Podniebny sektor dla kibiców
wypaść z niego przez przypadek. Musiałby zostać źle naprawiony w serwisie. Jednak ja dbam o moje podnośniki. Raz do roku robimy badania techniczne, co miesiąc sprawdzamy, czy wszystko jest w porządku. Dbamy o bezpieczeństwo. Jaka byłaby to dla mnie reklama, gdyby ktoś mi wypadł z kosza. Mam jedną z największych firm po wschodniej stronie Wisły, taki wypadek byłby wielką wtopą. – Jak to się zaczęło? – Mam kolegów i pracowników, którzy są kibicami. Ja nie jestem może jakoś superzakochany, nie jeżdżę na wyjazdy, ale w Lublinie razem dopingujemy Motorowi, a z pozostałych spotkań zdają mi relacje, więc to tak, jakbym był. A wracając do pytania, to zaczęło się tak, że z powodu koronawirusa jest ograniczona liczba miejsc na stadionie i nie da się kupić biletu. Te, które są, rozchodzą się w 30 sekund. Pan ma pewnie w domu jakąś drabinkę, a ja mam podnośniki wysokie na 37 – 52 metry, więc pomyślałem, żeby pooglądać żużel z tej perspektywy. – Pierwszy raz? – To było w innym miejscu niż obecnie. Pojechaliśmy z kolegami od ulicy Rusałki, bliżej miasta. Byliśmy za rzeką. Byłem ja, mój syn i kolega z żoną, której zrobił taki właśnie prezent na rocznicę ślubu. Mieliśmy jednak dwa wysięgniki 40-metrowe, jeden 35-metrowy, więc widok był znakomity. Wtedy wypatrzyliśmy działkę na wirażu, na której parkujemy teraz.
– I drugi mecz oglądaliście już z tej działki?
– Tak. Z tą różnicą, że podnośników było osiem. Pojechaliśmy tam na wariata. Nie wiedzieliśmy, czyja jest ta działka, nie mieliśmy zgody. Mieliśmy ze sobą race, żeby jakoś to kibicowanie upiększyć. Na podnośnikach żadnego zakazu stadionowego nie łamiemy. Oprócz rac mieliśmy też sygnał dźwiękowy, trąbę do samochodów ciężarowych. Najpotężniejszą, jaką można było kupić. Jak to uruchomiliśmy, to czuć było te wibracje w powietrzu. Jak był ten drugi raz, to policja podjechała. Uznałem, że zjedziemy po meczu i wtedy będą mogli nas ukarać. Pomyślałem, że zapłacę najwyżej 500 złotych mandatu i pojadę do domu. Jednak policjanci popatrzyli i odjechali. Na następnym meczu, za trzecim razem, już ich nie było. W międzyczasie załatwiłem z właścicielem gruntu zgodę na to, żeby ustawiać na jego terenie podnośniki. Okazało się, że to mój znajomy. Nic mu za to nie płacimy, zostawiamy jednak po sobie porządek, wszystko sprzątamy. – Pan na tym zarabia? – To nie jest biznes, jak niektórzy mówią. A ci, co tak mówią, to albo nie są kibicami Motoru, albo są z konkurencji. Ja mam co robić, swój biznes prowadzę od 16 lat. Rozwijamy się systematycznie, jesteśmy, jak wspomniałem, największą tego rodzaju firmą na wschodzie, mamy dużo roboty. Nie potrzebuję dodatkowego zarobku z wynajmowania koszy. Nie muszę wykorzystywać okazji, żeby dorobić. To wszystko jest robione po kosztach, bo operatora wysięgnika trzeba opłacić. – To dlaczego pan to robi? – Dla żużla, dla zabawy, dla siebie, dla kibiców i dla naszej drużyny. Dla niej kupiłem race, żeby zrobić piękną oprawę. Zarzucają mi niektórzy, że banerki firmy umieściłem na koszach, ale ja chciałem dać sygnał kibicom na stadionie, że AB Trans wspiera Motor. – Pan jest sponsorem klubu? – Nie jestem nim. Bardzo bym chciał, ale znam swoje miejsce, a do gigantów nie będę się porównywał. Kolekcjonuję auta, kocham motocykle, a dzięki podnośnikom na żużlu dotarłem do szerszego grona, bo usłyszał o nas cały świat.
– Klub jakoś się z panem kontaktował?
– Nie, i jestem trochę tym zdziwiony. Z jednej strony nie zależy mi na tym, żeby wydzwaniali, ale też uważam, że podniebny sektor okazał się świetną reklamą. Media dzwonią, pytają, nie mam czasu pracować. Tymczasem rzecznik Motoru mówi o tym, że te podnośniki to sprawka kibiców. OK, jak najbardziej, ale szkoda, że brakuje informacji o tym, czyje są podnośniki. No i jednak większość ludzi na tych koszach to nie tylko kibice, ale też moi znajomi oraz przyjaciele (...).
