelnym „Gazety”, stał się jej czołowym obrońcą.
Jacek Kurski, obejmując fotel prezesa TVP, awansował do roli jej czołowego krytyka. Po powrocie PiS do władzy w nowym przekazie mediów publicznych „GW” zaczęła odgrywać wyjątkowo negatywną rolę. Jeszcze w 2010 r. określił ją jako „finansowaną przez układ zagrożony przez PiS”. Za te słowa został przez wydawcę gazety pozwany i proces przegrał. Gdy nie chciał zapłacić za publikację przeprosin, komornik próbował zlicytować jego samochód. Na oczach mediów wypłacił mu 90 tys. zł. – Niech Agora, właściciel „Gazety Wyborczej”, udławi się nimi – mówił.
Bracia stanęli po przeciwnych stronach barykady. Na chwilę połączyła ich śmierć matki. Anna Kurska zmarła w 2016 r. Przed laty w rozmowie z „Polityką” zapewniała, że „rodzina ma taką siłę, że to te relacje są silniejsze od polityki”. Jarosław i Jacek Kurscy nad jej trumną pokłócili się w przemowach, po której była stronie. Kontaktów nie utrzymują.
Zatrzymanie to był dla niego cios
Dokładnie tydzień później, w niedzielny wieczór, były polityk PO gości w swoim gdańskim domu przyjaciół, którzy wychodzą około trzeciej nad ranem. Kilka godzin później Sławomir Nowak zostaje wyprowadzony z domu przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Prokuratura stawia mu zarzuty, z których najpoważniejszy dotyczy kierowania zorganizowaną grupą przestępczą czerpiącą korzyści z korupcji, w czasie gdy od października 2016 roku do września 2019 był szefem ukraińskiej agencji drogowej Ukrawtodor. W środę sąd decyduje o zastosowaniu wobec byłego polityka trzymiesięcznego aresztu. Według naszych informacji Nowak w tygodniu, w którym został zatrzymany, planował wyjazd za granicę. Starał się też o pracę poza Polską. – Zatrzymanie to był dla niego cios. Był początkowo rozdygotany. Potem sobie to poukładał w głowie. Chce wykorzystać czas za kratkami do nadrobienia zaległości w swojej pracy naukowej – opowiada tvn24.pl znajomy byłego polityka. Sam Nowak zapewnia o swojej niewinności. – To ustawka. Doskonale o tym wiecie – rzucił do dziennikarzy, gdy był prowadzony do sądu.
Nie będziemy na ten temat rozmawiać
Emocje widać też wśród polityków Platformy, z których część nie pali się do rozmowy o byłym partyjnym koledze. – Piszę sylwetkę Sławomira Nowaka – zagajam rozmowę z posłanką PO, która współpracowała z byłym ministrem transportu. – O Boże! ( chwila milczenia). No dobrze. Niech pan pyta – zgadza się z rezygnacją w głosie. – Rozmawialiście o jego pracy na Ukrainie? – Nie, nie mogę powiedzieć nic o jego pracy na Ukrainie. Jak się dowiedziałam, że tam idzie, to pomyślałam, że nie miałabym odwagi kierować instytucją w państwie tak przeżartym korupcją. Bliski współpracownik Donalda Tuska: – Nie będziemy na ten temat rozmawiać.
Nie ma szans. Uwierzy pan, jak powiem, że nie mieliśmy w ostatnich latach kontaktu? Mam jego numer, ale pewnie pan też ma. Teraz się trudno dodzwonić. Ale niech pan go nie krzywdzi, bo to dobry człowiek. Inaczej reaguje bliski znajomy byłego polityka PO, który zgadza się na rozmowę, choć z zachowaniem anonimowości. Spotykamy się w ogródku restauracji w centrum Warszawy. – Muszę brać pod uwagę, że nas podsłuchują. Szyfrowanym komunikatorom nigdy nie ufałem – uśmiecha się kwaśno, chowając telefon. – Nie będę udawał, że się nie znaliśmy... W dniu zatrzymania miałem wyciszony telefon, nie śledziłem mediów. Chciałem odpocząć od polityki. Dopiero po południu zobaczyłem, że mam kilkanaście nieodebranych połączeń – opowiada, a o Nowaku mówi, że „to odpowiedzialny człowiek”. – Gdyby przeczuwał, że coś się nad nim zbiera, nie wszedłby do sztabu – zapewnia.
