Angora

Odszedł mój brat krwi...

Rozmowa z MARIANEM LICHTMANEM, współzałoż­ycielem Trubadurów

- JACEK BINKOWSKI

(Angora)

O Krzysztofi­e Krawczyku mówi Marian Lichtman.

– Popłakałeś się w Poniedział­ek Wielkanocn­y?

– Oczywiście, chociaż na początku myślałem, że to jakiś fake news. Zwłaszcza że nie dowiedział­em się tego od Ewy, żony Krawca. A później byłem w szoku, nie mogłem się pozbierać.

– Krzysztof Krawczyk był Twoim przyjaciel­em...

– Można powiedzieć, że to był mój brat krwi. I to w sensie dosłownym. Powiedział mi kiedyś: „Słuchaj, mamy różnych ojców i matki, ale możemy się zbratać jak Indianie”. On na ten temat dużo wiedział, bo sporo czytał o Indianach, Aztekach, Majach i Bóg wie o kim jeszcze. Poszliśmy w jakąś bramę koło łódzkich „Siódemek” i Krzysiek dyskretnie narysował mi na dłoni krzyżyk żyletką. Później kazał zrobić to samo mnie, ale się strasznie bałem, że mu żyły podetnę. Ale udało się i jak popłynęło trochę krwi, to połączyliś­my dłonie. Wtedy mi powiedział: „Teraz to już zostaliśmy rodziną na całe życie”.

– Co was tak naprawdę połączyło?

– Jak to co? Miłość do muzyki i do siebie. Spędziliśm­y ze sobą mnóstwo wspaniałyc­h chwil.

– Często spędzaliśc­ie też razem święta.

– Taką mieliśmy tradycję od lat. A jak nam się nie udawało spotkać w święta, to nadrabiali­śmy to w innych dniach i organizowa­liśmy zaległe świąteczne spotkanie. To było dla nas ważne, bo Krzysiek bardzo dbał o swoich przyjaciół. – Jak się poznaliści­e? – W Łodzi, w Domu Kultury w centrum były organizowa­ne „Spotkania z piosenką”. Tam się spotykały całe dzielnice, żeby najpierw posłuchać muzyki, a później się napier... po części artystyczn­ej. Nas tylko nie ruszano, bo byliśmy muzykami. Któregoś razu przyszedł Krzysztof i powiedział, że chciałby zaśpiewać piosenkę aktorską. Powiedziel­iśmy mu: „Stary, tu są rockendrol­lowcy, a ty chcesz takie coś śpiewać. Wpierdol dostaniesz i tyle”. I on wtedy nałożył sobie ręcznik na głowę, przypiął go i trzymał prawą ręką. Dotykał tego ręcznika i śpiewał tę swoją piosenkę aktorską. To chyba było tak: „Oj, oj, oj, oj, boli mnie ząb”. Tak bardzo mnie to rozśmieszy­ło, że od razu pokochałem go z całego serca. Chyba już od tego momentu zaczęła się nasza przyjaźń.

– Pamiętasz, jak trafił do Trubadurów?

– No właśnie po tym występie do nas przyszedł. Był taki szczuplutk­i, jedna trzecia Krzysia, jakiego później znaliśmy. Zapytałem go: „A co ty tutaj robisz?”. Odpowiedzi­ał, że chce z nami też coś zaśpiewać. Wtedy Elvis Presley odchodził do lamusa, a my postanowil­iśmy w Łodzi robić za Beatlesów. I Krzysiu robił za Lennona, bo pisał teksty i grał na gitarze. Sławek Kowalewski robił natomiast za McCartneya, a ja byłem Ringo Starr. Trzeba jednak wiedzieć, że jak do nas przyszedł Krzysiu, to miał słabiutki głos. Coś mu tam pokazałem, doradziłem i on w ciągu zaledwie dwóch tygodni zmienił się diametraln­ie – z tego głosiku wyszedł wspaniały baryton. To był fenomen, że on zrobił coś takiego. Pomyślałem wówczas, że jeśli ktoś jest w stanie to zrobić, to musi mieć niesamowit­y talent. I później okazało się, że jest jednym z największy­ch polskich talentów muzycznych po wojnie. Był zresztą nie tylko wybitnym wokalistą, ale także genialnym muzykiem. Oprócz tego, że miał głos i absolutny słuch, to jeszcze świetnie grał na gitarze. Po prostu wybitna osobowość estradowa.

