Szczyt szantaży i połajanek
Zacięty spór o miliardy w Brukseli
– To historyczny dzień dla Europy! – ogłosił prezydent Francji Emmanuel Macron. Przywódcy państw i rządów uzgodnili w Brukseli gigantyczny pakiet finansowy opiewający na kwotę 1,8 biliona euro. Nigdy jeszcze na spotkaniu liderów Unii nie doszło do tylu kłótni, szantaży, pokerowych zagrywek i gorących połajanek.
Szczyt miał trwać dwa dni, ale unijni liderzy mozolili się, przekonywali i paktowali aż przez 91 godzin i 20 minut. Dopiero we wtorek 21 lipca o godzinie 5.32 rano przewodniczący Rady Unii Europejskiej Charles Michel napisał na Twitterze: „Deal”. Tylko szczyt UE w Nicei w 2000 roku trwał dłużej, ale zaledwie o 25 minut.
Gra toczyła się o budżet Unii na lata 2021 – 2027, którego wysokość ustalono na 1074 miliardy euro, oraz o Fundusz Odbudowy opiewający na 750 miliardów, mający ożywić gospodarkę UE sparaliżowaną przez epidemię koronawirusa. Komisja Europejska, zgodnie z porozumieniem zawartym przez Francję i Niemcy, proponowała, aby 500 miliardów stanowiło bezzwrotne dotacje, zaś 250 miliardów – nisko oprocentowane pożyczki. Temu sprzeciwili się przywódcy tzw. państw oszczędnych – Niderlandów, Austrii, Szwecji i Danii, do których dołączyła Finlandia. Kraje te szybko zostały nazwane „grupą skąpców”. Najchętniej przyznałyby tylko pożyczki, uważają bowiem pilnie potrzebujące wsparcia kraje Południa za niepoprawnych utracjuszów.
Niemcy przewodniczą obecnie Radzie Unii Europejskiej. Angeli Merkel bardzo zależało na zawarciu porozumienia, także dlatego, że Berlin, zatrwożony epidemią, po raz pierwszy zgodził się na zaciągnięcie przez Unię Europejską wspólnych długów.
Szczyt zaczął się 17 lipca od miłych wydarzeń. Obchodząca 66. urodziny kanclerz Niemiec dostała prezenty – austriacki tort Sachera, butelkę białego wina burgundzkiego, olejek różany z Bułgarii. Dwa dni później atmosfera była już pełna goryczy. Premier Niderlandów Mark Rutte, stojący na czele „oszczędnych”, zakomunikował z brutalną szczerością: – Jesteśmy tu, bo każdy dba o interesy swojego kraju. Nie chcemy chodzić do końca życia na cudze urodziny.
Podczas szczytu przywódcy Francji i Niemiec postanowili działać w ścisłej współpracy. Komentatorzy zwracali uwagę, że Angela Merkel wkładała kolejno kostiumy w kolorach francuskiej flagi (niebieski, biały i czerwony). Liderzy dwóch najpotężniejszych państw UE liczyli, że przekonają innych. „Kraje oszczędne” stawiły jednak twardy opór, którego przywódcom Francji i Niemiec nie udało się przełamać ani w rozmowach plenarnych, ani za kulisami. – Te państwa jasno dały każdemu odczuć, kto ma pieniądze, a kto tych pieniędzy potrzebuje – powiedział o działaniach „skąpiradeł” pewien pragnący zachować anonimowość dyplomata. Liderzy krajów Południa (Włochy, Hiszpania, Grecja), najbardziej potrzebujący pomocy, patrzyli na kłótnie duetu niemiecko-francuskiego ze „skąpcami” osłupiali i bezradni. Za kulisami szefowie „oszczędnych” straszyli przywódców Południa, że jeśli do porozumienia nie dojdzie, na ich rynkach finansowych może dojść do zaburzeń. – Europa jest szantażowana – żalił się premier Włoch Giuseppe Conte. Mark Rutte nazwany został przez prasę: „Mister nie, nie, nie”.
