Heidelberg. Perła Badenii-Wirtembergii
dopiekali sobie wzajemnie.
Mieszkańcy niemieckojęzycznych księstw chętnie dostrzegali przywary sąsiadów, często niedawnych wrogów. Wiele przezwisk znanych jest do dziś i wciąż podkreślają różnorodność Niemców z różnych części kraju. Dogryzanie mieszkańcom Saksonii, czyli Sasom, udokumentowano po raz pierwszy w XIX wieku. Było to tak powszechne, że w słowniku języka niemieckiego z 1873 roku znalazło się określenie „Kartoffelsachsen” („Kartoflani Sasi”), zaś na Sasów zamieszkujących pasmo górskie Rudawy wołano jeszcze gorzej: „Kartoffelwänste” („Kartoflane brzuszyska”). Przezwisko odnosiło się do faktu, że na tych niezbyt zamożnych terenach ludzie żywili się głównie ziemniakami, a co za tym idzie, nie byli zbyt smukli.
„Pälzer Krischer” można przetłumaczyć jako „Krzykacze z Palatynatu”. Ponoć ich mieszkańcy wyjątkowo głośno mówią, stąd to określenie. Co ciekawe, zamiast z nim walczyć, przekuto je na coś pozytywnego. W setną rocznicę istnienia nadreńskiego stowarzyszenia karnawałowego stworzono nagrodę „Pälzer Krischer”. Co roku jest przyznawana osobie, która propaguje ten kraj związkowy poza jego granicami. Pierwszym, który w 1977 roku otrzymał statuetkę krzyczącego mężczyzny, był Helmut Kohl. Na tle innych regionów Niemiec mieszkańcy Palatynatu uchodzą za wyjątkowo swobodnych i chętnych do imprez zakrapianych winem, które piją nie w kieliszkach, a w dużych półlitrowych szklankach zwanych Dubbe. Tak właśnie w miejscowym dialekcie nazywają się okrągłe wgłębienia na szkle, dzięki którym nawet wilgotna od zimnego napoju szklanka nie wyślizguje się z dłoni. Na tle innych księstw bardziej swobodnie podchodzą też do spożywanych trunków. Jako jedyni, zwłaszcza w czasie winnych festynów i jarmarków, zaczęli mieszać i pić pół na pół białe wino z musującym. Uważają, że luz mają we krwi. Pięć lat temu chlubili się odkrytym faktem, że przodkiem Elvisa Presleya był ich krajan. Bednarz z Niederhochstadt Valentin Pressler kę Prus, do których ich przyłączono. Dziś największe parady karnawałowe odbywają się w Kolonii, Düsseldorfie i Moguncji i wciąż jest to święto własnych poglądów i szyderstw z polityków. Mieszkający nad dolnym Renem słyną z dystansu do siebie. W Akwizgranie od 1859 roku nadawany jest „Orden wider den tierischen Ernst”, Order przeciw Śmiertelnej Powadze. Dostają go osoby publiczne, które wykazują się dowcipem, zdrowym rozsądkiem, a nie tylko biurokratycznym pomyślunkiem.
Hamburczycy uważali, że niektóre części miasta są lepsze od innych. Żartowano z naiwności i braku wykształcenia tych żyjących w gęsto zabudowanych, biednych dzielnicach, zwanych Gängeviertel. Bohaterem dowcipów była często Erna Nissen. Wszystko zaczęło się po jej nieudanej próbie rozbicia szampana o burtę, wskutek czego nie ochrzczono statku. Później witze o Ernie i jej tości Fryzyjczyków stały się powszechnie znane, niczym te o Wąchocku. Paradoksalnie mieszkańcy Fryzji nie protestowali przeciw żartom, gdyż przyniosły sławę ich regionowi w całych Niemczech, a ludzie we Fryzji żyją głównie z turystyki. Akceptują więc docinki, mimo że niektóre z nich są wyjątkowo niesmaczne: „Dlaczego Fryzyjczycy mają płaski tył głowy? Od uderzenia deską klozetową, gdy piją!”. Zazwyczaj przyjaźnie nastawieni do wszystkich przybyszów mieszkańcy Fryzji nie lubili się jednak z sąsiadującym hrabstwem Oldenburg. Do dziś, gdy tylko zobaczą u siebie rejestrację samochodową z literami OL, przytaczają dowcipy takie jak ten: „Dlaczego nikt u nas nie ma hemoroidów? Bo wszystkie dupki mieszkają w Oldenburgu”.
