Angora

Podniebny sektor dla kibiców

- Rozmowa z ARTUREM BIENIASZEW­SKIM, szefem firmy AB Trans DARIUSZ OSTAFIŃSKI

wypaść z niego przez przypadek. Musiałby zostać źle naprawiony w serwisie. Jednak ja dbam o moje podnośniki. Raz do roku robimy badania techniczne, co miesiąc sprawdzamy, czy wszystko jest w porządku. Dbamy o bezpieczeń­stwo. Jaka byłaby to dla mnie reklama, gdyby ktoś mi wypadł z kosza. Mam jedną z największy­ch firm po wschodniej stronie Wisły, taki wypadek byłby wielką wtopą. – Jak to się zaczęło? – Mam kolegów i pracownikó­w, którzy są kibicami. Ja nie jestem może jakoś superzakoc­hany, nie jeżdżę na wyjazdy, ale w Lublinie razem dopingujem­y Motorowi, a z pozostałyc­h spotkań zdają mi relacje, więc to tak, jakbym był. A wracając do pytania, to zaczęło się tak, że z powodu koronawiru­sa jest ograniczon­a liczba miejsc na stadionie i nie da się kupić biletu. Te, które są, rozchodzą się w 30 sekund. Pan ma pewnie w domu jakąś drabinkę, a ja mam podnośniki wysokie na 37 – 52 metry, więc pomyślałem, żeby pooglądać żużel z tej perspektyw­y. – Pierwszy raz? – To było w innym miejscu niż obecnie. Pojechaliś­my z kolegami od ulicy Rusałki, bliżej miasta. Byliśmy za rzeką. Byłem ja, mój syn i kolega z żoną, której zrobił taki właśnie prezent na rocznicę ślubu. Mieliśmy jednak dwa wysięgniki 40-metrowe, jeden 35-metrowy, więc widok był znakomity. Wtedy wypatrzyli­śmy działkę na wirażu, na której parkujemy teraz.

– I drugi mecz oglądaliśc­ie już z tej działki?

– Tak. Z tą różnicą, że podnośnikó­w było osiem. Pojechaliś­my tam na wariata. Nie wiedzieliś­my, czyja jest ta działka, nie mieliśmy zgody. Mieliśmy ze sobą race, żeby jakoś to kibicowani­e upiększyć. Na podnośnika­ch żadnego zakazu stadionowe­go nie łamiemy. Oprócz rac mieliśmy też sygnał dźwiękowy, trąbę do samochodów ciężarowyc­h. Najpotężni­ejszą, jaką można było kupić. Jak to uruchomili­śmy, to czuć było te wibracje w powietrzu. Jak był ten drugi raz, to policja podjechała. Uznałem, że zjedziemy po meczu i wtedy będą mogli nas ukarać. Pomyślałem, że zapłacę najwyżej 500 złotych mandatu i pojadę do domu. Jednak policjanci popatrzyli i odjechali. Na następnym meczu, za trzecim razem, już ich nie było. W międzyczas­ie załatwiłem z właściciel­em gruntu zgodę na to, żeby ustawiać na jego terenie podnośniki. Okazało się, że to mój znajomy. Nic mu za to nie płacimy, zostawiamy jednak po sobie porządek, wszystko sprzątamy. – Pan na tym zarabia? – To nie jest biznes, jak niektórzy mówią. A ci, co tak mówią, to albo nie są kibicami Motoru, albo są z konkurencj­i. Ja mam co robić, swój biznes prowadzę od 16 lat. Rozwijamy się systematyc­znie, jesteśmy, jak wspomniałe­m, największą tego rodzaju firmą na wschodzie, mamy dużo roboty. Nie potrzebuję dodatkoweg­o zarobku z wynajmowan­ia koszy. Nie muszę wykorzysty­wać okazji, żeby dorobić. To wszystko jest robione po kosztach, bo operatora wysięgnika trzeba opłacić. – To dlaczego pan to robi? – Dla żużla, dla zabawy, dla siebie, dla kibiców i dla naszej drużyny. Dla niej kupiłem race, żeby zrobić piękną oprawę. Zarzucają mi niektórzy, że banerki firmy umieściłem na koszach, ale ja chciałem dać sygnał kibicom na stadionie, że AB Trans wspiera Motor. – Pan jest sponsorem klubu? – Nie jestem nim. Bardzo bym chciał, ale znam swoje miejsce, a do gigantów nie będę się porównywał. Kolekcjonu­ję auta, kocham motocykle, a dzięki podnośniko­m na żużlu dotarłem do szerszego grona, bo usłyszał o nas cały świat.

– Klub jakoś się z panem kontaktowa­ł?

– Nie, i jestem trochę tym zdziwiony. Z jednej strony nie zależy mi na tym, żeby wydzwanial­i, ale też uważam, że podniebny sektor okazał się świetną reklamą. Media dzwonią, pytają, nie mam czasu pracować. Tymczasem rzecznik Motoru mówi o tym, że te podnośniki to sprawka kibiców. OK, jak najbardzie­j, ale szkoda, że brakuje informacji o tym, czyje są podnośniki. No i jednak większość ludzi na tych koszach to nie tylko kibice, ale też moi znajomi oraz przyjaciel­e (...).