– Co się wydarzy na następnym meczu?
– Szykuję pewną niespodziankę. Nawet dwie. Jedną będzie większa liczba podnośników. Zrobimy jednak coś jeszcze, co podkreśli nasz wkład w kibicowanie. Jak powiedziałem, nie jeżdżę za Motorem po kraju, bo intensywnie pracuję, ale nikt mi nie zabroni zrobić czegoś ekstra na spotkaniach w Lublinie. Na razie chyba nieźle to wychodzi, skoro w wiadomościach mówią o nas między Kubicą i Lewandowskim. Myślę sobie, że Lewandowski też już nas zna.
– Z jakiej wysokości najlepiej ogląda się mecz?
– Z tych najmniejszych podnośników na 18 – 20 metrów. Są najlepsze widoki i czuć ten zapach żużla. Z wyższego podnośnika lepiej z kolei widać miasto, co też ma swoją zaletę, zwłaszcza gdy mecz jest w nocy. Widać, jak pięknie oświetlone jest nasze miasto. Mam trochę zdjęć z tej perspektywy. Jednak, tak jak powiedziałem, im niżej, tym lepiej ogląda się zawody. Człowiek czuje się, jakby na trybunie siedział. – Jedyny minus, że cateringu nie ma. – Nie ma kiełbasy, alkoholu też nie. Sprawdzamy trzeźwość przed wejściem do kosza. Były osoby pod wpływem, które próbowały wejść, ale ich nie wpuściliśmy. Nie wiem, czy ktoś tam na górę czegoś nie przemycił w kieszeni, bo nie rewidujemy ludzi, ale na dole robimy, co się da, żeby nie było problemów. Zresztą, o czym tutaj mówimy. Ludzie tańczą, klaszczą – tak wygląda żużlowa zabawa w koszu na wysięgniku.
– A co, jeśli ktoś chce zjechać na dół w trakcie meczu?
– Nie ma problemu. W każdym koszu jest mój pracownik. Jeśli ktoś ma potrzebę, to w 30 sekund jest na dole.
– Od sierpnia stadiony będzie można zapełnić w 50 procentach.
– Nawet jakby na stadion Motoru wpuścić 100 procent, to i tak byłoby za mało. Chętnych na mecze jest dwa razy tyle co miejsc. Wysięgniki jeszcze się przydadzą.
– To ile osób obejrzy z wysokości najbliższy mecz Motoru?
– Właśnie zbieram zamówienia. Myślę, że będzie około 60 osób, może trochę więcej. Przy okazji będziemy zbierali pieniądze dla 10-letniego Filipa Zaborka. To młody talent, który potrzebuje pieniędzy na silnik. Połączymy przyjemne z pożytecznym. (Skrót pochodzi od red. „Angory”)
Tytuł oryginalny: „Największe stacje mówią o nas między Kubicą i Lewandowskim”
– Od kilku dni trenuje pani w Cetniewie.
– Nie pamiętam dokładnie, które to już moje zgrupowanie nad Bałtykiem, ale od kilku lat na przełomie lipca i sierpnia przyjeżdżam do Cetniewa. Przyznam szczerze, że lubię wracać do tutejszego ośrodka, dobrze mi się w nim pracuje, jest też co robić poza treningami, co świetnie wpływa na moją psychikę. Spacer nad morzem znakomicie odbudowuje, tym bardziej że jestem z mężem i naszym kundelkiem Lusią. – Łatwiej znieść ciężkie treningi? –W środę miałam bardzo ciężkie zajęcia; można powiedzieć, że to wytrzymałość tempowa. To nie jest przyjemny trening. Kończyłam go niemal wykończona, ale przyjemną stroną było to, że trener wyznaczył popołudnie już wyłącznie dla mnie. Najgorsze, najtrudniejsze są właśnie zajęcia w środę i w sobotę, w pozostałe dni jest zdecydowanie łatwiej; my mówimy – do przeżycia. Każdego dnia akcent położony jest na inny element – siłę, szybkość bądź wytrzymałość; treningi są bardzo urozmaicone. – To wieloletni schemat? – Trener Aleksander Matusiński w tym roku mnie zaskakuje. Pracujemy od kilku lat, a potrafi wymyślać coś innego, ciekawego. Sezon jest jednak specyficzny, bez docelowej imprezy, dlatego możemy trochę poeksperymentować. Przekonamy się w czasie niewielu tegorocznych startów, czy warto to robić, czy iść jednak sprawdzoną ścieżką przygotowań.
– Bez wahania podporządkowuje się pani tym zmianom?
