Dietą w padaczkę
Rozmowa z dr. n. med. ŁUKASZEM PRZYSŁO, p.o. kierownika Kliniki Neurologii Rozwojowej i Epileptologii ICZMP w Łodzi, pediatrą i neurologiem dziecięcym
– Czy jako neurolog często ma pan do czynienia z osobami z padaczką?
– Tak, to najczęstsza choroba napadowa u dzieci. W ogólnej populacji na padaczkę choruje ok. 1 proc. społeczeństwa, co oznacza, że w Polsce takich osób jest blisko 400 tysięcy, choć niektóre dane szacują liczbę pacjentów z padaczką na około pół miliona. Należy też pamiętać, że 75 proc. z nich to właśnie dzieci i młodzież.
– W jakiej grupie wiekowej, poza dziećmi, choroba ta jest jeszcze rozpoznawana?
– Pacjentami są osoby w zasadzie w każdym wieku. Jednak największa skłonność człowieka do napadów padaczkowych pojawia się u progu życia i pod jego koniec. U dzieci, zwłaszcza w pierwszym roku życia, wiąże się to z intensywnym rozwojem układu nerwowego i czynnikami genetycznymi, zaś u osób starszych wynika z kolei z procesów neurodegeneracyjnych. I w tym przypadku występowanie padaczki jest częstsze niż u pacjentów w średnim wieku. Warto dodać, że w grupie dorosłych padaczka najczęściej jest objawem innego schorzenia mózgu, np.: udaru mózgu, guza mózgu, chorób otępiennych, urazów czaszkowo-mózgowych czy przerzutu nowotworu. Przyczyną mogą być również alkoholizm i stosowanie substancji psychoaktywnych.
– Padaczka zawsze uważana była za chorobę tajemniczą. Czy obecnie znamy mechanizm jej powstawania?
– Z pewnością nasza wiedza na ten temat jest coraz większa. W padaczce mamy do czynienia z zaburzeniem funkcji tworzenia i przekazywania impulsów bioelektrycznych w określonej części lub w całym mózgu. Jeśli porównamy układ nerwowy i mózg do elektrowni, to napad padaczkowy można wtedy porównać do niekontrolowanego spięcia w całym skomplikowanym systemie. Część takich wyładowań może być ograniczona miejscowo i mówimy wtedy o napadzie ogniskowym. Może jednak być i tak, że napad padaczkowy przerodzi się lub od początku jest napadem uogólnionym, obejmującym obie półkule mózgowe. Większość napadów padaczkowych ma charakter drgawkowy. Objawiają się one drgawkami, zaburzeniami świadomości lub utratą przytomności, prężeniem ciała, ślinotokiem, bezdechem czy bezwiednym oddaniem moczu. Należy jednak pamiętać o napadach padaczkowych niedrgawkowych.
– Po czym można poznać atak, skoro nie obserwujemy drgawek?
– Najczęściej mówimy wtedy o padaczce z napadem nieświadomości. Dochodzi do tzw. wyłączenia. Pacjent „zawiesza się” i nie reaguje na docierające do niego bodźce słowne. Może przy tym wykonywać jakieś automatyczne i stereotypowe czynności, np. skubie ubranie lub mlaska. Po takim napadzie chory czasem nie zdaje sobie sprawy z chwilowego braku świadomości, może czuć się chwilowo zdezorientowany, splątany lub senny.
– Ale podobne sytuacje zdarzają się chyba wielu ludziom w normalnym życiu. Powinniśmy się niepokoić?
– Znakomita większość sytuacji, w których ktoś „zawiesza się”, wynika z zaburzeń koncentracji i zdarza się rzeczywiście każdemu. Szczególnie obecnie, kiedy jesteśmy przeciążeni nadmiarem bodźców multimedialnych. Powodem do niepokoju może być fakt, że trudno taką osobę wyrwać ze stanu „wyłączenia”. Trzeba też obserwować, czy np. u dziecka, które dotychczas było sprawne poznawczo, nie zaczynają pojawiać się problemy edukacyjne, zaburzenia pamięci i motoryki. Wówczas konieczne jest pogłębienie diagnostyki neurologicznej. – Jak długo może trwać atak padaczki? – Napady drgawkowe trwają najczęściej od kilkudziesięciu sekund do kilku minut. Gdy jednak stan napadowy utrzymuje się powyżej 2 – 3 minut, konieczne jest podanie w postępowaniu przedszpitalnym specjalnego preparatu, by przerwać incydent. Sytuacją zagrażającą życiu jest stan padaczkowy, a szczególnie napad przedłużający się powyżej 30 minut, kiedy wzrasta jednocześnie ryzyko nieodwracalnego uszkodzenia układu nerwowego.
