Lipcowe wspomnienia
Cofnijmy się do lipca 1980 r.
Zawsze tęsknię do cudownych, romantycznych jezior mazurskich. W Zgonie nad Jeziorem Mokrym był duży ośrodek turystyki wodnej, malowniczo położony na niewielkim wzgórzu, na południowym brzegu, z panoramicznym widokiem na zlewającą się z horyzontem wodę. Uroku dodają gęsto zalesione wyspy, często miejsca ucieczki zakochanych par. Spacer wzdłuż wschodniego brzegu, szlakiem leśnym do najstarszej w tych okolicach sosny prowadzi aż do fenomenu przyrodniczego – pływających po wodzie wysp.
W samym ośrodku szczególnych atrakcji nie było, jeśli nie liczyć jako takiej faktu dopchania się do stołówki po wyczekaniu trzech kwadransów. Stara stołówka, z jeszcze starszą kuchnią, oblegana przez grupy wczasowiczów indywidualnych i grup zorganizowanych, pękała w szwach. Jedzenie było nieciekawe i ubogie, wiadomo, trudności z zaopatrzeniem. Pamiętam, jak raz ktoś zauważył, że „jeszcze dziś pewnie nastąpi Zgon”. Trudności w stołówce nazywano zawsze obiektywnymi bądź przejściowymi i obie kategorie, aczkolwiek wcale się niewykluczające, znane były dobrze wszystkim w Polsce od wielu lat. Przeważnie po obiedzie stołówkowym dopełniało się wolne przestrzenie żołądka smażoną rybą. Po przepłynięciu w kajaku kilkunastu kilometrów dzielących Spychowo od Zgonu najsztywniejszą częścią ciała była ta, na której się siedziało, najbardziej pustą – żołądek, a najpełniejszą fantazji – podniebienie. Zawsze po dopłynięciu do Zgonu formował się oddział ochotników rybojadów. Smażalnia ryb oddalona była zaledwie kilkaset kroków od ośrodka. Bywały tam płocie, dość często węgorze i oczywiście wspaniałe słynne mazurskie sielawy.
Od lat byłem przewodnikiem PTTK
na spływach Krutynią i w początkach lipca 1980 roku znów trafiłem do Zgonu. Tym, którzy po raz pierwszy pokonywali szlak Krutyni siłą własnych ramion (w hierarchii wodniackiej nazywano nas piechotą wodną), opowiadałem jeszcze przed dopłynięciem do Zgonu o smażalni ryb. Poszliśmy tam natychmiast po tym, co oficjalnie nazywało się obiadem. Lecz tym razem smażalnia, mekka dla mojego podniebienia, oferowała wyłącznie piwo. – Być może jutro dowiezom halibuta – pocieszała pani kierowniczka. Na Mazurach nie można już było dostać nawet sielawy – chluby tutejszych wód. – Warum? – pytał Egon jak zwykle od kilku dni. Egon, świetny kajakarz, dobry sportowiec i w ogóle równy facet, jeśli pominąć jego poglądy polityczne, przyjechał z żoną i siostrą z NRD. Poznaliśmy ich dwa lata wcześniej na tym samym szlaku, w pobliżu Ukty. Egonowi tak spodobały się Mazury, że w tym roku zapakował rodzinę do trabanta, przyjechali do Polski i już całkiem oficjalnie przyłączyli się do naszej grupy.
Już po dwóch dniach zaczął nas Egon pytać, dlaczego żeby kupić kostkę masła albo bochenek chleba w geesie po drodze, trzeba było zająć kolejkę przed piątą rano, a lokalne baby wymyślały nam w prawie każdej miejscowości. Wymyślały, bo każdy wczasowicz, kajakarz czy inna zaraza oznaczał mniej towaru dla miejscowej ludności, która nigdy nie podziwia piękna przyrody, bo ręce ma utytłane od ciężkiej pracy w polu i nie myśli o wczasach czy urlopach. A kiedy Egon pytał „dlaczego”, myśmy mu odpowiadali, że to socjalizm w działaniu. Trochę to irytowało dobrodusznego kajakarza, ale musiał codziennie znosić naszą otwartą dezaprobatę, wręcz drwinę z władz.