– Nie jestem typem łagodnej zawodniczki. Lubię podyskutować z trenerem, a nawet niekiedy posprzeczać się. Zgrzyty się zdarzają, drzwi też czasami trzaskały, ale świadczy to o tym, że oboje jesteśmy charakterni.
– Tacy w sporcie osiągają najwięcej.
– Jestem o tym przekonana. Wiem, że dzięki uporowi osiągnęłam już bardzo wiele, potrafię wyjść zwycięsko z trudnych sytuacji. Pomarudzę wielokrotnie trenerowi, ale szybko nasza współpraca wraca do normy i jak przychodzi do pracy, to wykonuję wszystkie zalecenia.
– W ubiegłym tygodniu przez kilka dni mocno wiało w Cetniewie...
– Lekkoatletom taka wichura bardzo przeszkadza. W moim treningu silny wiatr sprawia kłopot, trzeba włożyć zdecydowanie więcej energii, by się przez niego przebić, i ciężko wyczuć wtedy tempo biegu.
– Trener Aleksander Matusiński powiedział, że jest pani w bardzo dobrej formie.
– W tym roku nie miałam żadnych problemów zdrowotnych i jak nigdy bardzo starannie przepracowałam okres przygotowawczy. Z powodu pandemii nie było to takie proste. Każdy sportowiec musiał radzić sobie z wieloma problemami. Szczęśliwie w okolicach domu miałam gdzie biegać, zamieniłam tartanową bieżnię na leśne dukty, polne drogi i starałam się dostosować do trudnych warunków. Nie wiem, czy rzeczywiście jestem w sportowym gazie, bo brakuje startów, by się o tym przekonać.
– Odwołane igrzyska, mistrzostwa Europy, wiele mityngów; czy zdoła się przynajmniej częściowo uratować sezon?
– Chyba nie, ale cieszę się, bo jednak planowane są zawody. Sezon będzie mocno skrócony, ale bardzo intensywny. Starannie przygotowuję się do występów, bardzo potrzebuję adrenaliny startowej. Lubię sprawdzać się z rywalkami, dlatego mam ogromną nadzieję, że plan zawodów nie zostanie już więcej zrujnowany.
– Igrzyska były głównym tegorocznym celem. Gdyby nie pandemia, o tej porze byłaby pani w Tokio. Od 24 lipca trwałyby Igrzyska XXXII Olimpiady...
– ...i właśnie oczekiwałabym na start. Wierzę, że letnie igrzyska odbędą się jednak w przyszłym roku.
– Znam takich lekarzy, którzy mocno w to wątpią.
– Też słyszę, że pandemia może nadal stwarzać zagrożenie, ale wierzę, że jednak powalczymy o olimpijskie medale w Tokio. Przykro byłoby wszystkim sportowcom, gdyby najważniejsza impreza czterolecia została definitywnie odwołana. Z koleżankami w ostatnich latach zrobiłyśmy znaczny postęp, należymy do ścisłej światowej czołówki w sztafecie 4 x 400 metrów.
– W tej konkurencji jest największa szansa na medal olimpijski?
– Pokładamy w niej ogromne nadzieje, dlatego tak ciężko trenujemy i pragniemy, by igrzyska się odbyły. Nie ukrywam, że chciałabym również pobiec w olimpijskim finale biegu indywidualnego. Staram się patrzeć głównie na siebie, chcę poprawić własne parametry, życiowe rekordy. Nie rozpatruję, które zawodniczki są najgroźniejsze, które nie do pokonania. Skupiam się na własnej pracy.
– Pewnie takie słowa słyszy pani od psychologa, profesora Jana Blecharza, z którym pani współpracuje.
– Dokładnie utwierdza mnie w takim podejściu. Na wiele spraw nie mam wpływu, dlatego tak istotne jest skupienie się na własnych obowiązkach, wyznaczonych celach. Nie można pofolgować, poluzować, trzeba ciężko pracować, być w nieustannej gotowości i wierzyć, że pandemia nie odbierze nam igrzysk. Świetnie mi się współpracuje z panem profesorem. Niekiedy staję się panikarą i najchętniej uciekłabym wtedy ze stadionu. Pomoc psychologa jest konieczna w przełamywaniu takich stanów.
– 400 metrów to zdaniem wielu fachowców najtrudniejsza konkurencja biegowa.
– Zgadzam się z takim stwierdzeniem. Bardzo często zastanawiam się, dlaczego właśnie wybrałam tak piekielnie trudną konkurencję. Konieczne jest połączenie szybkości, siły i wytrzymałości. Organizm musi bardzo wiele wycierpieć, a najtrudniejsze jest pokonanie bólu na ostatniej prostej. Zawsze się pojawia, a trzeba o nim zapomnieć.
– Ten bieg kończy się z długiem tlenowym.