Znany niemiecki psychoanalityk Alexander Mitscherlich tłumaczy przyczyny takich żartów: „Rywalizacja między niemieckimi plemionami była znana od zawsze. Później dowcipy pomagały spuścić powietrze z rosnących balonów wypełnionych afektami i uprzedzeniami. Obśmiewanie innych pomagało jednocześnie ukryć lub pomniejszyć wagę własnych niedociągnięć”.
Niedawno, bo 7 czerwca, Badenia-Wirtembergia obchodziła 50. urodziny. Jednak ten kraj związkowy stanowi jedność tylko teoretycznie. Ci bliżej Francji nadal mówią o sobie Badeńczycy, a zachodni sąsiedzi Bawarczyków każą się nazywać Wirtemberczykami albo ze względu na ich dialekt – Szwabami. Gdy asystentem selekcjonera reprezentacji Niemiec Jürgena Klinsmanna został Joachim Löw, w teorii stanowili duet z Badenii-Wirtembergii. Ale nikt w niemieckich mediach nie odważył się nazywać ich Baden-Wirtemberczykami. Klinsmann podkreślał zawsze, że jest Szwabem. Gdy pod koniec kariery wyjechał do Kalifornii, grał tam jako Jay Goppingen. Göppingen to miasto, w którym się urodził. Także Löw nie ukrywał badeńskiego pochodzenia. Doceniło to szwarcwaldzkie Schönau, które nazwało stadion jego imieniem.
Nawet posłowie
w stuttgardzkim Landtagu, gdy mówią o obywatelach, to zawsze osobno o Badeńczykach i Wirtemberczykach. Jeszcze po drugiej wojnie idea połączenia ich terenów budziła spory. Dopiero 7 czerwca 1970 roku w czasie referendum większość Badeńczyków powiedziała „tak” dla zjednoczenia z sąsiadami. Dziś nadal dla wielu dużą rolę odgrywa fakt, w której części żyją, w Badenii czy w Wirtembergii, ale ze względów gospodarczych nikt nie wyobraża już sobie separacji.
Jednością byli tylko na początku. Od 915 roku było to Księstwo Szwabii, ale już dwa wieki później odłączyło się hrabstwo Wirtembergii i Marchia Badeńska. Badenia podzieliła się jeszcze bardziej, a Wirtembergia w 1495 roku została osobnym księstwem. Należy jeszcze pamiętać, że w latach 1576 – 1850 istniało między nimi małe samodzielne państwo Hohenzollernów. Nazwa założycieli rodu wzięła się od ich zamku, który stanął na Zollem (z celtyckiego: obwarowana góra), przy tym była ona wysoka, czyli „hoch”. Dynastia wydawała na świat przez pięć wieków książęta brandenburskie, przez prawie 400 lat królów pruskich ( w tym trzech cesarzy). Polacy powinni kojarzyć Albrechta Hohenzollerna, który w 1525 roku złożył hołd lenny naszemu królowi, z tą zależnością zerwał po 132 latach Fryderyk Wilhelm, a Fryderyk II namówił carycę na pierwszy rozbiór Polski.
Istnieją pisane dowody, że Szwabom dogryzano już w XVI wieku. Johann Fischart, tłumacząc na niemiecki „Życia Gargantui i Pantagruela”, pisał, że mają oni żółte stopy. Krążyły wtedy złośliwe uwagi, że z oszczędności lub biedy chodzili boso i stąd mieli żółtobrązowe stopy. O „Żółtonogich” pisał też Seba