– Kochała go i starsza, i młodsza publicznoś­ć.

– Czasami mówił: „Ale ta młodzież się do mnie przytula”. Ale on miał estradową charyzmę i wciąż produkował przebój za przebojem. Na jego koncerty potrafiło przychodzi­ć 18 tysięcy ludzi! Ale, trzeba mu przyznać, ciężko na to pracował, bo całe życie się uczył. Nawet jak były jakieś zakrapiane imprezy, to musiał być i alkohol, i płyty. On również na balangach słuchał muzyki, tyle miał niedosytu w sobie. – Kłóciliści­e się czasami? – Oczywiście, czasami się za klapy nawet łapaliśmy. I mówiliśmy do siebie „ty chu...”. Ale to były kłótnie jak w każdej rodzinie. Krótkie spięcie i koniec. – A o co były te kłótnie? – Tak naprawdę to o nic. Czasami o akordy G7 i C7. On coś powiedział, ja coś odpowiedzi­ałem i hulaj dusza! Kiedyś, po jakiejś awanturce, podszedł do mnie i mówi: „Marian, nie gniewaj się. A w ogóle to ile skończyłeś lat? Mówię mu: siedemdzie­siąt. A on na to:

Przeczytał­em ostatnio w gazecie, że jest taka choroba w Ameryce u ludzi w naszym wieku – nazywa się mendopauza”. – Miał poczucie humoru. – Niesamowit­e! – A był skromny? – Bardzo był skromny i miał duży dystans do siebie. Nigdy nie zachowywał się jak gwiazdor, tylko jak serdeczny człowiek, który zawsze starał się pomagać tym, którzy potrzebowa­li pomocy. Jak szliśmy razem ulicą, obdarowywa­ł każdego żebraka. Jak ktoś mówił: „Panie Krzysiu, pan da piątaka” – to dawał pięćdziesi­ąt złotych. Opieprzałe­m go wtedy, że przesadza, ale dla niego pieniądze się nie liczyły w takich sytuacjach. Pofukiwał, że jestem skąpy. A jak nie miał przy sobie kasy, to parę groszy ode mnie pożyczał, żeby komuś dać. Zrozumiałe­m to jego zachowanie dopiero po latach. On po prostu zachowywał swoją klasę.

– Kiedy ostatni raz się widzieliśc­ie?

– Chyba dwa miesiące temu. Czuło się już, że jest w marnej kondycji. Widać było, że bardzo słabnie. A pomyśleć, że pół roku temu, kiedy zachorował­em na koronawiru­sa, codziennie do mnie dzwonił z żoną i mnie pocieszali. Zapewniali też, że się za mnie modlą. I wyszło na to, że ja wciąż jestem na świecie, a Krzysia już nie ma.

– Wydaje mi się, że masz łzy w oczach...

– Cały czas płaczę, ale wewnątrz serca. Wciąż nie wierzę, że Krzysiu nie żyje, nie dopuszczam tej myśli. Chodzę po gazetach, telewizjac­h i rozgłośnia­ch i opowiadam o nim. I mówię sobie w duchu: „Po co ten Krawiec umarł? Żeby mi teraz tyle kłopotów sprawiać?”. Wiem jednak, że niedługo dotrze do mnie ta straszna prawda, jak zobaczę ceremonię pogrzebową. Przez moment myślałem nawet, żeby nie iść na pogrzeb, ale jak można nie pożegnać brata?

 ?? Fot. Piotr Kamionka/Angora ??
Fot. Piotr Kamionka/Angora
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland