Wigilie Marzen
Tak, chodzi o wigilię świąt Bożego Narodzenia; nie, nie chodzi o marzenia, lecz o Marzeny. Tak się składa, że mam w najbliższej rodzinie osobniczki noszące to imię: córkę i synową. Wprawdzie synowa pisze się przez dwa „n”, czyli jest Marzenną, ale na co dzień obie są wymawiane tak samo, a tylko gdy chcemy sprecyzować, mówimy; „ta z dwoma en”. Ale to bez znaczenia dla opowieści o ich tegorocznych wigiliach.
Synowa pracuje w brytyjskiej ochronie zdrowia. To jej określenie – mówi, że „służba zdrowia” to jest w Polsce, gdzie wszyscy: rządzący, samorządowcy, a nawet niektórzy pacjenci traktują szeroko rozumiany personel medyczny jak służących. Tam jest inaczej. Na lotnisku w przedświąteczny poniedziałek był prawie taki tłok, jak na urodzinach Radia Maryja, tylko biskupów nie było. Nie wszyscy Polacy z tego Heathrow musieli lecieć, ale chcieli, bo pojawiła się szansa.
Polski rząd na wieść o nowej odmianie koronawirusa postanowił sprowadzić go do Polski – szybko i w dużych ilościach. Pamiętacie może, jak było na początku pandemii, gdy wszyscy już wirusa mieli, a my wcale. Tylko że wtedy nie mieliśmy też testów, by go wykryć. Teraz to zupełnie co innego. Na szczęście obowiązek testowania na „koronę” wprowadził rząd od wtorku, czyli dokładnie od wtedy, gdy zakazał już lotów. Minister tłumaczył, że w poniedziałek przyleciało za dużo pasażerów, by ich testować. To się nazywa trafieniem w punkt! Tym sposobem wciąż wygrywamy z tym paskudztwem, choć wygrać nie możemy. Walka naszego rządu z pandemią przypomina mi pewnego olimpijczyka, który mówił, że co najmniej srebrny medal miał w zasięgu ręki, gdyby tylko przeszedł eliminacje.
Bilet na dostawione fotele w dreamlinerze był drogi, ale najważniejsze, że był. Łza się w oku kręci na wspomnienie, że w czasach „Misia” można było polecieć do Londynu, dorzucając do ceny rejsowego biletu pętko podwawelskiej.
Niestety, syn, który jest kierowcą takiej olbrzymiej ciężarówki, nie mógł przylecieć samolotem, bo co miał zrobić z tirem? Więc został na zgrupowaniu kierowców przed kanałem La Manche. Marzenna, po nieudanych staraniach, by wrócić jakimś sposobem do GB, chociażby w ekipie testującej tirowców, wigilijną kolację zjadła z mężem online. Tak jak i my.
Marzena – córka – pragnęła poszusować w święta na nartach, a że jej teściowie mieszkają w miejscu, skąd do gór – no może do górek – już całkiem niedaleko, od dawna było zaplanowane, że pojadą na wigilię do rodziców Bartka. Pojechali. Jak relacjonuje Marzena, ludzi przyjezdnych było niewielu. To ci, którzy przebywali na „służbowych” wyjazdach albo zatrudnili się jako pracownicy serwisu sprzątającego śnieg, którego było mniej niż na lekarstwo, albo też wynajęli parking pod pensjonatem.
Za to gdy poszli na pasterkę, do wnętrza kościoła się nie dostali, bo limit był już wyczerpany. Przed kościołem stał tłum porównywalny z tym, który Marzena widziała kiedyś przed otwarciem sklepu z elektroniką znanej sieci i miały być tam do kupienia telewizory 60-calowe po tysiaku. Jednak tutaj można było pieniądze wydać na zewnątrz – ksiądz w stosownym czasie chodził z tacą. W maseczce – żeby była jasność.
Gdy piszę ten list, obie Marzeny siedzą przy telefonie, by znaleźć miejsce do wykonania testu, bo tylko korzystny wynik tegoż pozwoli im spotkać się z nami i resztą rodziny.