Bo począwszy od lipca
wszyscy jeszcze śmielej dawali wyraz uczuciom względem partii i „przywódców narodu”. Kiedy rozeszło się, że wprowadzają nową podwyżkę na mięso i wędliny, pierwszy zareagował Lublin. Już nazajutrz po Warszawie krążyły wieści, że stoi Fabryka Samochodów Ciężarowych. Nie udało się utrzymać tego w tajemnicy. Spiker „Dziennika Telewizyjnego” ze smutkiem na twarzy czytał oficjalny komunikat o „dojściu do przerw w pracy powodujących, że miasto Lublin jest praktycznie sparaliżowane”. Następnie spiker poprosił do kamery Grzegorza Woźniaka, który pytał, komu to potrzebne, i przypomniał o zdecydowanym i niezłomnym poparciu klasy robotniczej dla programu „naszej partii”. Dlaczego przy takim poparciu Lublin stanął, nie tłumaczył. Nazajutrz opowiadano, że w Siedlcach kolejarze przyspawali lokomotywę do szyn, ażeby uniemożliwić wywóz zboża do Związku Radzieckiego. Wrzało od sensacyjnych wiadomości. Następnie stanęły nie tylko Lublin i Siedlce, bo i Mielec, gdzie robią helikoptery dla wojska.
Faktycznie, jak się dowiedziałem już podczas spływu, odbył się tam strajk kilkudniowy, ale władze wszędzie przyznały podwyżki, zamykając buzie ewentualnym „wichrzycielom”.
A Egon pytał: dlaczego? Chyba zaczęło do niego docierać, że skoro nie tylko ja jeden powtarzam te imperialistyczne herezje, bo właściwie wszyscy przy różnych okazjach wyrażają się podobnie, coś w tym Peerelu musi szwankować.
Wieczorami przełączałem tranzystor na fale krótkie i dowiadywałem się o nowej fali niepokojów robotniczych w całej Polsce. Z BBC dowiedziałem się, że w Warszawie, już po moim wyjeździe, odbył się strajk tramwajarzy, nazajutrz też coś działo się w Gorzowie Wielkopolskim. Ale wszędzie władze szybko godziły się na żądania materialne, ażeby utrzymać spokój za wszelką cenę. Zachęcone tym załogi w innych miastach też podnosiły głowy i po kilkunastu dniach było publiczną tajemnicą, że strajki wybuchają praktycznie w całym kraju. Nie dawało się już prawdy ukryć. Oficjalnie mówiono o „przerwach w pracy”. Słowo „strajk” było zarezerwowane na potrzeby filmów historycznych, w których robotnicy protestowali przeciwko kapitalistycznym krwiopijcom w Polsce przedwojennej.
W świetlicach przystaniowych, gdzie czasami oglądaliśmy „Dziennik Telewizyjny”, ludzie reagowali śmiechem i dosadnymi komentarzami. – Przerwa w pracy? Na papieroska? Doszło do takiej, k...a, przerwy, że aż w telewizji o tym podają? – Telewizja miała widocznie polecenie, żeby tam, gdzie się da, pokazywać harmonijną i radosną produkcję w zakładach. Chwytano się dziecinnych sztuczek. Jeśli gdzieś wybuchał strajk, zaraz puszczali w dzienniku stare nagranie z tego właśnie zakładu. Uśmiechnięte twarze brygadzistów, w nowiutkich hełmach na powitanie wodza i komentarze o wspaniałych wynikach produkcyjnych. Skutek był odwrotny. Pokazano któregoś wieczora znaną fabrykę i podobne idylliczne scenki. Ktoś w świetlicy przystaniowej głośno skomentował: – To już i tam się zaczęło?
Jednak byliśmy w pewnym stopniu odsunięci od polityki i nikt się szczególnie nie niepokoił. Rozkoszowaliśmy się nieprzemijającym pięknem mazurskich jezior, kryształowymi wodami Krutyni, w których widać było piaszczyste dno z wodorostami i śmigające małe rybki. Pomimo wrzenia w całej Polsce nie mogliśmy przypuszczać, że już za miesiąc w Gdańsku zacznie się strajk, który zmieni oblicze kraju i w końcu Europy.