Nowak wyciąga rękę do Kidawy-Błońskiej
Drzwi do polskiej polityki po latach pracy na Ukrainie ponownie otworzyła byłemu ministrowi transportu Małgorzata Kidawa-Błońska – pierwsza kandydatka Koalicji Obywatelskiej na prezydenta w wyborach w 2020 roku. – W sztabie Małgosi Sławek był praktycznie nieformalnym szefem. Małgosia lubiła z nim pracować, ufała mu – mówi nam jedna z ważnych osób pracujących wtedy w kampanii. – Sławek brał udział w wielu ważnych spotkaniach iw gabinecie wicemarszałek w Sejmie, i w siedzibie partii przy Wiejskiej – dodaje. Według innego naszego rozmówcy początkowo mało kto w Platformie palił się do tego, by wziąć odpowiedzialność za strategię kampanii Kidawy-Błońskiej, dlatego musiała sięgnąć po pomoc Sławomira Nowaka. – Nikt w Platformie nie chciał ryzykować, że będzie się potem kojarzył z wyborczą porażką. Niewiele brakowa
ło, żeby Kidawa-Bońska musiała stworzyć sztab z mężem. Sławek ze swoim ogromnym doświadczeniem wyciągnął do niej pomocną dłoń – podkreśla nasz informator. Kidawa-Błońska mówi tvn24.pl, że poznała Nowaka bliżej w czasie kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego. – Świetnie potrafi organizować zespół. Sprawdził się też w ministerstwie. W końcu wybudował te drogi przed Euro 2012 – opowiada. – Czy pani go zaprosiła do współpracy? – pytamy. – Jest jedną z kilku osób o dużym doświadczeniu. Pomagał w kampanii. – Pytała pani o pracę na Ukrainie? – Nie miałam nawet okazji go o to zapytać, bo cały czas byłam w trakcie kampanii w trasie, a on pracował w Warszawie. Wiadomość o jego zatrzymaniu to był szok. Nikt się tego nie spodziewał. Szkoda jego rodziny. Nadeszły trudne czasy – dodaje była kandydatka KO na prezydenta.
Żarty mogą być wykorzystane przeciwko nam
Po wymianie kandydata Koalicji na Rafała Trzaskowskiego Sławomir Nowak pomagał również w jego kampanii, ale jego rola była już mniejsza – odpowiadał za przygotowywanie wszystkich spotów wyborczych i filmów. – Przez większość kampanii przesiadywał w studiu – mówi nasz rozmówca z otoczenia kandydata. – Ten spot Rafała Trzaskowskiego z żoną to też Nowak? – Tak, wszystkie, i trzeba przyznać, że robił to nie tylko świetnie, ale i dowoził wszystko w terminie. A to bardzo ważne – dodaje. Według polityków Platformy, z którymi w ostatnich dniach rozmawialiśmy, Sławomir Nowak w żaden sposób nie sygnalizował, że mogą nim interesować się prokuratura czy służby. – Sławek nigdy nie był wylewny w rozmowach telefonicznych, ale nic nadzwyczajnego w jego zachowaniu nie odczułem. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy na tamte nasze rozmowy i korespondencję patrzę już zupełnie inaczej. Mam świadomość, że jest ona w posiadaniu służb, a teraz prokuratury – przyznaje inny polityk Platformy. Według naszych informacji sztabowcy używali głównie jednego z szyfrowanych komunikatorów, na którym zakładali grupy dotyczące różnych elementów kampanii. – Sławek należał do wielu grup. Wymienialiśmy tam różne informacje, również o znaczeniu strategicznym dla kampanii – wyjaśnia jeden ze sztabowców. – Liczymy się z tym, że te materiały w końcu wypłyną, jeśli są w posiadaniu służb. Nawet żarty, które wymienialiśmy przez komunikator, pokazane bez kontekstu mogą być użyte przeciwko nam – dodaje drugi. W reakcji na zarzuty polityków opozycji minister koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński wydał oświadczenie, w którym zapewnia, że kontrola operacyjna wobec Nowaka zakończyła się przed 1 października 2019 roku. „Oskarżanie CBA o wykorzystanie śledztwa ws. zorganizowanej grupy przestępczej kierowanej przez Sławomira N. do inwigilowania sztabu wyborczego Rafała Trzaskowskiego należy oceniać jako zupełnie bezpodstawne” – podkreślił minister.
Spodziewał się, że na Ukrainie się nie utrzyma
Były minister transportu objął szefostwo w Ukrawtodorze – ukraińskim odpowiedniku Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad – w październiku 2016 roku. Nominację wręczał mu ówczesny premier Wołodymyr Hrojsman, a minister infrastruktury Wołodymyr Omelan zapewniał, że „Nowak jest fachowcem, którego potrzebuje Ukraina”. Były polityk PO otrzymał też ukraińskie obywatelstwo, co wywołało wówczas nad Wisłą pytania, czy nie zrzekł się polskiego. Sam na Twitterze skomentował: „Przerwę męczarnie prawdziwych patriotów polskich. Przepraszam, że tak późno, ale nie miałem czasu. Nie zrzekłem się polskiego obywatelstwa”.
