Przyspieszonych wyborów nie będzie
Jarosław Kaczyński przemówił. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” użył popularnego przysłowia o dzbanie z urwanym uchem, sugerując, że jego cierpliwość wobec koalicjantów może się wyczerpać. Ale przyspieszonych wyborów raczej nie będzie. Obecnie straciliby na nich niemal wszyscy.
Zacznijmy od tego, że rozwiązanie Sejmu to działanie wymagające 2/3 głosów wszystkich parlamentarzystów. To sporo, tym bardziej że obecnie taki krok nie opłaca się prawie nikomu. PiS od jesieni i zaostrzenia prawa aborcyjnego stracił mniej więcej ¼ elektoratu. Szansę na ponowne zdobycie władzy (nie mówiąc o jej umocnieniu) miałby nikłe. W dodatku scenariusz przyspieszonych wyborów zakłada, że wojna między PiS a jego koalicjantami z zimnej zamieniłaby się w gorącą. Zarówno gowinowcy (mniej), jak i ziobryści (więcej) zabraliby PiS-owi kilka cennych punktów procentowych.
Dla Gowina samodzielny start w wyborach oznaczałby polityczny niebyt, chyba że udałoby mu się wejść w koalicję z PSL, który jest formacją głoszącą wręcz ekumeniczne pojednanie. Z kolei dla Ziobry, którego partia w ostatnich sondażach przekroczyła próg 5 proc., jest za wcześnie. Najlepszy scenariusz dla obecnego ministra sprawiedliwości to zniszczenie Prawa i Sprawiedliwości i rozwijanie na jego gruzach Solidarnej Polski. Gdyby PiS osiągnął w wyborach 20, a nie 30 proc., można by mówić o powolnej realizacji takiego scenariusza.
Teoretycznie na wyborach powinno zależeć opozycji, ale problemem są pieniądze. Prowadzenie kampanii to wydatek od kilku do kilkunastu milionów złotych, a jesteśmy właśnie po trójskoku wyborczym, który wyjątkowo nadszarpnął partyjne budżety. Poza tym istnieje duże ryzyko, że Platforma osiągnęłaby gorszy rezultat niż partia Szymona Hołowni. Ta, choć nie całkiem wiadomo, czym właściwie jest, notuje coraz lepsze rezultaty w sondażach i pewnie gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, to właśnie Hołownia odpowiadałby za kształt przyszłego rządu. Platformie pozostaje więc – wzorem słynnego Fabiusa Maksimusa – czekać. Upływ czasu może wpłynąć na entuzjazm wokół Polski 2050. Dodajmy do tego, że Hołownia pozbawiony jest subwencji wyborczych, a jego działalność polityczna kosztuje.
Pozostały jeszcze Lewica i Konfederacja. Patrząc na badania preferencji najmłodszych wyborców, czas obu formacji jeszcze nie nadszedł. Z grubsza miałyby szansę na powtórzenie wyników z 2019 roku i niewiele więcej.
Jeden z członków PiS powiedział mi niedawno, że kontrolowana utrata władzy nie byłaby nawet najgorsza. Na rozdrobnioną opozycję spadłyby skutki kryzysu, a prezydent mógłby wetować większość jej inicjatyw. Tyle że Kaczyński – nawet zakładając, że wróciłby do władzy – zmarnowałby układ „mój prezydent, mój premier”. Obchodzący w czerwcu 72. urodziny prezes PiS wie, że taka okazja może już mu się nie powtórzyć.