– Czy różnorodność objawów i przyczyn sprawia, że możemy mówić o różnych rodzajach padaczki?
– Oczywiście. Poszczególne klasyfikacje zależą zarówno od rodzaju napadu, jak i wieku pacjenta oraz objawów towarzyszących. Opierając się jedynie na przyczynach choroby, można mówić o pięciu rodzajach padaczki: genetycznej, strukturalnej, metabolicznej, zapalnej i takiej, której podłoża nie znamy. W grupie pacjentów dziecięcych dominują dwa pierwsze rodzaje, zaś u dorosłych przeważają padaczki strukturalne, będące skutkiem choroby układu nerwowego prowadzącej do zmian w budowie mózgu.
– W jakim stopniu ta różnorodność wpływa na proces diagnozowania?
– Podstawą w takiej sytuacji zawsze jest dokładne badanie neurologiczne z dobrze zebranym wywiadem od pacjenta, z którego możemy dowiedzieć się np. o morfologii napadu, przypadkach choroby w rodzinie czy przebytych schorzeniach. Szukając tła padaczki opieramy się także na wynikach obrazowania układu nerwowego (rezonansu magnetycznego bądź tomografii komputerowej głowy). Kolejnym etapem jest badanie EEG, oceniające bioelektryczną czynność mózgu. W niektórych przypadkach sięgamy również po badania genetyczne, jeśli podejrzewamy istnienie jakiejś nieprawidłowej mutacji genu związanego z padaczką czy pogłębiamy diagnostykę autoimmunologiczną lub metaboliczną.
– Czy leczenie epilepsji opiera się głównie na farmakologii?
– Tak, ale trzeba pamiętać, że ok. 30 proc. pacjentów choruje na padaczkę lekooporną. Oznacza to, że w tej grupie chorych farmakoterapia może mieć ograniczone działanie lub na zaawansowanym etapie choroby nie działa. W takiej sytuacji możemy zdecydować się na leczenie dietetyczne, chirurgiczne lub neurostymulacyjne.
– Na ile skuteczne i bezpieczne jest leczenie farmakologiczne?
– Dysponujemy obecnie kilkunastoma lekami przeciwpadaczkowymi. To preparaty „starej” i „nowej” generacji, które przede wszystkim różnią się między sobą mechanizmami działania i profilem bezpieczeństwa. Dobierając odpowiedni lek dla chorego, kierujemy się nie tylko rodzajem padaczki, ale także chorobami współistniejącymi. W samej terapii przeciwpadaczkowej generalnie wyróżniamy trzy grupy pacjentów. Pierwszą stanowią ci, u których leczenie trwa średnio ok. 3 lat, po czym leki są odstawiane i problem znika.