Krystyna Berdynskich, ukraińska dziennikarka z tygodnika „NW”, zaznacza w rozmowie z nami, że w tym okresie tamtejszy rząd zapraszał do współpracy wielu cudzoziemców. – Nowak przyszedł jako reformator, udzielał wielu wywiadów. Potem jednak o jego pracy było w mediach cicho. Nie mówiło się o jego dokonaniach, ale też nie było słychać o wpadkach – wspomina dziennikarka. Początkowo szef Ukrawtodoru miał zarabiać w przeliczeniu mniej niż
2 tys. złotych miesięcznie, ale jego pensja wzrosła potem do 19 tys. zł. Według naszego rozmówcy, który odwiedzał Nowaka w Kijowie, na Ukrainie miał on status gwiazdy. – Był symbolem zachodnich standardów i uczciwości. Prezydent i premier zabiegali, by brał udział w konferencjach z ich udziałem. Spodziewał się jednak, że po zmianie władzy na Ukrainie się tam nie utrzyma – podkreśla znajomy byłego ministra. Innego zdania jest Krystyna Berdynskich, która zaznacza, że w kwestii budowy dróg za czasów byłego polityka PO „niewiele się jednak zmieniło”. – Jak pojawiła się informacja na temat zatrzymania, to nie byłam zdziwiona. To nie jest sprawa polityczna. To było niezależne śledztwo. Nowak musi te sprawy wyjaśnić. Przez jeden dzień to była u nas główna wiadomość, ale potem już nie. Mamy wiele innych skandali. Korupcja jest u nas wciąż wysoka – przyznaje dziennikarka.
W jej opinii praca na Ukrainie była dla Nowaka szansą na poprawę reputacji w Polsce, po tym jak odszedł z rządu w 2013 roku. – Sama byłam zdziwiona, że został zaproszony do pracy (w Ukrawtodorze – red.) mimo skandali, które się za nim ciągnęły. Na Ukrainie jednak mało kto o nich wiedział – dodaje Berdynskich.
Zdarzało mu się robić głupoty
W Polsce kariera polityka Platformy w spektakularny sposób załamała się w 2013 roku, gdy zrezygnował z funkcji ministra transportu w rządzie Donalda Tuska w związku z wątpliwościami dotyczącymi jego oświadczeń majątkowych, do których nie wpisał wartego ponad 10 tys. złotych zegarka. W 2014 roku zrzekł się mandatu posła i odszedł z polityki, po tym jak został skazany przez warszawski sąd na karę grzywny w wysokości 20 tys. zł za zatajenie posiadania zegarka w pięciu oświadczeniach majątkowych (rok później Sąd Okręgowy w Warszawie warunkowo umorzył postępowanie karne, orzekając wobec Nowaka świadczenie pieniężne – 5 tys. zł na fundusz pomocy pokrzywdzonym).
Znajomy Sławomira Nowaka: – To piekielnie zdolny człowiek, ale czasami trudno go było zrozumieć, bo zdarzało mu się robić głupoty. Tak było z tym zegarkiem. To była głupota, która została wykorzystana przeciwko niemu.
Próbował się kreować na następcę Tuska
W politycznej karierze Nowaka od początku nie brakuje wzlotów i upadków. Urodzony w 1974 roku w Gdańsku do polityki wszedł jeszcze jako licealista w latach dziewięćdziesiątych – pomagał przy kampanii Unii Wolności, gdzie poznał Donalda Tuska. Przez dwie kadencje był szefem Młodych Demokratów, młodzieżówki tej partii, którą w 2001 roku przeprowadził do powstającej wówczas Platformy Obywatelskiej. W tym samym roku po raz pierwszy startował w wyborach, ale nie dostał się do Sejmu. Posłanka PO Agnieszka Pomaska, która prowadziła kampanię młodego polityka, wspomina, że już wtedy
Czekał na okazję, by iść do Sejmu i rządu
Tusk ponownie postawił na Nowaka w 2010 roku. Młody polityk został
– By wygrać wybory, trzeba zachować swoją podmiotowość, ale też szukać tego, co nas łączy. Dlatego wystąpię z propozycją dla opozycji, ale również dla całej Polski. Chcemy szybko przejść do kontrofensywy” – powiedział prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego w jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych. Władysław Kosiniak-Kamysz podkreślił, że jeszcze podczas wakacji po ustaleniach z koalicjantem Kukiz’15 przedstawi strategię na przyszłość.
95 lat kobiet w policji
– Nie ma takich pionów i specjalności, w których nie mielibyśmy kobiet, nawet wśród policyjnych komandosów. To pokazuje, jak silne są kobiety i jak istotną rolę odgrywają w policji. Nawet w takich miejscach, gdzie wszyscy spodziewaliby się wielkiego chłopa – powiedział komendant główny policji przed uroczystościami związanymi ze świętem tej formacji. – Panie policjantki są przedsiębiorcze, mają inicjatywę, świetnie się sprawdzają w roli przełożonych. Są bardzo dokładne, potrafią ogarniać wiele spraw naraz. Bywa, że łagodzą napiętą sytuację. Czasem są wręcz niezbędne, i nie chodzi tu tylko o sprawy formalne, np. przeszukania zatrzymanych kobiet czy przesłuchania ofiar zgwałceń. Niejednokrotnie sama obecność policjantki sprawia, że przestępcy łagodnieją” – dodał generalny inspektor Jarosław Szymczyk i podkreślił z radością, że odsetek pań wstępujących w szeregi policji systematycznie wzrasta. polityczni.pl