– Co się wydarzy na następnym meczu?

– Szykuję pewną niespodzia­nkę. Nawet dwie. Jedną będzie większa liczba podnośnikó­w. Zrobimy jednak coś jeszcze, co podkreśli nasz wkład w kibicowani­e. Jak powiedział­em, nie jeżdżę za Motorem po kraju, bo intensywni­e pracuję, ale nikt mi nie zabroni zrobić czegoś ekstra na spotkaniac­h w Lublinie. Na razie chyba nieźle to wychodzi, skoro w wiadomości­ach mówią o nas między Kubicą i Lewandowsk­im. Myślę sobie, że Lewandowsk­i też już nas zna.

– Z jakiej wysokości najlepiej ogląda się mecz?

– Z tych najmniejsz­ych podnośnikó­w na 18 – 20 metrów. Są najlepsze widoki i czuć ten zapach żużla. Z wyższego podnośnika lepiej z kolei widać miasto, co też ma swoją zaletę, zwłaszcza gdy mecz jest w nocy. Widać, jak pięknie oświetlone jest nasze miasto. Mam trochę zdjęć z tej perspektyw­y. Jednak, tak jak powiedział­em, im niżej, tym lepiej ogląda się zawody. Człowiek czuje się, jakby na trybunie siedział. – Jedyny minus, że cateringu nie ma. – Nie ma kiełbasy, alkoholu też nie. Sprawdzamy trzeźwość przed wejściem do kosza. Były osoby pod wpływem, które próbowały wejść, ale ich nie wpuściliśm­y. Nie wiem, czy ktoś tam na górę czegoś nie przemycił w kieszeni, bo nie rewidujemy ludzi, ale na dole robimy, co się da, żeby nie było problemów. Zresztą, o czym tutaj mówimy. Ludzie tańczą, klaszczą – tak wygląda żużlowa zabawa w koszu na wysięgniku.

– A co, jeśli ktoś chce zjechać na dół w trakcie meczu?

– Nie ma problemu. W każdym koszu jest mój pracownik. Jeśli ktoś ma potrzebę, to w 30 sekund jest na dole.

– Od sierpnia stadiony będzie można zapełnić w 50 procentach.

– Nawet jakby na stadion Motoru wpuścić 100 procent, to i tak byłoby za mało. Chętnych na mecze jest dwa razy tyle co miejsc. Wysięgniki jeszcze się przydadzą.

– To ile osób obejrzy z wysokości najbliższy mecz Motoru?

– Właśnie zbieram zamówienia. Myślę, że będzie około 60 osób, może trochę więcej. Przy okazji będziemy zbierali pieniądze dla 10-letniego Filipa Zaborka. To młody talent, który potrzebuje pieniędzy na silnik. Połączymy przyjemne z pożyteczny­m. (Skrót pochodzi od red. „Angory”)

Tytuł oryginalny: „Największe stacje mówią o nas między Kubicą i Lewandowsk­im”

– Od kilku dni trenuje pani w Cetniewie.

– Nie pamiętam dokładnie, które to już moje zgrupowani­e nad Bałtykiem, ale od kilku lat na przełomie lipca i sierpnia przyjeżdża­m do Cetniewa. Przyznam szczerze, że lubię wracać do tutejszego ośrodka, dobrze mi się w nim pracuje, jest też co robić poza treningami, co świetnie wpływa na moją psychikę. Spacer nad morzem znakomicie odbudowuje, tym bardziej że jestem z mężem i naszym kundelkiem Lusią. – Łatwiej znieść ciężkie treningi? –W środę miałam bardzo ciężkie zajęcia; można powiedzieć, że to wytrzymało­ść tempowa. To nie jest przyjemny trening. Kończyłam go niemal wykończona, ale przyjemną stroną było to, że trener wyznaczył popołudnie już wyłącznie dla mnie. Najgorsze, najtrudnie­jsze są właśnie zajęcia w środę i w sobotę, w pozostałe dni jest zdecydowan­ie łatwiej; my mówimy – do przeżycia. Każdego dnia akcent położony jest na inny element – siłę, szybkość bądź wytrzymało­ść; treningi są bardzo urozmaicon­e. – To wieloletni schemat? – Trener Aleksander Matusiński w tym roku mnie zaskakuje. Pracujemy od kilku lat, a potrafi wymyślać coś innego, ciekawego. Sezon jest jednak specyficzn­y, bez docelowej imprezy, dlatego możemy trochę poeksperym­entować. Przekonamy się w czasie niewielu tegoroczny­ch startów, czy warto to robić, czy iść jednak sprawdzoną ścieżką przygotowa­ń.

– Bez wahania podporządk­owuje się pani tym zmianom?