Do drugiej grupy możemy zaliczyć chorych, którzy nie mają napadów w czasie farmakoterapii, ale gdy odstawimy leczenie, napady wracają, stąd muszą przyjmować leki do końca życia. I wreszcie ostatnia grupa to pacjenci z padaczką lekooporną, u których najtrudniej jest osiągnąć kontrolę napadów i zazwyczaj wymagają przyjmowania kilku leków. – I co im można zaproponować? – Gdy stosowane 2 – 3 leki przeciwpadaczkowe nie skutkują, należy rozważyć leczenie dietetyczne w oparciu o jeden z rodzajów diety ketogennej. Jej celem jest zmiana metabolizmu mózgowego w taki sposób, że źródłem energii w organizmie stają się ciała ketonowe, a nie glukoza. Dostarczając dużych ilości tłuszczu, a w znikomej ilości węglowodanów, imitujemy w organizmie stan metabolizmu jak w czasie głodzenia. Sięga on wtedy, po wyczerpaniu własnych zapasów glukozy, po zapasy tłuszczów, traktując je jako źródło energii. Powstałe ciała ketonowe przenikają do ośrodkowego układu nerwowego i zastępują glukozę w procesach produkcji energii w komórkach nerwowych. Wprowadzenie mózgu w stan ketozy ma działanie przeciwpadaczkowe, zapobiega procesom neurozwyrodnieniowym i znacząco poprawia energetykę komórek nerwowych. Metoda ta znana jest od bardzo dawna, ale dopiero od kilkunastu lat ponownie wraca do łask w odniesieniu do pacjentów, którym tradycyjnymi lekami nie jesteśmy w stanie pomóc. W Polsce zastosowano ją po raz pierwszy w naszej klinice blisko dwadzieścia lat temu. Obecnie z takiej formy leczenia korzysta w naszym kraju ok. 250 pacjentów i co roku przybywa kolejnych kilkadziesiąt osób. Skuteczność tej diety jest bardzo wysoka – u ok. 60 proc. leczonych nią dzieci obserwuje się zmniejszenie liczby napadów o ponad połowę, a u co trzeciego – nawet powyżej 90 proc.
– Czy jednak jest to dieta bezpieczna? Przecież jest ona bogatotłuszczowa i ubogowęglowodanowa.
– To prawda i dlatego wymaga specjalistycznego stosowania pod nadzorem neurologa dziecięcego i dietetyka klinicznego, który odgrywa kluczową rolę. Po dietę ketogenną nie może sięgać każdy, kto chce, i robić to na własną rękę. Istnieją schorzenia, w których stosowanie diety ketogennej jest bezwzględnie przeciwwskazane, bo może stanowić bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia. Natomiast jeśli pacjent jest prawidłowo zakwalifikowany do leczenia, a następnie dobrze prowadzony, to u znakomitej większości pacjentów nie obserwujemy problemów z otyłością, groźnych zaburzeń lipidowych czy nieprawidłowości w rozwoju psychofizycznym dziecka. Potwierdzają to zresztą liczne badania na całym świecie. Mój najmłodszy pacjent, któremu włączyłem dietę ketogenną, miał zaledwie 25 dni. To był noworodek z bardzo ciężką padaczką lekooporną na podłożu genetycznym. I znaczną część napadów udało się ograniczyć właśnie dzięki tej diecie. Można śmiało stwierdzić, że jest ona dla wielu epileptyków szansą na normalne życie.
– Na zakończenie rozmowy nie mogę nie zapytać, jak powinniśmy postępować w sytuacji, gdy jesteśmy świadkami drgawkowego napadu padaczkowego. Wychowano nas w przekonaniu, że należy włożyć takiej osobie coś twardego między zęby i przyciskać do podłoża.
– To całkowicie błędne przekonanie. Nasze zachowanie powinno wyglądać tak samo, jak w przypadku udzielania pomocy każdej innej osobie znajdującej się w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia. Należy wtedy ułożyć ją w pozycji bocznej bezpiecznej. Absolutnie nie wkładajmy niczego do ust, nie przygniatamy i nie krępujemy ruchów. Starajmy się jedynie zabezpieczyć drgającą głowę przed możliwym urazem i wezwijmy lekarza.
W nr 12. ANGORY w liście „Jak PiS naciąga emerytów” podpisanym H.K. autor/autorka nawołuje rodaków do bojkotu Powszechnych Planów Kapitałowych, widząc w tym funduszu zastąpienie OFE, a przede wszystkim państwową skarbonkę na przedwyborczą kiełbasę. Ludzkie losy mniej władzę interesują, czego dowód dała w 2015 r., obniżając wiek emerytalny, a tym ograniczając emerytalne dochody seniorów. I to należy jednoznacznie potępić i uznać za największą klęskę społeczną Polski po 1989 roku.
Zatem tworzy się bank z rezerwową górą pieniędzy, o czym mówił w ubiegłym roku prezes NBP Adam Glapiński? Autor słusznie wyliczył kwotę, lecz nie uwzględnił kilku ważnych aspektów – kapitalizacji środków zgromadzonych na koncie PPK. Zatem zakładając, że przykładowy Kowalski przez 30 lat pracy będzie zarabiał stałą kwotę 6 tys. zł brutto oraz przy założeniu rocznej kapitalizacji zgromadzonych środków w PPK na ok. 1,7 proc. w skali roku, to po 30 latach takowego oszczędzania zgromadzi około 108 tys. zł. Przy takim założeniu po 30 latach Kowalski może wypłacić 25 proc. swojej gotówki zgromadzonej na PPK – około 27 tys. zł. A co z resztą 80 tys. zł, resztą setek miliardów złotych zgromadzonych przez Polaków? Otóż tymi środkami będzie dysponowało państwo aż do wypłacenia Kowalskiemu w 120 ratach pozostałej części jego środków zgromadzonych na PPK, czyli całość pieniędzy dostanie on po 10 latach od pierwszej wypłaty swoich środków. Pamiętajmy, że jeżeli zdecydujemy się na wypłatę środków w mniejszej liczbie rat, to państwo obciąży nas podatkiem od zysków kapitałowych (kolokwialnie nazywanym podatkiem Belki – suma wypłaty musi być wyższa od sumy wpłat). Zatem przez 30 lat rząd będzie zarządzał naszymi pieniędzmi, finansował za nie różne bzdurne programy społeczne czy inne widzimisię, by na końcu nałożyć na nas jeszcze dodatkowe obciążenie podatkowe wynikające z naszej ciężkiej pracy?
Jestem świeżo upieczonym magistrem finansów na Uniwersytecie Gdańskim; dzięki świetnym wynikom i zdobytej wiedzy miałem to szczęście, by znaleźć pracę tuż po skończonych studiach. Zarabiam na tyle dobrze, że mogę pozwolić sobie na różnorakie zabezpieczenia mojej emerytalnej przyszłości już teraz (chociaż wiele osób uważa to za głupotę). W gronie znajomych dyskutujemy: Czy powierzyć nasz majątek państwu, czy też samemu szukać sposobów zabezpieczenia swojej przyszłości? Komu oddać na przechowanie dobytek życia? Komu bardziej wierzyć: ZUS-owi (instytucji, która przeżyła komunę), premierowi, który podobno najlepiej wie, co jest dobre dla Polaków, czy zaufać swojemu własnemu instynktowi? Otóż młode pokolenie urodzone jeszcze w XX wieku dobrze widzi, że władze państwowe, które skonfliktowane są z większością społeczeństwa, z Unią Europejską, same z sobą, zajęte rodzinkami i karierami nie są godne zaufania. O Polsce mówi się częściej „ten” kraj niż „nasz”.
Do reszty przekonują mnie najnowsze wyniki badania opinii publicznej. I teraz rozwiewam swoje wątpliwości komu wierzyć: prezesowi Kaczyńskiemu, premierowi Morawieckiemu i prezydentowi Dudzie czy rozumowi. Lecz wiem jedno, moje pieniądze powierzę samemu sobie i swojemu własnemu instynktowi inwestycyjnemu.
Z poważaniem MAGISTER Sz. z Gdańska (nazwisko i adres internetowy do wiadomości redakcji)
„Ty mi musisz kupić, bo jak nie, to zobaczysz!” – usłyszałem (podniesionym głosem i w trybie rozkazującym). Aż obejrzałem się za siebie. Na oko 10-latek tak zwracał się do swojej matki. Następnym razem, gdy ta klientka jechała moją taksówką, zaczęła się żalić, że nie radzi sobie z wychowaniem syna. Trudno go zapędzić do odrabiania lekcji, a wszelkie próby ograniczenia gierek w komputerze kończą się awanturą i wyzwiskami pod adresem matki. „Wulgarne wyzwiska słyszę od niego co drugi dzień, ale na tym się nie kończy. Jestem kopana, ciągnięta za włosy i poszturchiwana. Zdarzyło się kilkakrotnie, że nie wytrzymałam nerwowo i oddałam mu z otwartej ręki. Wrzask był na cały blok, że mama mnie bije, więc była policja i spotkania z psychologami i psychiatrami, co nie odniosło żadnego skutku. To ze mnie robią wyrodną matkę i potwora. Ja dłużej nie wytrzymam i chyba pojadę do wariatkowa” – rzekła i rozpłakała się. „A co na to psycholodzy?” – zapytałem. „Powtarzają jak mantrę: nie wolno na dziecko nawet krzyknąć, a to, że ja jestem przez syna traktowana jak śmieć, pomijają milczeniem. Jakbym była pozbawiona wszelkich praw i szacunek mi się nie należał. Rozmawiałam też kilkakrotnie ze szkolną wychowawczynią mego syna i jestem przerażona, bo mi powiedziała, że on mnie kiedyś zabije. Nie wiem, co o tym myśleć...”. „Ja też nie. Ale uważam, że na treningi zapasów nie powinien chodzić, bo to się obróci przeciw matce” – odparłem.
Co za ironia losu! Otóż w krótkim czasie wiozłem taksówką inną kobietę w podobnym wieku i też zamieszkałą w tej samej dzielnicy. Pociechy chodzą do tej samej szkoły. Jej 13-letnia córka nie ma dla niej żadnego szacunku – wyznała. Przyznała, że nie radzi sobie z jej wychowaniem i nie wie, jak z nią postępować. „A co na to partner?” – zapytałem.
„Nie jest jej biologicznym ojcem i nie ma prawa ingerować w córki wychowanie” (...).
Co do innych przypadków, to spotkałem w deszczowy dzień dobrą znajomą w okularach przeciwsłonecznych. Czy te okulary są od deszczu? Na to ona, matka samotnie wychowująca 17-letniego syna, podniosła okulary do góry, ukazując podbite oczy. Została pobita, ponieważ nie kupiła mu nowej komórki. Z własnego dziadka, emerytowanego pułkownika wojska, chodzącego o lasce zrobił sobie chłopca na posyłki. Przyniesiona pizza ląduje na podłodze, bo nie taką zamówił kochany wnuczek, więc dziadek wyzywany od starych durniów musi biec po następną.
Zapamiętałem, jak przed laty widziałem wychowanie dziecka chyba mocno stresujące. Otóż przy kiosku Ruchu kilkuletnia dziewczynka żądała od mamy zakupu upatrzonej zabawki. Niespełnienie żądania zaowocowało padnięciem na ziemię, wierzganiem nóżkami i wrzaskiem. Co mnie zdziwiło? Mamusia spokojnie podeszła do rosnącego krzaka, ułamała rózeczkę i dwa uderzenia spowodowały szybkie, cudowne uzdrowienie tej małej terrorystki z padaczki zabawkowo-roszczeniowej.
Bezstresowe wychowanie! No właśnie, jak to wygląda u naszych sąsiadów za Odrą? Pewnego poranka 11-letni syneczek oznajmił mamusi, że dzisiaj do szkoły nie pójdzie. Mamusia w szoku i stresie dzwoni do dyrektora szkoły, a ten ją uspokaja, że zaraz przyjedzie dwóch psychologów i będą z synkiem rozmawiać. Po 3 godzinach synek zmienia zdanie i obiecuje, że jutro pójdzie do szkoły. Następnego ranka sytuacja się powtarza. Mamusia sięga po telefon. No i co? Znów przyjadą i będą marudzić? A, to wolę iść do szkoły. I poszedł. Matka odetchnęła z ulgą, bo co by było, jakby nie poszedł?
Za wielką wodą z tym wychowaniem jest trochę inaczej! Rówieśnik niemieckiego ucznia uderzył nauczycielkę w twarz. Wezwana policja zakłada młodemu kajdanki i wyprowadza w asyście całej szkoły. Sprawa jest zakończona! Nie tak, jak u nas – z nauczycielem z koszem na głowie.
Należy zadać sobie pytanie, które rozwiązania są najbardziej skuteczne. Indie mają święte krowy, natomiast my, przez bezstresowe wychowanie, mamy „święte cielaczki”, którym rosną różki i nie wiadomo, co z tego wyrośnie. I czy nie należałoby wprowadzić ustawy zakazu bicia matek przez dzieci? Psychologowie rodzinni niech zdejmą klapki z oczu i zajmą się również matkami poniżanymi i bitymi przez własne dzieci. KOŁTUN z PODLASIA (imię, nazwisko i adres internetowy do wiadomości redakcji)