Zirytowany bezkompromisową postawą „skąpiradeł” Macron powiedział w sobotę, że polecił swemu personelowi przygotować samolot, którym zaraz odleci do Paryża, tym samym zrywając szczyt. Rutte nie był skłonny do przyjęcia
Muhammad Aslam od 30 lat mieszka na osiedlu bloków komunalnych w kopenhaskiej dzielnicy Nørrebro. Bloki są piękne, wykończone czerwoną cegłą, otoczone zadbanymi, zielonymi trawnikami. Wychował tutaj czworo dzieci, z których troje już się usamodzielniło. Jedno zostało prawnikiem, drugie – inżynierem, trzecie – psychologiem. Muhammad kocha swoje mieszkanie, ale wkrótce będzie musiał je opuścić. W ubiegłym roku duński rząd przyjął bowiem ustawę dotyczącą 15 osiedli w całym kraju, gdzie odsetek imigrantów spoza Zachodu i ich potomków przekracza 50 proc. Nazwano je imigranckimi gettami. Nowe prawo ma na celu zmianę etnicznego charakteru osiedli poprzez relokację mieszkańców tak, by wymieszać ich z Duńczykami. Każdy, kto odmówi przeprowadzki, zostanie eksmitowany. Eksperci twierdzą, że żaden inny nowoczesny kraj europejski nie próbował jeszcze relokować obywateli w podobny sposób, stąd duńskie media nazwały tę akcję największym eksperymentem społecznym obecnego stulecia. Lokatorzy nie chcą jednak być królikami doświadczalnymi, więc pozywają rząd. – Kiedy decydujesz w oparciu o pochodzenie etniczne, masz problem – mówi prawnik reprezentujący wysiedlanych. – Dlaczego nie atakują Svendborga (miasto na wyspie Fionia – przyp. red.)? Ponieważ mieszka tam więcej białych Duńczyków? Władza ma jednak swoje racje i z żelazną konsekwencją zamierza wprowadzić w życie plan zaproponowany jeszcze przez poprzedni centroprawicowy rząd, a teraz realizowany przez lewicową koalicję. Jego cel określa motto: Jedna Dania bez równoległych społeczeństw. Zwolennicy rozwiązania twierdzą, że relokacja jest narzędziem zapobiegającym bezrobociu i panoszeniu się gangów. Minister ds. mieszkalnictwa, Kaare Dybvad Bek, zapewnia, że przemieszanie różnych grup etnicznych zapewni spójność społeczeństwa oraz równe szanse. Natomiast przeciwnicy ustawy uznają ją za ostatnią salwę wymierzoną w mniejszości etniczne przez prawodawców, którzy przecież już wprowadzili jedną z najsurowszych polityk antyimigranckich, w tym tzw. ustawę o biżuterii umożliwiającą rządowi przejęcie aktywów osób ubiegających się o azyl. Duńskie oficjalne statystyki również niepokoją antyrasistów, ponieważ dzielą obywateli na osoby pochodzenia duńskiego oraz potomków imigrantów. Postawa wobec nich uległa zaostrzeniu od czasu kryzysu uchodźczego w 2015 roku. W 2019 imigranci spoza Zachodu i ich dzieci stanowili 8,9 proc. z 5,8-milionowej populacji kraju. (EW)
W czwartek 23 lipca br. miały rozpocząć się w Tokio Letnie Igrzyska Olimpijskie. Na skutek pandemii przeniesiono je na przyszły rok. Czy w ogóle się odbędą?
XXXII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Tokio miały trwać do 8 sierpnia. Miały też być ukoronowaniem wieloletnich starań Japończyków o prawo do ich organizacji i jednocześnie nawiązaniem do legendy tokijskich igrzysk w 1964 roku. Igrzyska miały rozgrywać się na 37 obiektach, z czego 22 miały zostać wybudowane od podstaw. Na miejscu dawnego Stadionu Olimpijskiego w Tokio wzniesiono zupełnie nowy, supernowoczesny obiekt na 80 tysięcy widzów, z zamykanym dachem.
Ale przeprowadzone w Japonii, w przeddzień przesuniętej inauguracji, badania opinii publicznej dowodzą, że obecnie tylko jeden na czterech Japończyków uważa, że olimpiada w ogóle powinna się odbyć. Według AFP, trzej pozostali z badanych popierają potencjalne dalsze przesunięcie lub wręcz ich odwołanie. Sondaż przeprowadzony przez agencję Kyodo wykazał natomiast, że aż 36,4 proc. respondentów popiera dalsze opóźnienie igrzysk, natomiast 33,7 uważa, że sztandarowe wydarzenie powinno zostać po prostu odwołane. Przyczyną postawy większości osób (ponad 75 proc.) popierających opóźnienie lub odwołanie jest brak wiary, że pandemia może zostać powstrzymana na czas igrzysk mających się rozpocząć 23 lipca 2021 roku.
Ale z powodów finansowych Japonii nie stać na odwołanie letnich igrzysk. Organizatorzy skazani są więc na ucieczkę do przodu. Jeszcze przed ogłoszeniem stanu pandemii i decyzją o przeniesieniu igrzysk na rok 2021 wiadomo było, że planowany budżet imprezy, początkowo było to 7,3 mld dolarów, jest głęboko nierealny. Już wkrótce szacunki wskazały kwotę miasta kandydujące. Ostatnia olimpiada w Rio de Janeiro (2016) miała kosztować 13 mld, a była droższa o siedem kolejnych. To mechanizm znany z każdej wielkiej inwestycji.
Gdy w 2013 roku Tokio zdobyło prawo organizacji igrzysk, przedstawiony budżet sięgał jednej trzeciej ostatecznej sumy. Trzy lata później – pisze AFP – Bent Flyvberg w badaniu przeprowadzonym w 2016 roku na Uniwersytecie Oksfordzkim stwierdził, że igrzyska olimpijskie „charakteryzują się najwyższym średnim przekroczeniem kosztów spośród wszystkich megaprojektów”.
Japończycy przestali się dziś ekscytować olimpiadą i dmuchają na zimne. Tym bardziej że druga fala pandemii jest obecnie bardziej realna niż przyszły entuzjazm z oglądania sportowej rywalizacji, zaś pojawienie się na wyspach setek tysięcy przybyszów z całego świata zainteresowanych zawodami to gotowa recepta na nowe masowe zakażenia. Paradoksem wydaje się decyzja rządu japońskiego z 25 maja o zniesieniu stanu wyjątkowego i wdrożenie programu dotacji dla podróży krajowych. Według agencji Kyodo, która na ten temat przeprowadziła sondaż, badanie wykazało, że 62,7 proc. Japończyków uważa, że kampania „Go To Travel” powinna zostać odroczona. Jak bardzo temat jest gorący, wskazuje inna ankieta, przeprowadzona przez wysokonakładowy dziennik „Asahi Shimbun”, która wykazała, że tylko 33 proc. respondentów popiera organizację igrzysk w przyszłym roku, natomiast