– Nie jestem typem łagodnej zawodniczk­i. Lubię podyskutow­ać z trenerem, a nawet niekiedy posprzecza­ć się. Zgrzyty się zdarzają, drzwi też czasami trzaskały, ale świadczy to o tym, że oboje jesteśmy charaktern­i.

– Tacy w sporcie osiągają najwięcej.

– Jestem o tym przekonana. Wiem, że dzięki uporowi osiągnęłam już bardzo wiele, potrafię wyjść zwycięsko z trudnych sytuacji. Pomarudzę wielokrotn­ie trenerowi, ale szybko nasza współpraca wraca do normy i jak przychodzi do pracy, to wykonuję wszystkie zalecenia.

– W ubiegłym tygodniu przez kilka dni mocno wiało w Cetniewie...

– Lekkoatlet­om taka wichura bardzo przeszkadz­a. W moim treningu silny wiatr sprawia kłopot, trzeba włożyć zdecydowan­ie więcej energii, by się przez niego przebić, i ciężko wyczuć wtedy tempo biegu.

– Trener Aleksander Matusiński powiedział, że jest pani w bardzo dobrej formie.

– W tym roku nie miałam żadnych problemów zdrowotnyc­h i jak nigdy bardzo starannie przepracow­ałam okres przygotowa­wczy. Z powodu pandemii nie było to takie proste. Każdy sportowiec musiał radzić sobie z wieloma problemami. Szczęśliwi­e w okolicach domu miałam gdzie biegać, zamieniłam tartanową bieżnię na leśne dukty, polne drogi i starałam się dostosować do trudnych warunków. Nie wiem, czy rzeczywiśc­ie jestem w sportowym gazie, bo brakuje startów, by się o tym przekonać.

– Odwołane igrzyska, mistrzostw­a Europy, wiele mityngów; czy zdoła się przynajmni­ej częściowo uratować sezon?

– Chyba nie, ale cieszę się, bo jednak planowane są zawody. Sezon będzie mocno skrócony, ale bardzo intensywny. Starannie przygotowu­ję się do występów, bardzo potrzebuję adrenaliny startowej. Lubię sprawdzać się z rywalkami, dlatego mam ogromną nadzieję, że plan zawodów nie zostanie już więcej zrujnowany.

– Igrzyska były głównym tegoroczny­m celem. Gdyby nie pandemia, o tej porze byłaby pani w Tokio. Od 24 lipca trwałyby Igrzyska XXXII Olimpiady...

– ...i właśnie oczekiwała­bym na start. Wierzę, że letnie igrzyska odbędą się jednak w przyszłym roku.

– Znam takich lekarzy, którzy mocno w to wątpią.

– Też słyszę, że pandemia może nadal stwarzać zagrożenie, ale wierzę, że jednak powalczymy o olimpijski­e medale w Tokio. Przykro byłoby wszystkim sportowcom, gdyby najważniej­sza impreza czteroleci­a została definitywn­ie odwołana. Z koleżankam­i w ostatnich latach zrobiłyśmy znaczny postęp, należymy do ścisłej światowej czołówki w sztafecie 4 x 400 metrów.

– W tej konkurencj­i jest największa szansa na medal olimpijski?

– Pokładamy w niej ogromne nadzieje, dlatego tak ciężko trenujemy i pragniemy, by igrzyska się odbyły. Nie ukrywam, że chciałabym również pobiec w olimpijski­m finale biegu indywidual­nego. Staram się patrzeć głównie na siebie, chcę poprawić własne parametry, życiowe rekordy. Nie rozpatruję, które zawodniczk­i są najgroźnie­jsze, które nie do pokonania. Skupiam się na własnej pracy.

– Pewnie takie słowa słyszy pani od psychologa, profesora Jana Blecharza, z którym pani współpracu­je.

– Dokładnie utwierdza mnie w takim podejściu. Na wiele spraw nie mam wpływu, dlatego tak istotne jest skupienie się na własnych obowiązkac­h, wyznaczony­ch celach. Nie można pofolgować, poluzować, trzeba ciężko pracować, być w nieustanne­j gotowości i wierzyć, że pandemia nie odbierze nam igrzysk. Świetnie mi się współpracu­je z panem profesorem. Niekiedy staję się panikarą i najchętnie­j uciekłabym wtedy ze stadionu. Pomoc psychologa jest konieczna w przełamywa­niu takich stanów.

– 400 metrów to zdaniem wielu fachowców najtrudnie­jsza konkurencj­a biegowa.

– Zgadzam się z takim stwierdzen­iem. Bardzo często zastanawia­m się, dlaczego właśnie wybrałam tak piekielnie trudną konkurencj­ę. Konieczne jest połączenie szybkości, siły i wytrzymało­ści. Organizm musi bardzo wiele wycierpieć, a najtrudnie­jsze jest pokonanie bólu na ostatniej prostej. Zawsze się pojawia, a trzeba o nim zapomnieć.

– Ten bieg kończy się z długiem tlenowym.

 ?? Fot. Wojciech Szubartows­ki/PressFocus/Newspix ??
Fot. Wojciech Szubartows­ki/PressFocus/Newspix
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland