Henryk Martenka, Sławomir Pietras
Tak zatytułowany film amerykańskiej produkcji głęboko zapada w pamięć. Nakręcony 30 lat temu nie stracił niczego ze swego przesłania, a współczesne konteksty przydają mu wartości. Rzecz dzieje się w Guantanamo, militarnej enklawie USA na Kubie. Stacjonują tam marines, dumna formacja kierująca się własnym kodeksem honorowym. W bazie ginie żołnierz, o jego śmierć zostaje oskarżonych dwóch jego kolegów. Prawnicy prowadzący proces rychło orientują się, że w bazie rządzi fala, panuje zmowa milczenia, a na straży niepisanych zasad stoi dowódca. Sądowy dramat kulminuje w procesowym pojedynku, jaki toczy młody prawnik, oficer marynarki Kaffee, gra go Tom Cruise, z pułkownikiem Jessupem, w jego roli demoniczny Jack Nicholson. Pułkownik uosabia zło niepisanego kodeksu. Czuje się bezkarny. Sprawą honoru jest dlań zatarcie śladów zbrodni, by żaden cień nie padł na marines, ich misję i szacunek społeczny. Jessup kłamie, grozi, mataczy, uzurpuje sobie rolę obrońcy idei. Stawia się ponad prawem. I przegrywa. Nie tylko z błyskotliwym prokuratorem, przegrywa z prawem, które dla Amerykanów jest dobrem najwyższym.
Film wywołuje oczywiste skojarzenia z Polską, gdzie eroduje zmowa milczenia, wiążąca kościelnych hierarchów przez długie lata kryjących przestępców i zacierających ślady ich pedofilskich zbrodni, a także uznających interes własnej instytucji za ważniejszy niż prawo i państwo. Ta kwestia nie jest prostym odwzorowaniem filmu, jest jego karykaturą, gdyż postaci polskiego dramatu nie sięgają klasy charyzmatycznego Jessupa. Są raczej jasełkowymi postaciami z wiejskiego widowiska.
Zwierzchność polskiego Kościoła katolickiego nie potrafi dokonać samooczyszczenia, które mają za sobą kościoły w innych krajach. W Polsce ciągle obowiązuje zmowa milczenia, mafijna omerta, pozwalająca bezkarnie biskupom ignorować prawo. I choć służalcza propaganda głosi przesłanie o wojnie, jaką liberalny świat miał wydać Kościołowi, to trzeba wiedzieć, że postawienie przed sądem biskupów ukrywających pedofilów nie jest atakiem na wiarę czy religię. Jest raczej desperacką próbą jej ratowania, podobnie jak prokurator Kaffee atakujący pułkownika marines ratuje żołnierski etos, lokując go znów w systemie prawa, a nie korporacyjnej lojalności.
Decyzje Watykanu o ukaraniu „ludzi honoru”: kardynała Gulbinowicza, abp. Głódzia i bp. Janiaka to pierwsze, niemal symboliczne akty sprawiedliwości ostrzegające innych hierarchów o tym, że czas ich rozliczenia nadchodzi. Unaoczniają też wspólnocie wiernych, że społeczna norma, jaką powinien kierować się Kościół, to państwo i prawo. Konkordat reguluje to wystarczająco, zawodzi rzeczywistość, a złem największym jest uwikłanie „ludzi honoru” w politykę. Szkodzi też Kościołowi, wszak mówimy tu o jego pasterzach, o ich marnym, intelektualnym szlifie, a przede wszystkim grzechu pychy, który te liche głowy utrzymuje w fałszywym przekonaniu o bezkarności.
Symboliczne wyroki, niejasne i nieuzasadnione, jakby umowne, bo odarte z procesowej precyzji, są i tak dotkliwe dla ukaranych. Jak filmowemu pułkownikowi Jessupowi, napiętnowanym przez papieża biskupom do głowy wcześniej nie przyszło, że ich myślenie jest popaprane, a czyny grzeszne. Niemniej wyroki dowodzą polskim hierarchom, że honor nadal jest w cenie. Widzą to wierni, rozumiejący więcej niż spodziewają się biskupi.
Papieskie kary ranią nie tylko honor kilku potępionych duchownych. Ranią także, na razie bezobjawowo, honor instytucji, jakie ukarani reprezentują, Episkopatu Polski i ordynariatu Wojska Polskiego. Mówią o tym myślący odważnie nieliczni księża i zakonnicy, upatrujący w nadchodzącym wstrząsie symptomów katharsis, oczyszczenia. Szwarccharakterem, niezależnie od okazywanego samopoczucia, pozostaje abp Głódź, ale nie lepiej winni czuć się ci, których nazwiska gęsto pojawiają się w listach, jakie ofiary księżowskich, bezkarnych dewiacji ślą do Watykanu. W końcu grzech zaniechania też wymaga kary i pokuty. A są pośród nich pierwszoligowe nazwiska diecezji i Episkopatu: abp. Skworca z Katowic, Dzięgi ze Szczecina, Gądeckiego z Poznania, emeryta kardynała Dziwisza z Krakowa, by wymienić najsłynniejszych publicznie już obwinianych o praktykowanie zmowy milczenia i przedkładanie obrony dobrego imienia swej formacji ponad wszystko.
Symboliczny proces, jaki toczy się już w zbiorowej wyobraźni nad biskupami, którzy okazali wzgardę prawu i przedłożyli interes firmy nad zasady prawa, ma jednak wymiar honorowy, a co najmniej o honor zahacza. Wskazuje też, o jaki typ honoru chodzi. Kardynała Gulbinowicza ukarano finansowo, by zapłacił cokolwiek na rzecz ofiar. Nie zdążył, bo umarł. Dziś wrocławska kuria liczy na honorową postawę spadkobierców, by nie zwłóczyli z wypełnieniem zaległych zobowiązań. Czy o honorowe obywatelstwo stolicy abp. Głódzia nie upomną się warszawscy samorządowcy, którzy kiedyś mu je nadali? Czy nie trafi do sądu pozew o odebranie Głódziowi wysokich odznaczeń państwowych? Czy honorowo czuć się będą najwyżsi dowódcy polskiej armii, mając między sobą generała dywizji, który krył przestępców? W „Ludziach honoru” finał jest jasny jak w greckiej tragedii. Jessup zostaje aresztowany, ale był w końcu tylko pułkownikiem...
henryk.martenka@angora.com.pl